Reklama

Andrzej Piaseczny: Szczęście jest blisko

Raz spadł z wysokiego konia: w konkursie Eurowizji zajął przedostatnie miejsce. Trafił na czarną listę wykonawców, dwa lata nie miał pracy. Gdy skończyły się pieniądze, spytał sam siebie: „Czy to będzie dramat, jeśli zajmę się czymś innym? Nie!”. Dystans do życia daje Andrzejowi Piasecznemu siłę. Nie ściga się z kolegami z show-biznensu. Mieszka w Górach Świętokrzyskich, sadzi rośliny, ma czas pobyć z mamą. To mądra dojrzałość czy ucieczka?

Zaskoczyła mnie informacja, że śpiewasz od 25 lat! Andrzej, czy ty nie czujesz się stary?

Andrzej Piaseczny: Nie! Ale zaczynam się czuć mądrze dojrzały. Może faktycznie mam czas podsumowywania, zresztą nie tylko tego, co osiągnąłem zawodowo? Właściwie nie bardzo lubię wspominać. Ale z drugiej strony wspomnienia są lekarstwem na smutki dnia teraźniejszego. Jest taki jeden sposób na szczęście, który zawsze działa. Zdradzę ci go: w chwili zwątpienia przywołujesz z pamięci najszczęśliwsze momenty. Opowiem o dwóch obrazach. Pierwszy: kilka lat temu, moja mama jest w pełni sił, jedziemy z nią i siostrą na wakacje nad ocean. Mama jest zmarzluchem, raz w życiu weszła do Bałtyku i to tylko po kostki. Woda w oceanie jest ciepła - ja trzymam mamę za lewą rękę, siostra za prawą, zanurzamy się w fale. Z każdym krokiem mama śmieje się w głos jak dziecko. Drugi: mam może pięć lat. Budzę się w pokoju, który dzielę z bratem. Jest niedziela, ojciec nie idzie do pracy! Wyskakujemy z pościeli i we dwóch pędzimy do sypialni rodziców, ładujemy się do ich łóżka. Baraszkujemy, przytulam się do taty i czuję zapach jego skóry. Te wspomnienia dają mi siłę. Udowadniają, że jesteśmy szczęśliwą, kochającą się rodziną.

Reklama

Miałeś fajne dzieciństwo?

- Zwykłe. Mieszkaliśmy w Pionkach, w bloku na drugim piętrze w czteropokojowym mieszkaniu. Dużo czasu spędzaliśmy razem. Mama uczyła w szkole biologii, tata pracował w zakładach chemicznych. Zmarł, gdy byłem na studiach. Mama i brat wciąż mieszkają w tym samym miasteczku.

W czym jesteś podobny do ojca?

- Mam po nim charakter, jestem drobiazgowy i uważny. Wielu młodych ludzi przysięga, że nigdy nie będą tacy jak ich rodzice, a potem, w dojrzałym wieku, uświadamiają sobie, że zostali kopiami matek czy ojców. Pamiętam, jak wkurzało mnie, gdy tata powtarzał: "Sprawdź cztery razy, upewnij się, czy zamknąłeś drzwi. Zrób to tak, a nie inaczej. Coś się nie udaje? Cofnij się i spróbuj od początku". Łapię się na tym, że myślę jak on.

W ogóle nie jesteś podobny do mamy?

- Jestem emocjonalny jak ona. I uparty. Dlatego czasem się kłócimy. Ale szczerze się przyznaję: jestem maminsynkiem. Gdy działo się źle, biegłem do mamy. Znajdowałem u niej czułość i opiekę. Dalej tego szukam. Mama jest rodzinną osobą. Jakiś czas temu spisała historię dwóch gałęzi naszego rodu - swojej i ze strony taty. Wymyśliła sobie, że ta "księga" po niej zostanie, będzie przekazywana dalej, z pokolenia na pokolenie. Oddała mi ją do korekty. Odkąd skończyłem, nieustannie myślę, żeby pięknie ją wydać tylko dla nas. Ze zdjęciami, opisami.

Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?

