Jerzy Kalibabka: Od rybaka do żigolaka
Prosty rybak z Dziwnowa, którego nazwisko przeszło do języka potocznego na określenie amanta. Przystojny blondyn, który w więzieniu dostawał dziesiątki listów miłosnych i z celi udzielał wywiadów zaintrygowanym dziennikarzom. Aresztowany elegant, dla którego milicjanci starali się o żelazko, suszarkę i perfumy Old Spice. Awanturnik, którego życie stało się kanwą popularnego serialu "Tulipan". Nieźle, można by pomyśleć. Prawdziwy Casanova z Dziwnowa. Prawda jest jednak taka, że Jerzy Kalibabka był gwałcicielem, stręczycielem, złodziejem i uwodzicielem nieletnich. I tak naprawdę nie znosił kobiet.
Przeczytaj fragment książki "Przekręt" Patryka Pleskota:
"Kochany Jurku [...]. Jestem dziewczyną w Twoim typie. Mam 15 lat, ładne blond włosy, niebieskie oczy, piękną figurę, a najważniejsze: jestem cnotliwa [...]. Nie wiem dlaczego, ale bardzo Cię kocham za to, że jesteś. Mój kochany Casanovo, mój książę z bajki! Już myślałam, że nie ma takich mężczyzn jak Ty. Wiem, dlaczgo kradłeś. Kradłeś jednym, by uszczęśliwiać inne. [...] Rozumiem Cię. Tylko ja potrafię Cię zrozumieć i rozgrzeszyć [...]. Będę pisała i kwitła tylko dla Ciebie. Mój kochany książę! Anka".
Ten list, datowany na kwiecień 1983 r., dotarł do Jerzego Kalibabki w momencie, gdy "książę" od kilku miesięcy siedział już w celi na trzecim piętrze zakładu karnego w Nowym Sączu. Każdy adresowany do niego list był sprawdzany, niekiedy cenzurowany. Strażnikom udawało się nieraz przechwytywać też grypsy, przemycane przez wielbicielki.
- Cwaniaczek! Zobaczy pan, jaki to cwaniaczek - być może z nutką zazdrości powiedział w tym samym 1983 r. jeden ze strażników Leszkowi Konarskiemu - dziennikarzowi, który zamierzał napisać reportaż o Kalibabce dla popularnego programu "Express reporterów".
Karuzela z "kocmołuchami"
A jeszcze nie tak dawno Kalibabka żył jak w przyspieszonym filmie (erotycznym). Szybkość, z jaką zmieniał miejsca pobytu i dziewczyny, mogła zawrócić w głowie. Oto typowy dzień Kalibabki z początku lat osiemdziesiątych. W pociągu jadącym na Śląsk postanowił przejść się po wagonach i przedziałach. W pewnym momencie wypatrzył samotną dziewczynę. Miała jakieś 20 lat - nieco więcej niż chciałby Kalibabka. Był jednak w potrzebie, nie miał grosza przy duszy. Postanowił się przysiąść. Tak się spodobał, że dziewczyna zapragnęła go zabrać do mieszkania w jednej ze śląskich miejscowości, które należało do jej narzeczonego, przebywającego akurat w szpitalu.
Następnego dnia chcieli już razem pojechać na wczasy. Potrzebne były jednak pieniądze: dziewczyna postanowiła pojechać do mieszkających kilkadziesiąt kilometrów dalej w Opolu rodziców i poprosić o wsparcie. Kalibabka, z kluczami do mieszkania w kieszeni, odprowadził "kocmołucha" (jak zwykł określać swe ofiary) na dworzec PKS i czule się pożegnał. Gdy autobus odjechał, Jerzy wstąpił do pobliskiej restauracji. Tam poznał Marię - ładniejszą i - przede wszystkim - młodszą od poprzedniczki. Zabrał ją do zwolnionego mieszkania. Tam oddawali się nie tylko przyjemnościom cielesnym, ale i kradzieży: zabrali m.in. magnetofon, biżuterię, dwie butelki wódki - i nazajutrz wyjechali. Do Szczecina.