- Wielu rzeczy. Mama, która w styczniu skończy 80 lat, niedawno otrzymała wiadomość, że ma przyrodnią, młodszą siostrę Elżbietę. Elżbieta jednak nic o nas nie wie. Odnaleźliśmy ją z niemałym trudem, bo mieszka od wielu lat za granicą. Nikt z nas się z nią nie kontaktował. Obiecałem sobie, że najpóźniej jesienią zadzwonię. Ale sprawa jest delikatna: jak powiedzieć obcej starszej kobiecie, że ma siostrę i dużą rodzinę? Jak wywrócić jej życie do góry nogami? Nie chcemy jej przestraszyć. Wiem, że w końcu będę musiał zdecydować się na ten telefon, a może wsiądę do samochodu i do niej pojadę?

Mówisz, że byliście szczęśliwą rodziną, ale czytałam, że z ojcem miałeś trudne, konfliktowe relacje.

- Nie do końca. Z mamą byłem bliżej, częściej rozmawialiśmy, ojciec był wymagający, miałem wrażenie, że nie wszystkie moje życiowe wybory akceptuje. To się zmieniło, gdy tata zapadł na raka. Jego choroba zbiegła się z moim pierwszym sukcesem - nagrałem płytę z Robertem Chojnackim. Gdy przychodziłem do szpitala, pielęgniarki mnie rozpoznawały, cieszyły się. Nigdy nie odbyliśmy z tatą długiej, ważnej rozmowy o życiu. Ludzie, którzy mają świadomość tego, że odchodzą, potrzebują bliskości i pojednania z tymi, których kochają. Przed śmiercią tata zdążył mi powiedzieć, że jest ze mnie dumny. Trudno opisać, jak ważne były dla mnie te słowa. Nie wiem, czy ja mu powiedziałem, że jestem z niego dumny. To coś, czego trzeba się nauczyć.

Wtedy tego nie umiałeś?

- Do głowy mi nie przyszło, żeby powiedzieć: "Tato, ja też jestem z ciebie dumny". To znaczy, że nie byłem wystarczająco dorosły. Żałuję, że ważne słowa nie padły. Ale nie uważam, że wszystko jest stracone - jestem pewien: ojciec jest świadom moich uczuć. Wierzę, że kiedyś się spotkamy po tamtej stronie.

Wyciągnąłeś wnioski z tej historii?

- Staram się pielęgnować więzi z rodziną. Niezależnie od tego, jak bardzo się różnimy. Mamy tradycję, że każdego roku Boże Narodzenie odbywa się u mnie lub u brata. Siostra mieszka w Wielkiej Brytanii i trudno, byśmy wszyscy do niej jechali. I w któryś świąteczny poranek wylądowałem na materacu w schowku, bo mój dom w Górach Świętokrzyskich przestał nas wszystkich mieścić. Pomyślałem: zarabiam, nie żyję ponad stan, jeśli na coś warto wydać pieniądze, to na dom, w którym będzie nam wygodnie i komfortowo. Chciałem też, żeby mamie było tu dobrze, spędza u mnie lato i początek jesieni. Zresztą cała rodzina wpada w wakacje. Lubię, gdy w domu jest gwar. Teraz, po rozbudowie, każdy ma swój kąt do spania i odpoczynku. Mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, kiedy i w tym wielkim domu zrobi się ciasno! Mój bratanek się żeni, może z czasem będą przyjeżdżać do mnie z żoną i dziećmi. Nie mogę się doczekać.

Skąd pomysł, żeby zamieszkać na wsi, z dala od miasta?

- Zakochałem się w tym miejscu na studiach. W letni weekend wybrałem się z przyjaciółką w Góry Świętokrzyskie. Są niewysokie, przyjemne do wycieczek. Wyszliśmy na polanę i otworzył się przede mną widok na dolinę. Pomyślałem, że wspaniale byłoby tu zamieszkać. No i stało się. Mój dom stoi na zboczu, na południowym stoku, w oddali widać Kielce. Przy dobrej pogodzie można dostrzec też baszty zamku w Chęcinach, a od wschodu nawet klasztor Święty Krzyż.

Czy przeprowadzka w góry to była ucieczka? Może zmęczył cię show-biznes?

- Dziwnie to zabrzmi, ale nie czuję się częścią show-biznesu. Nie baluję, nie bryluję, rzadko udzielam się towarzysko. Wolę spędzać czas w inny sposób. Nawet gdy przyjeżdżam na nagranie The Voice of Poland, robię swoje, pakuję się i wracam do domu. Nie uciekłem od niczego, mam przecież mieszkanie w Warszawie, czasem tam bywam. Raczej szukałem schronienia przed zgiełkiem. Moje miejsce to mała wieś. Bardziej odpowiada mi tempo życia na prowincji, no i czuję, że jestem blisko ziemi. Może w poprzednim wcieleniu byłem chłopem, który uprawiał pole? Mógłbym nie ruszać się z ogrodu - uwielbiam zajmować się roślinami.

Nie masz ogrodnika, sam sadzisz, pielisz?

- W dużej mierze sam, chociaż mam też kogoś do pomocy, bo ogród jest duży, ma ponad hektar. Z początku wydawało mi się, że to gigantyczna przestrzeń. Miałem wielką łąkę. Ale z roku na rok jej ubywało, ustępowała miejsca drzewom, krzewom i rabatom z kwiatami. Teraz nie mogę już poszaleć, brakuje miejsca na realizowanie ogrodniczych fantazji. Mimo to każdego roku powstaje coś nowego. Kilka lat temu pod wieżą Eiffla zachwyciłem się alejami lipowymi - szczyty drzew są przycinane, dzięki czemu ich korony tworzą parasole. W upalne dni to idealne miejsce do spacerów. Pomyślałem, że mojej mamie spodobałaby się taka aleja w moim ogrodzie. Kupiłem szesnaście dwumetrowych lip, posadziłem je. Są już spore, w cieniu drzew stoją ławeczki, mama, spacerując, na nich przysiada. To jej ulubione miejsce, dlatego nazywam je alejką Babci Alicji. Lubię, gdy ogród ma wiele barw, w zależności od pory roku, miesiąca. Wiosną zakwitają łany tulipanów, potem irysy, jaśmin, bez i róże. Lato to czas lilii, dalii, cynii. Sam posadziłem kilka tysięcy roślin.

W pięknym miejscu łatwiej tworzy się piosenki? Siadasz, patrzysz na kwiaty i słowa same przychodzą ci do głowy?

- Chciałbym! Niestety, to nie takie proste, ale faktycznie łatwiej jest mi pisać w którymś z ulubionych miejsc. Jest ich kilka. Ostatnio sporo czasu spędzam pod lasem. To właściwie brzezina, dosadziłem jodły, a one powoli zaczynają dominować. Prawie cała płyta powstała w tym lasku. Spaceruję, przysiadam na leżaku, przychodzą do mnie frazy. Potem spisuję je na kartce albo w komputerze. Kiedy tworzę, zajmuję się tylko tym. I bywam nieznośny: staję się awanturnikiem, pijaczyną... Objadam się i przesadzam z winem, a potem zachowuję się niegrzecznie, ale o tym nie opowiem. Jednak prawdziwym natchnieniem są ludzie i moje relacje z nimi. Najbliżsi. Przecież kto zna mnie i moje piosenki, wie, że cały jestem z miłości. Najnowsza płyta "My" (o mnie, o tobie, o nas) bez niej by nie powstała. Kochacie? - posłuchajcie. Czekacie na uczucie - tym bardziej. Mam wrażenie, że znów jestem w szczycie formy twórczej.

Mówisz "cały jestem z miłości" i brzmi to sentymentalnie. Zastanawiam się, czy to wpływa na twój styl życia, dom?

- No pewnie! Dom musi być przytulny. Nie jestem minimalistą, nie lubię ascetycznych wnętrz, brakuje mi w nich duszy. Ciągle znoszę do domu starocie. Jestem bywalcem pchlich targów, choćby tego na warszawskim Kole. Nie należę jednak do znawców, nie kolekcjonuję wyłącznie wartościowych przedmiotów. Mam też rupiecie, w których coś mnie zachwyca. Na przykład około dwudziestu obrazów i ikon Matki Boskiej. Kocham też lustra. Jako dziecko usłyszałem, że przechowują w sobie odbicia wszystkich osób, które przed nimi kiedykolwiek stanęły. Podoba mi się ta historia.