Rzucił sieci, by łowić ludzi. A ściślej: dziewczyny. A raczej nie tyle, by je łowić, co się na nich obławiać
Podróż była długa, a Kalibabka się nudził. W jednym z przedziałów poznał Agatę. Postanowił wysiąść z nią w Poznaniu. Maria, niczego nieświadoma, jechała dalej. Oczywiście bez biżuterii.
Z Agatą spędził kolejnych kilka dni. W końcu, znowu znudzony, postanowił się pozbyć również jej. Na dworcu PKS (mieli razem jechać do rodziców dziewczyny) zostawili w szatni bagaże i przysiedli w kawiarni. Jerzy przypomniał sobie, że zostawił coś w walizce i powiedział do Agaty, że za chwilę wróci. Rzeczywiście, poszedł do szatni, wziął swoje i dziewczyny rzeczy, po czym wsiadł w pierwszy lepszy pociąg.
Kiedy zaniepokojona Agata wciąż czekała w kawiarni, Kalibabka przysiadł się już do innej dziewczyny. Wysiedli razem po dwóch godzinach jazdy.
- Nie pamiętam, jaka to była miejscowość - wspominał kilka lat później - Nie wiem nawet, w jakim kierunku ten pociąg jechał. Dziewczyna zaprosiła mnie do swego domu, przedstawiła rodzicom i tam spędziłem z nią jedną noc. Zapamiętałem tylko, że miała 25 lat. A zapamiętałem to dlatego, że tej nocy straciła cnotę i gdy dowiedziałem się, ile ma lat, bardzo się z niej śmiałem, że do tego czasu czekała. Wcześnie rano zabrałem jej kożuch i wyszedłem".
Od rybaka do żigolaka
Można powiedzieć, że powyżej poznaliśmy Kalibabkę w wersji light. Nie było tu przemocy, gwałtów, seksu z nieletnimi. Do tego jeszcze dojdziemy. Jakie były jednak początki jego nieustannych seks-podróży po Polsce?
Przyszedł na świat w marcu 1956 r. w Kamieniu Pomorskim, a mieszkał i wychował się w położonym dwa kilometry dalej Dziwnowie, między Zatoką Wrzosowską a wybrzeżem Bałtyku. Jego ojciec, urodzony w 1932 r. Florian Kalibabka, był dość dobrze prosperującym rybakiem, miał własny kuter i niewielką przystań. Nieźle sobie radził w komunistycznej rzeczywistości, był nawet swego czasu członkiem Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej (ORMO). Jerzy Julian Kalibabka od dziecka wypływał z ojcem w morze i miał go w przyszłości zastąpić. Można domniemywać, że łączyła ich bliska więź. Zdjęcie kilkuletniego Jerzego znalazło się nawet w jednym z numerów "Kuriera Szczecińskiego". Dumny chłopiec z trudem trzymał w rękach dwa wielkie łososie, złowione przez ojca. "Jerzy Kalibabka, najmłodszy rybak Pomorza Zachodniego" - głosił podpis pod zdjęciem.
Edukacja Jerzego skończyła się na miejscowej szkole podstawowej. Miał przecież zostać rybakiem. Gdy jednak Florian zmarł przedwcześnie w 1972 r., zaczęły się problemy. Nastoletni Jerzy, przechodzący właśnie burzliwy okres dorastania, nagle musiał zadbać o całe gospodarstwo. Wymagająca matka nie wyobrażała sobie innego życia dla Jerzego, jak los rybaka. Chłopak nie mógł się z tym pogodzić. Coraz częściej dochodziło do awantur. W międzyczasie wyrósł na szczupłego, proporcjonalnie zbudowanego, choć niezbyt wysokiego (według milicyjnego rysopisu miał 175 cm. wzrostu) blondyna o owalnej, przystojnej twarzy i niebieskich oczach. Jak podkreślał, koledzy już wtedy zazdrościli mu powodzenia u dziewczyn. Zapewne dojrzewała w nim myśl, że można prowadzić o wiele ciekawsze życie i zarabiać więcej pieniędzy, korzystając z atutów, jakimi obdarzyła go natura.
Pewnego sierpniowego wieczoru 1977 r. nastąpił przełom. 21-letni Jerzy jak zwykle wprowadził kuter do przystani i poszedł na kolację do domu. Od razu doszło do kolejnej ostrej kłótni z matką. Miarka się przebrała. Kalibabka odwrócił się na pięcie i tak, jak stał, w rybackim kombinezonie, wyszedł z trzaskiem drzwi. Niewiele myśląc, udał się w stronę kutra. Nie zatrzymał się jednak przy łodzi. Rozgrzebując wysokimi gumiakami piasek, poszedł przed siebie wzdłuż wybrzeża. Gumiaki poniosły go w stronę Międzyzdrojów.
Tak rozpoczęła się jego niemal pięcioletnia odyseja. Rzucił sieci, by łowić ludzi. A ściślej: dziewczyny. A raczej nie tyle, by je łowić, co się na nich obławiać.
Podryw w damskich ciuszkach
W tę sierpniową noc Kalibabka zaczynał zupełnie od zera. Jak się okaże, nie będzie to ostatni raz. Trzeba przyznać, że niewielu byłoby w stanie przeistoczyć się z wędrującego po plaży bez grosza przy duszy rybaka (niezbyt pewnie ładnie pachnącego...) w króla parkietów. Jerzemu się udało, i to bez choćby minuty spędzonej na uczciwej pracy.
Do Międzyzdrojów dotarł nad ranem. Pierwszą napotkaną przez niego osobą okazała się znajoma kelnerka z knajpy "Bursztynowa", gdzie Jerzy czasami zaglądał. Teraz udało mu się "zbajerować" (jak mówił) nieco starszą od niego dziewczynę - wysoką, zgrabną brunetkę. Poszli do wynajmowanego przez nią mieszkania w jednym z bloków. Wieczorem dziewczyna wyszła do pracy, ale tylko po to, by ją rzucić: chciała zacząć nowe życie z uroczym rybakiem w gumiakach. Idylla trwała dwa dni. Kiedy kelnerka poszła raz jeszcze do "Bursztynowej" załatwić jakieś sprawy, Kalibabka zabrał jej dżinsy, białą koszulę, sweter i białe chodaki, po czym wyszedł i już nie wrócił. Na pamiątkę zostawił swój kombinezon i gumiaki.
Modnie ubrany, wrócił do "Kaskady". Znajome trio prostytutek przywitało go z radosnym zdziwieniem
Dziwacznie ubrany w damskie ciuchy, w dodatku niedopasowane, wsiadł do autobusu i pojechał na przystań promową. Szybko zapoznał się tam z dwiema Niemkami. Z młodszą, 18-letnią, spędził dzień na plaży. Wieczorem oboje znaleźli się w hotelowym pokoju, gdzie spała starsza o kilka lat druga dziewczyna. Szybko się obudziła.
Rano obie Niemki postanowiły sprawić kochankowi normalne ubranie. W "Pewexie" kupiły mu wszystko, co trzeba. Odtąd czas mijał im w kawiarniach, restauracjach i na dyskotekach. Jerzy za nic nie płacił. Po tygodniu dziewczyny musiały jednak wracać. Zostawiły na pocieszenie nieco pieniędzy.
W kolejnych dniach Kalibabka znowu zachodził na przystań w Międzyzdrojach, licząc na kolejne łowy. Nie przeliczył się. Na kilka tygodni zamieszkał u żony pewnego Szweda, który lekkomyślnie sam wrócił do Szwecji. Potem przez dwa tygodnie utrzymywały go przybyłe z zagranicy matka i córka, które poznał równie przypadkowo. Dostał od nich nieco pieniędzy i wyjechał do Szczecina. Przez kilka miesięcy, do grudnia 1977 r. pędził żywot seksualnego nomada, zmieniając noclegi i kochanki. Później chwalił się (chyba mimo wszystko z przesadą), że rekordowo utrzymywał relacje z sześcioma kobietami na raz.
- U jednej jadłem śniadanie, u drugiej obiad, a u trzeciej kolację, następnego dnia szedłem do czwartej, piątej i szóstej, potem zmieniałem kolejność i tak w kółko. Od każdej pożyczałem pieniądze, których nigdy nie zwracałem. Nie musiałem ich zwracać, bo przecież z nimi spałem - cierpliwie wyjaśniał później dziennikarzom.
Etap przejściowy: alfons i cinkciarz
W końcu roku na dłużej związał się z trzema prostytutkami, które - zauroczone jego umiejętnościami tanecznymi - zapewniły mu lokal i zafundowały skrócony kurs przygotowawczy na alfonsa. Szkolenie przewidywało wizytę u krawca, nową fryzurę i zmianę wizerunku: zaczął nosić białe brazylijskie kozaki z wąskimi czubami, sygnety, obcisłe skórzane kurtki. Na szyi zawiesił ciężki, złoty łańcuch typu "krzyż południa", ofiarowany pewnego dnia przez wdzięczną żonę inżyniera, który wyjechał na kontrakt do Libii.
Kurs przewidywał także ćwiczenia w terenie: pewnego dnia, na początku znajomości ze swymi trzema muzami, w knajpie "Kaskada" Kalibabka został dotkliwie pobity przez konkurencję. Paru osiłków wyciągnęło go na zewnątrz i skopało. Zakrwawiony "kursant" z trudem podniósł się z ziemi. W takim stanie nie mógł liczyć na pomoc znajomych dziewczyn. Z podkulonym ogonem uciekł do Dziwnowa, do domu. Zaraz jednak wrócił do Szczecina, gdy tylko nieco wydobrzał - nie mógł znieść ciągłych wyrzutów matki, która wcale nie przywitała syna gorąco.
Nadszedł czas zemsty. Modnie ubrany, wrócił do "Kaskady". Znajome trio prostytutek przywitało go z radosnym zdziwieniem - dziewczyny myślały, że nie żyje albo że przynajmniej uciekł na zawsze. Z premedytacją szukał zaczepki i mocno pobił jednego z obecnych na sali cinkciarzy. Przeszedł chrzest bojowy.
Potem znowu ruszyli w Polskę, okradając napotkane dziewczyny i właścicieli kwater czy domów, w których się zatrzymywali
Zimą nad morzem nie było wielu dewizowych klientów, dziewczyny z Kalibabką postanowiły więc pojechać do Karpacza, a ściślej: do hotelu "Skalny". Tam Jerzemu wpadła w oko inna prostytutka - Ela. Zostawiając swe trzy gracje, które w swej zazdrości przypominały teraz bardziej harpie - wyjechał z Elą do Warszawy. Niedoświadczonemu alfonsowi trudno było jednak odnaleźć się w tak dużym mieście. Ela zaczęła go lekceważyć - to chyba pierwszy i ostatni przypadek, w którym to Kalibabka został porzucony, a nie sam porzucił.
Jak niepyszny wrócił na chwilę do Dziwnowa, a potem znowu zawitał w Szczecinie. "Kaskadę" omijał jednak szerokim łukiem, przestał wierzyć w interesy z prostytutkami. Postanowił działać na własny rachunek jako cinkciarz. Był to jednak ciężki kawałek chleba. Mimo chłodów, godzinami przemierzał ulice bez płaszcza i ciepłych butów. Poważnie się rozchorował. Trzeba przyznać, że koledzy cinkciarze zachowali się, jak trzeba - na kradzionych dokumentach wysłali go na leczenie do szpitala.
Miał tam sporo czasu na przemyślenia. Być może wtedy zadecydował, że najlepiej będzie korzystać w pełni ze swych wdzięków i siły oddziaływania, a nie parać się zajęciami niegodnymi takiego amanta. Po kilkunastu dniach uciekł ze szpitala (już wtedy znajdował się w zainteresowaniu milicji ze względu na swą cinkciarską działalność) i pojechał taksówką do Dziwnowa. Po raz kolejny zaczynał od zera. I ponownie odrodził się jak feniks z popiołów.
Elektryczne bilardy i podróże z Markiem
W Dziwnowie, zamiast do domu, udał się do miejscowej dyskoteki. Spotkał tam Marka, znajomego, który obsługiwał elektryczne bilardy. Kilka godzin i butelek później Jerzy nie tylko przespał się z 18-letnią dziewczyną Marka, ale też skłonił go ruszenia w Polskę. Jak widać, zazdrość nie była cechą wyróżniającą nowego kompana. Świeżo upieczeni wspólnicy, pełni entuzjazmu, postanowili uwodzić i okradać kobiety.
- Jestem najprzystojniejszy w tym kraju i nie ma potrzeby, abym niszczył sobie ręce; tylko chamy i motory pracują - tłumaczył później.
Przez kolejne tygodnie przemierzali nadmorskie miejscowości w poszukiwaniu znudzonych i bogatych wczasowiczek (było to najpewniej już lato 1978 r.). Kobiety, najczęściej starsze od obu mężczyzn, płaciły rachunki i obdarowywały swych kochanków prezentami. Z tego okresu Jerzy zapamiętał dwie nauczycielki z Jeleniej Góry, w tym jedną o skłonnościach masochistycznych.
W ślad za pedagożkami pojechali potem do Jeleniej Góry. Zgubili jednak adres i nauczycielek już nie spotkali. Pod wpływem impulsu przemieścili się do Zielonej Góry, poszukując nowych wrażeń. To w tym mieście Kalibabka poznał Elżbietę, pracownicę zakładów jubilerskich, która dużo opowiadała mu o jubilerstwie. Odtąd Jerzy często będzie podawał się za złotnika, wyłudzając dzięki temu kosztowności od pełnych ufności kochanek. Elżbieta stała się też pierwszą ofiarą techniki "pracy z haremem", którą Kalibabka wykształcił w następnych latach. Otóż - opuszczając Marka - pojechał z Elżbietą nad morze. W wynajętym mieszkaniu zamykał ją na klucz, podrywając w tym czasie i okradając inne dziewczyny. Pewnego dnia zastał swą niewolnicę z innym mężczyzną, który zapewne wytrychem otworzył drzwi zaryglowanego pokoju. Kalibabka go wygonił, ale Elżbietę brutalnie pobił. Pokazał tym samym w pełni swą zaborczość i brutalność. Sam wrócił do Zielonej Góry i pożalił się Markowi na nieznośną kobietę.
Potem znowu ruszyli w Polskę, okradając napotkane dziewczyny i właścicieli kwater czy domów, w których się zatrzymywali. Kradli biżuterię, kożuchy, sprzęt elektroniczny, a nawet rzeźby. Z czasem jednak się pokłócili - Kalibabka znowu próbował odbić Markowi dziewczynę. Tym razem wspólnik miał już dość. Oddajmy głos naszemu Casanovie:
- Poszedłem więc na całego i w pokoju hotelowym wydymałem mu tę jego dziewczynę. Zrobiłem to ze złości, aby ukarać Marka za to, że nie poprosił mnie do swego stolika.
Beata (zapewne to ją pierwszą Kalibabka zaczął nazywać "grzałą") szybko przekonała się, że jej książę z bajki jest bezlitosnym tyranem
Następnego dnia po rozstaniu z Markiem poznał Mariolę. Energiczna dziewczyna proponowała mu napad na pocztę, nie było to jednak w stylu Kalibabki. W zamian obrabowali nielubianą siostrę Marioli, a potem jej wujka. Sceny z mieszkania wuja zasłońmy kurtyną milczenia. Dla miłośników "Gry o tron" niech wystarczy wspomnienie o relacjach rodzinnych Lannisterów.
Burzliwy związek szybko się skończył. Wzbogacony Kalibabka wrócił na chwilę do Szczecina i Dziwnowa, a po perypetiach z milicją, o których napiszemy dalej, ruszył po raz kolejny w Polskę, bez pieniędzy i w samych spodniach.
"Czarny Marek"
Szybko jednak znalazł sponsorki, przeżył też liczne pociągowe romanse - jak te opisane na początku. Wkrótce (trudno tu o precyzyjne daty, niemożliwe do pełnej rekonstrukcji przez śledczych, ofiary i samego Kalibabkę) zapoznał nowego wspólnika: Zbyszka, nazywanego "Czarnym Markiem" lub - excusez le mot - "Trzęsidupą". Obaj grasowali m.in. w Kielcach, Krakowie i Zakopanem, uwodząc i okradając najczęściej naiwne i bogate nastolatki. W Krakowie poznali też tajemniczego i bogatego narkomana, który płacił im za uprawianie seksu z nastręczonymi im dziewczynami w jego obecności.
W tym okresie wydarzyła się scena, która dobrze oddaje mentalność Kalibabki. Pewnego dnia, gdy Jerzy i świeżo poznana Ala cieszyli się romantycznym spacerem na krakowskiej Starówce, przeszła obok nich młoda dziewczyna. Kalibabka rozpoznał w niej jedną z uczestniczek orgii organizowanych przez narkomana w wagonie sypialnym pociągu do Zielonej Góry. Miała na sobie kurtkę "Czarnego Marka". Jerzy grzecznie przeprosił Alę i niepostrzeżenie wciągnął tamtą dziewczynę do bramy, żądając zwrotu kurtki. Dziewczyna odmówiła. Oddajmy głos samemu Kalibabce:
- Powiedziałem, że jeżeli da mi tutaj, od razu, to natychmiast o wszystkim zapomnę i nie powiem, że okradła kolegę. Zgodziła się. Poszliśmy do najbliższej otwartej piwnicy. Tam ją wydymałem, a potem kurtkę i tak z niej zdjąłem. Osiemnaście lat dziewczyna, straszne ku*wisko".
Potem Jerzy wrócił do czekającej na ulicy Ali. Wzięli się pod ręce i spokojnie ruszyli dalej. Porzucił ją w pociągu do Szczecina parę dni później, wykorzystując moment, w którym zasnęła.
Kolejne tygodnie to nużące wręcz pasmo kolejnych miejscowości, podbojów i kradzieży. Karuzela kręciła się do wiosny 1980 r. Wtedy Jerzy rozstał się z "Czarnym Markiem". Poznał za to dziewczynę, która rozpoczęła nowy etap w jego przestępczej działalności.
Pierwsza "pani" i pierwsza "grzała"
16-letnia Jarka, córka pewnego poważanego dyrektora i nauczycielki, była "kocmołuchem", z którym Kalibabka związał się na dłużej niż zwykle. Poznał ją w końcu 1979 r. w kawiarni w Zielonej Górze. Była koleżanką znanej nam pracownicy zakładu jubilerskiego, Elżbiety. Fortelem zaprowadził Jarkę do hotelowej restauracji i opowiedział o swoich rzekomo bogatych rodzicach, zagranicznych podróżach i zawodzie jubilera. Dziewczyna po raz pierwszy nie wróciła do domu na noc.
Zabrał ją na spacer po pustej w nocy plaży i tam zgwałcił
Jarka i Jerzy zaczęli wędrować po całej Polsce. Kochanek zabrał swej oblubienicy pierścionek, argumentując, że żadne skarby nie mogą się dla nich liczyć. Ofiarował jej piękny kożuch, który ukradł przypadkowo napotkanej Bułgarce, obdarowywał dziewczynę prezentami. Ta początkowo myślała, że jej ukochany handluje biżuterią.
Jerzy szlifował swój własny, oryginalny styl. Podróżowanie z Jarką miało ten plus, że zwiększało kredyt zaufania przygodnie napotkanych ludzi. Sympatycznym młodym ludziom łatwiej było znaleźć nocleg niż samotnemu mężczyźnie. Jeździli więc po turystycznych miejscowościach, gdzie zatrzymywali się na prywatnych kwaterach. Kalibabka wybierał miejsca, gdzie przy rodzinie mieszkały młode dziewczyny, najlepiej 15-17-letnie. Używając języka naszego bohatera, zajmował się "pukaniem złotych kocmołuchów" (to jedno z łagodniejszych stosowanych przez niego określeń). Wykorzystując naiwność i cnotę dziewcząt, okradał kolejne kwatery. W tym czasie Jarka siedziała w zamkniętym od zewnątrz na klucz pokoju. Potem szybko wyjeżdżali do kolejnej miejscowości. Kalibabka coraz częściej bił oszołomioną dziewczynę. Czar bogatego jubilera prysł.
Problemy zaczęły się latem 1980 r., kiedy okazało się, że Jarka jest w trzecim miesiącu ciąży. Stała się nerwowa. "Opiekuńczy" Jerzy postanowił znaleźć jej służącą, a jednocześnie seksualną niewolnicę dla siebie. Dosłownie.
Na dyskotece w Sarbinowie poznał 15-letnią Beatę. Zabrał ją na spacer po pustej w nocy plaży i tam zgwałcił. Potem zaproponował jej podróż po Polsce razem z Jarką. Początkowo nie chciała się zgodzić. Nazajutrz jednak podjechał do niej wynajętym mercedesem i zapewnił, że nie może bez niej żyć. Dziewczyna uciekła od rodziców, zabierając 100 dolarów. Kalibabka oczywiście wziął pieniądze. Był przekonany, że najlepszym wynagrodzeniem dla Beaty będzie fakt, że od czasu do czasu dostąpi zaszczytu oddania się swemu panu.
Beata (zapewne to ją pierwszą Kalibabka zaczął nazywać "grzałą") szybko przekonała się, że jej książę z bajki jest bezlitosnym tyranem. Miała usługiwać "pani" (czyli Jarce) i towarzyszyć jej w długich godzinach wieczornych nieobecności Jerzego. Dzień jego "pracy" zaczynał się po południu. Casanova siadał przed lustrem, układał fryzurę, zakładał najmodniejsze ciuchy i buty robione na zamówienie w Warszawie. Potem wychodził na dyskotekę czy dancing. Wracał późną nocą lub rano. Raz nie było go nawet kilka dni. Dziewczyny siedziały pod kluczem.
Z czasem taka sytuacja stała się nie do zniesienia. Im bardziej rósł brzuch Jarki, tym mniej podobała się Kalibabce. W łóżku Jarkę coraz częściej zastępowała Beata. Ciężarna kobieta robiła awantury. W końcu Jerzy postanowił pozbyć się Beaty, zgubił ją pewnego dnia na Dworcu Centralnym. Znudzony, niewiele później zostawił w tym samym miejscu bliską rozwiązania Jarkę. Zadzwonił do rodziców i powiedział, by ją sobie odebrali.(...)
200 kobiet, 15 mln zł i czarna wołga
Ktoś mógłby powiedzieć: skąd my to wszystko wiemy? Czy nie dajemy się ponieść wybujałej wyobraźni Jerzego Kalibabki? Czy nie wyolbrzymiał on swych działań i po prostu się nie przechwalał? Do jego słów rzeczywiście należy podchodzić ostrożnie. Chwalił się np., że spał z dwoma tysiącami kobiet. Nie da się tego zweryfikować. Podobnie jak informacji przytaczanej przez współczesne tabloidy, że ma 28 dzieci. Nie znajduje też potwierdzenia przechwałka samego Kalibabki, że udało mu się uciec organom ścigania aż 27 razy (inny bohater książki, Zdzisław Najmrodzki, przyznawał się do 29 ucieczek).
Gdybym żył w Ameryce, dostałbym 380 lat
Wszystko jednak, co napisaliśmy powyżej, zostało potwierdzone w drobiazgowym, kilkumiesięcznym śledztwie, które prowadzono po zatrzymaniu. Niewątpliwie miało ono swój polityczny wymiar: władze chciały pokazać, jak dokładnie i w słusznej sprawie działa znienawidzona przez wielu, szczególnie w stanie wojennym, Milicja Obywatelska. Niemniej nie ma żadnych podstaw, by móc podważyć wnioski, do jakich doszli śledczy. Nie zrobił tego zresztą sam Kalibabka. Obserwując jego zachowanie po zatrzymaniu, trudno oprzeć się wrażeniu, że rozczarowanie i złość z powodu zatrzymania ustępowała poczuciu dumy z "osiągnięć", o których dowiadywała się cała Polska.
W śledztwie, prowadzonym przez prokuraturę wojewódzką w Nowym Sączu, doliczono się dziesiątek przestępstw. W odtworzeniu wielu bardzo pomogła Niusia, którą milicjanci chwalili za fotograficzną pamięć. Śledczy otrzymali na własny użytek czarną wołgę i przemierzali nią, wraz z Niusią, całą Polskę tropem przestępczego szlaku Kalibabki. Wartość wyłudzeń i kradzieży, jakich się dopuścił, oceniano na co najmniej 15 mln. zł.
Prokuratura musiała wysłać osobny samochód, by przewieźć 20 tomów akt sprawy do Sądu Rejonowego w Nowym Targu, gdzie miał toczyć się proces. Podczas długich posiedzeń, odbywanych za zamkniętymi drzwiami, przesłuchano 230 świadków, w tym 200 nastoletnich dziewcząt. Ilu nie zidentyfikowano, ile postanowiło milczeć - tego się już nie dowiemy.
Kalibabka miał na ten temat własną teorię. Uznał, że na sali rozpraw zjawiły się tylko te, które okradł. Szczęśliwe nie przyszły. Nie zaprzeczał większości zarzutów. Nie zgadzał się tylko z oskarżeniami o gwałt, wykorzystując to, że nierzadko trudno było wytyczyć ścisłe granice między przymusem a przyzwoleniem. Na sali sądowej, zgodnie z przyjętą linią obrony, przekonywał, że działał jedynie z miłości, wszystkie dziewczyny kochał, zabierał innym, by dać drugim; musiał kraść, by utrzymać liczne romanse, wymagające olbrzymich sum. "Całe moje życie było jedną, wielką euforią miłosną" - tłumaczył. Wciąż szukał uczucia, stał się "niewolnikiem miłości", miał potrzebę bycia kochanym. "Miłość mi wszystko wybaczy" - twierdził z patosem, być może świadomie parafrazując słowa słynnego przedwojennego szlagieru.
Wraz z Jerzym na sali rozpraw zasiadła Niusia (Małgorzata Z.), jedna "grzała" (Małgorzata M.) oraz "Czarny Marek" (Zbigniew J.). Przeciągający się proces trwał blisko rok. Ostatecznie postawiono głównemu oskarżonemu ponad 100 zarzutów. Dopiero 8 marca 1984 r. Kalibabka został skazany na 15 lat pozbawienia wolności i ponad milion zł. grzywny. Uznano go winnym oszustw, wyłudzeń, pobić i uwodzenia nieletnich. Uzasadnienie wyroku odczytywano przez 5 godzin. Pozostali wspólnicy otrzymali niższe kary. Wyrok zapadł akurat w Dzień Kobiet.
- Gdybym żył w Ameryce, dostałbym 380 lat - po latach stwierdził chełpliwie Kalibabka.
Fragment książki "Przekręt" Patryka Pleskota, opowiadającej o tym, jak w ponurej rzeczywistości PRL-u i w początkach wolnej Polski genialni kanciarze stali się celebrytami.
Genialny fałszerz, którego podrobione banknoty są dziś droższe niż oryginały. Oszust-dyplomata, którego nikt nie śmie prosić o uregulowanie rachunku za hotel czy obiad w restauracji. Uzdrowiciel, którego moc przenika nawet przez ekran telewizora. Uwodziciel, któremu wystarczy dziesięć minut, by każdą napotkaną kobietę zaciągnąć do łóżka. I okraść. Fałszywa hrabianka, z którą sypia połowa polskiego Sejmu. Tajny współpracownik SB, który zdradza Solidarność, by potem zrobić to samo z komunistami. Mistrz kierownicy, złodziej polonezów i postrach Peweksów, który kilkanaście razy ucieka milicjantom, by w końcu dosłownie zapaść się pod ziemię na więziennym spacerniaku. Kochały ich tłumy.