Często przeglądasz się w lustrach?

- Często przyglądam się im samym, nie sobie w nich. Lubię kontemplować ładne przedmioty. W kieleckim mieszkaniu mam starą fotografię prababci, pradziadka, babci i jej trzech braci. Postawiłem obok niej tandetny, plastikowy świecznik w kształcie serca. Zawsze kiedy kładę się spać w tamtym mieszkaniu, zapalam świecę w świeczniku, patrzę na twarze ze zdjęć i wymieniam imiona wszystkich osób. Ktoś powie, że to szalone. Dla mnie ten rytuał jest rodzajem modlitwy. W ogóle często się modlę, odbywam rozmowy z Bogiem.

Chodzisz do kościoła?

- Rzadko, do moich rozmów świątynia nie jest konieczna. W Boga wierzę, choć nie wyobrażam go sobie jako starca z siwą brodą. To dla mnie ktoś bliski, zwierzam mu się, a czasem nawet się z nim spieram. Wiem, że dzisiaj wiara nie zawsze jest modna. God Pride, jedna z piosenek na najnowszej płycie, opowiada o rozterce mojego przyjaciela. Powiedział kiedyś: "Ludzie się czasem śmieją, że chodzę do kościoła, ty nigdy się ze mnie nie śmiałeś". Odparłem: "Wierzysz? Dlaczego miałbym się śmiać? Przecież to świetnie! Jestem dumny z ciebie, ty bądź dumny z Niego". Mnie w kościele można zobaczyć raz w roku. A nawet usłyszeć. W Boże Narodzenie z zaprzyjaźnionym księdzem i moim pianistą wybieramy kościółek w Górach Świętokrzyskich i za zgodą miejscowego proboszcza robimy wiernym niespodziankę: podczas świątecznej mszy śpiewam kolędy. Dostałem od Boga dar i chcę się nim dzielić z innymi. W ten sposób dziękuję za otrzymane dobro. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Mógłbym chcieć więcej, narzekać, ale wolę cieszyć się tym, co mam.

Masz niemało. Wracamy do wątku, który poruszyliśmy na początku rozmowy. Ćwierć wieku na scenie i ludzie wciąż chcą cię słuchać.

- Czasami sam się temu dziwię. Pamiętam pierwszą piosenkę, którą śpiewałem z zespołem Mafia na festiwalu w Jarocinie. Kiedy miałem wyjść na scenę i stanąć przed tłumem spragnionym mocnego grania, byłem przerażony. Bo tu ja, Piasek, z "Krótką piosenką o miłości", czyli utworem romantycznym. Udało się, jednak stres był ogromny.

Ale sukces większy?

- Tak. Potem zdarzały się również porażki. Kiedyś na nasz koncert nie przyszedł nikt. Chcieliśmy, żeby dom kultury zwrócił nam koszty przejazdu, byliśmy spłukani. Zagraliśmy więc na pustej sali, słuchała tylko sprzątaczka. Trudnym momentem był też występ na Eurowizji, popisowa przegrana, zająłem przedostatnie miejsce. Trafiłem na czarną listę w telewizji. Prawda jest taka, że każdy prezes ma swoją czarną listę, tylko nie każdy o niej głośno mówi. W tamtych czasach artysta, którego nie było w telewizji, przestawał istnieć. A kiedy nie ma cię przez dwa lata, nie koncertujesz, nie sprzedajesz płyt, przychodzi dzień, w którym nie masz z czego spłacić raty kredytu. Zapytałem sam siebie: czy to będzie wielki dramat, jeśli zajmę się czymś innym? I odpowiedziałem: nie, będę tym samym Andrzejem, synem, bratem, wujkiem. Ale potem przyszła propozycja nagrania płyty, odbiłem się od dna. Jestem.

Bez bliskich by się nie udało?

- Może i udałoby się, ale po co? Nie chcę być sam ani teraz, ani gdy się zestarzeję. Samotność jest trudna. Każdy człowiek najbardziej na świecie potrzebuje bliskości.

Beata Biały

Twój Styl 9/2017


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy