Katarzyna Kolenda-Zaleska: Lubię jak się dzieje
Czy można nie stać się cyniczną, tkwiąc po uszy w świecie polityki? Być obiektywną wobec ludzi, którzy... mijają się z prawdą? Na tym polega sztuka, mówi Katarzyna Kolenda-Zaleska, dziennikarka, która przez 25 lat nie zerwała z polityką. „Twojemu STYLOWI” opowiada o tym, czego nie widać na wizji: o co obraził się Donald Tusk, za co przepraszał ją Jarosław Kaczyński i co było w liściku od profesora Bartoszewskiego, do którego wkleił kalkomanię z różyczką.
Pamiętasz wywiad, który mógł się zakończyć katastrofą?
Katarzyna Kolenda-Zaleska: - To było spotkanie z Jerzym Turowiczem i jego żoną Anną. Szłam spięta, bo jak rozmawiać z legendą? Okazało się, że są uroczymi ludźmi. Skończyłam, byłam zadowolona, chciałam odsłuchać, jak mi się nagrało. Włączyłam dyktafon, a tam... cisza. Dziś może bym wróciła i jeszcze raz zadała pytania, ale 25 lat temu nie miałam odwagi. Siadłam na krawężniku pod kamienicą, w której mieszkali Turowiczowie, i odtworzyłam cały wywiad z pamięci. Wysłałam do autoryzacji. Niczego nie zmienili.
Takie wpadki zaliczyło chyba większość dziennikarzy. A ty, patrząc na siebie sprzed lat, myślisz: "Ale byłam naiwna", czy raczej żałujesz, że tamte czasy już nie wrócą?
- Są różne emocje. Z jednej strony widzę, jaka byłam naiwna i egzaltowana. Ale pamiętaj, to był inny czas. Początek lat 90. Zachłysnęliśmy się wolnością i tym, że są nasze media, w których można powiedzieć wszystko. Tylko że my pojęcia nie mieliśmy, jak robić gazety czy telewizję. Pokazywaliśmy rząd Mazowieckiego, ale oddanie głosu przeciwnikom nie było już takie oczywiste. A dziś obiektywizm jest podstawą. Szybko się uczyliśmy. Jak Biblię traktowaliśmy poradnik dla dziennikarzy z Europy Środkowej i Wschodniej, który wydało dla nas BBC. To był elementarz: co to jest lead, jak go pisać, jakie formułować pytania. Za taką "partyzantką" nie tęsknię. Ale chciałabym wierzyć, że zachowałam świeżość tamtej początkującej dziennikarki, dla której każde pytanie jest pierwsze. Bo czasem dopada mnie rutyna. Zapraszam polityka do studia i z góry wiem, co powie. Tyle razy z nim rozmawiałam i niczym mnie nie zaskoczy.
Jaki masz sposób na rutynę?
- Na szczęście zdarzają się sytuacje, kiedy myślę, że nie jest ze mną jeszcze źle. Niedawno jak na ścięcie jechałam na konwencję PO. Byłam pewna, że nic ciekawego się nie wydarzy. A tu nagle zdobywam - i to jako pierwsza! - informację, że Ludwik Dorn, słynny trzeci bliźniak braci Kaczyńskich, startuje z list Platformy. Z politycznego punktu widzenia to było zaskoczenie. Jak ja się nakręciłam: dzwoniłam, pisałam komentarz, nadawałam relację na żywo! Kiedy opadły emocje, pomyślałam "Fajnie było". Albo taka sytuacja. W zeszłym roku spędzałam z rodziną wakacje na Florydzie. Siedzieliśmy na lotnisku La Guardia, czekając na lot do Miami. Dostałam SMS od mamy: "Donald Tusk został szefem Rady Europejskiej". Poinformowałam o tym ludzi na lotnisku, patrzyli z lekkim zdziwieniem, ale życzliwie, bo widzieli mój entuzjazm. A ja czułam się nieszczęśliwa. Po co mi Floryda? Powinnam być teraz w Warszawie i robić materiał. Czyli dobrze wybrałam zawód.
Masz jakąś cechę, która przeszkadza ci w pracy, bez której łatwiej by się żyło?
- Czasami za bardzo się ekscytuję. Dziennikarz polityczny powinien podchodzić do swojej pracy chłodno, bez emocji. Zwłaszcza gdy ma coś skomentować, a nie zdać relację. Mnie czasem ponosi, taki charakter.
Kiedy szczególnie cię poniosło?
- Niechętnie do tego wracam, ale poniosło mnie podczas rozmowy z detektywem Rutkowskim. Trwało dochodzenie w sprawie śmierci małej Madzi. Oglądałam jego konferencję prasową. Uderzyła mnie buta, dobre samopoczucie, którymi emanował. Pomyślałam, że to nieprawdopodobnie cyniczny człowiek, skoro chce robić karierę na takim nieszczęściu. Przekazywał informacje do tabloidów, był na ich okładkach. Chyba już po pierwszym pytaniu puściły mi nerwy. Mówiłam podniesionym głosem, byłam poirytowana, przerywałam. Reakcje miałam różne. Koledzy dziennikarze gratulowali. Ale część widzów uważała, że przesadziłam.
Musiałaś przepraszać?
- Nie. Moja praca polega na tym, żeby coś ujawniać, zadawać niewygodne pytania, być w opozycji. Staram się to robić kulturalnie. To ja raz byłam przepraszana. Przez Jarosława Kaczyńskiego w czasach, kiedy rządził. Tego dnia przyjechał do sejmu w otoczeniu sześciu BOR-owców. Dziennikarze rzucili się zadawać pytania. Premier się nie zatrzymał, zaczęliśmy go gonić. Zrobiło się zamieszanie, ktoś mnie popchnął. Upadłam na kamienną posadzkę, uderzyłam się w głowę, spadły mi buty. Wyglądało to strasznie. Zbierałam się, kiedy Kaczyński, przechodząc, rzucił: "O, spadły pani buciki". Zrobiła się afera, dziennikarze to podchwycili. O godzinie 11 w nocy dostałam bukiet róż od premiera i liścik z przeprosinami. Mam go do dziś.
A zdarzyło się kiedyś, że to polityk obraził się na ciebie?
- Kiedy pracowałam w Wiadomościach, premier Pawlak wydał mi zakaz wchodzenia do URM-u. Nie spodobał mu się materiał, który zrobiłam. Ale wtedy mój szef, Adam Pieczyński, zdecydował, że w takim razie nikt z Wiadomości nie będzie tam jeździł. Obraziło się też na mnie PO w poprzednich wyborach parlamentarnych. To był ostatni tydzień kampanii: Donald Tusk w Katowicach, na wyborczym spotkaniu. Kiedy wychodził z sali, zatrzymał go starszy pan, chciał o coś zapytać. Premier obiecał, że za dwa dni znów się tu pojawi, zjedzą razem obiad i odpowie na pytania. Nagrałam to. Podeszłam... Pan Czesław potraktował sprawę serio. Kupił nawet koszulę na spotkanie z premierem, co też sfilmowałam. A Tusk na drugie spotkanie nie przyjechał. Próbowałam uzyskać jego komentarz, wydzwaniałam do rzecznika prasowego Pawła Grasia. Nikt nie był zainteresowany rozmową. O 19 w Faktach poszedł materiał o panu Czesławie. No i wtedy się zaczęło. Tłumaczyłam: mieliście czas, zignorowaliście mnie, bo myślicie, że macie wygraną w kieszeni. W piątek, ostatni dzień kampanii, premier Tusk był na Stadionie Narodowym. Spojrzał na mnie i wtedy... przekonałam się, jak wyglądają słynne wilcze oczy Tuska. Musiał tłumaczyć się z pana Czesława, historia zrobiła się głośna. Jeden z polityków powiedział mi, że gdyby mój materiał poszedł kilka dni wcześniej, PO przegrałaby wybory.
W twoim zawodzie łatwo uwierzyć, że jest się nieomylnym. Masz osobę, która cię oceni, życzliwie, skrytykuje, powie: "Przesadziłaś"?
- Kiedyś mogłam liczyć na mądrość profesora Bartoszewskiego, tyle że on nigdy mnie nie krytykował, kochał bezkrytycznie. Miał taki zwyczaj, że kiedy spodobało mu się coś, co napisałam, wysyłał list. Odręczny. Kiedyś dostałam karteczkę wyrwaną z notatnika. Była na niej dziecięca kalkomania z różyczką i dopisek: "Świetny tekst". Dziś mogę liczyć na przyjaciółki: Marylkę Bnińską, Dominikę Wielowieyską, Agatę Nowakowską, Kasię Meller, Iwonę Maruszak, Monikę Janowską, Olę Pawłowską. Spotykamy się raz w miesiącu, to nasza grupa wsparcia. Kiedy Dominika albo Agata z "Gazety Wyborczej" coś mi powiedzą, zastanowię się. Bieżący komentarz zapewnia mi mama zaangażowana w politykę. Rozmawiamy co wieczór.
Ale mama pewnie zawsze mówi: "Kasiu, było świetnie".
- Niestety nie. Ostatnio dzwoniłam po wywiadzie z premier Ewą Kopacz. Mówię "cześć" i słyszę oficjalne "dobry wieczór". I zaraz: "Potraktowałaś panią premier strasznie, nie słuchałaś tego, co mówi, wcinałaś się w odpowiedzi". Nie odzywała się do mnie przez następny dzień.
Jak odreagowujesz stres w swojej pracy? Co robisz, żeby zeszło napięcie?
- Po intensywnym czasie, jakim były ostatnie wybory prezydenckie, czuję się jak przepuszczona przez maszynkę. Przez wiele tygodni jeździłam za Bronisławem Komorowskim, towarzyszyłam mu we wszystkich spotkaniach. Po kampanii przyjaciółka zabrała mnie na krótkie wakacje na Sardynię. Babski wyjazd, leniwy: leżałam na leżaku, nie miałam siły ruszyć palcem. Obiecałam sobie, że nie odpalę komputera, żeby sprawdzić, co dzieje się w Polsce. Tylko że w tym czasie premier zrekonstruowała rząd, musiałam być poinformowana. Ciężko mi uciec od pracy. Emocje zawsze są duże, ale prawda jest taka, że ja to kocham. I po tylu latach polityka wciąż mi się nie nudzi.
Atmosfera w studiu z reguły bywa napięta. Czy politycy, którzy skaczą sobie do gardeł, naprawdę się nie lubią, czy to tylko teatr na użytek nas, widzów?
- Nie zapraszam gości po to, by lała się krew. Wolę, żeby wymienili się poglądami, ale to bywa trudne. Politycy zrozumieli - i to też się zmieniło - że im ktoś jest wyrazistszy, znajdzie fajniejszy bon mot, bardziej zapada w pamięć widzów i zyskuje. Irytuje mnie, kiedy zaczynają się przekrzykiwać. Wczoraj na przykład Adam Bielan z Grzegorzem Napieralskim mówili jednocześnie. Co widz miał z tego zrozumieć? Politycy często kończą rozmowę pokłóceni, ale zdarza się, jak wczoraj, że umawiają się na kawę w sejmie.
A co robisz, kiedy twój rozmówca ignoruje pytania? Odnoszę wrażenie, że politycy mówią to, co chcą.
- Zadaję je w inny sposób, ale jak się któryś uprze, nic nie wskóram. Politycy dostają każdego ranka tzw. przekaz partyjny, który określa, co i w jaki sposób mają komunikować, więc potem wszyscy mówią to samo. Żaden się nie wychyli, bo mógłby dostać po głowie od partii. Nie chcą być spontaniczni, przez co moim zdaniem tracą. Wyjątkiem w kampanii prezydenckiej był Paweł Kukiz. Zaczął mówić normalnym językiem i na tym wygrał.
Poznajesz, kiedy polityk mija się z prawdą? Zdarzyło ci się powiedzieć: "Pan kłamie"?
- Tak. Politycy mają ze mną kłopot - ja naprawdę wchodzę do studia dobrze przygotowana. Ale przyłapani na kłamstwie zaprzeczają, więc to droga donikąd.
Masz czasem ludzkie odruchy, żeby kogoś oszczędzić, potraktować łagodnie?
- Ostatnio miałam taką sytuację. Przyszedł do programu poseł Marcin Mastalerek, który z niewiadomych powodów nie znalazł się na listach wyborczych PiS-u. Usiadł spięty, szczęka zaczęła mu chodzić ze zdenerwowania. Zrobiło mi się go tak żal, że odsunęłam na bok pytania, które przygotowałam, i rozmawiałam z nim delikatnie.
Z reguły jednak traktujesz gości bez taryfy ulgowej. Zastanawiam się, czy przed programem stosujesz triki, żeby osłabić ich czujność? Pytasz w charakteryzatorni o zdrowie żony, o wakacje?
- Przed wejściem do studia rozmawiamy o neutralnych rzeczach. Staram się rozluźnić atmosferę. Z Andrzejem Olechowskim, który, tak jak ja, uwielbia Stany, rozmawiamy o zbliżających się w USA wyborach. Z Aleksandrem Kwaśniewskim o nartach. Z posłem Marianem Piłką, który schudł ostatnio 17 kilo, o dietach. To dla mnie ważny temat, sama całe życie się odchudzam, więc wypytałam go z detalami, jak odchudziła go żona, bo to jej zasługa. Kiedy teraz poseł przychodzi do studia, pytam: "Jak dieta, panie pośle?".
A to działa w obie strony? Politycy próbują "zmiękczyć" ciebie?
- Czy ja wiem? Być może. Ale gdy program się zaczyna, każdy wie, jakie zadanie ma do wykonania.
A jesteś łagodniejsza dla tych, z którymi się kolegujesz, których lubisz?
- Wręcz przeciwnie. Jeśli z kimś łączy mnie długa znajomość - bo ktoś wcześniej był dziennikarzem albo nie zajmował się polityką - to staram się nawet być ostrzejsza, żeby nikt mnie nie posądził o stronniczość. Ostatnio moim gościem był właśnie ktoś taki. I znów oberwało mi się od mojej kulturalnej krakowskiej mamy.
Bliskie kontakty z politykami są ważne. Zastanawiam się, czy w ramach zdobywania informacji wypada na przykład, żebyś zaprosiła polityka na obiad?
- Żeby być poinformowanym, trzeba przede wszystkim siedzieć w sejmie i gadać. Co wcale nie jest oczywiste. Coraz więcej dziennikarzy zadowala się konferencją prasową czy debatą, które oglądają w telewizji. Czasem nie mogę wyjść ze zdziwienia, czytając niektórych publicystów, których w sejmie nie widziałam od lat, a którzy publikują sążniste analizy. Skąd oni to biorą? Nie widzą potrzeby, żeby być na miejscu, sprawdzić samemu. Ja jestem w sejmie, nawet kiedy nie mam konkretnego zadania. Z tym pójdę na kawę, do tego się przysiądę. Pamiętam, jak przesiadywałam u Jana Rokity. Nie chodziło tylko o zdobywanie informacji, ale zrozumienie mechanizmów. Do domu polityka bym nie zaprosiła, ale mogę się umówić na lunch czy kolację. Wtedy zawsze czegoś się dowiem, czego nie ma w oficjalnym nurcie. I zawsze płacę za siebie!
Pewnie w ten sposób zdobywasz informacje poufne. Zdarza ci się je wykorzystać?
- To zależy. Czasem mogę coś sprzedać, a czasem obowiązuje mnie dyskrecja. Dotrzymuję umowy, bo to procentuje w przyszłości. Mam wrażenie, że politycy mówią mi więcej niż innym dziennikarzom, bo mają do mnie zaufanie. Ale sprzedawanie wiadomości często nie jest bezinteresowne, oni chcą w ten sposób coś ugrać. Muszę uważać, żeby nie wpuścili mnie w maliny.
Jakie ma znaczenie fakt, że jesteś kobietą? Politycy traktują cię inaczej?
- Nie mam takiego poczucia. Może panowie są bardziej szarmanccy, ale w niczym to nie pomaga. Znam za to panie polityczki, które nie chcą rozmawiać z kobietami. Jedna zaznaczyła, że nie udzieli wywiadu ani mnie, ani Justynie Pochanke, ani Anicie Werner w Faktach po Faktach. Bo rzekomo jesteśmy w stosunku do niej zbyt agresywne. Miała przyjechać do Grześka Kajdanowicza, tylko że coś się wydarzyło, on musiał biec do domu. Zostałam ściągnięta na zastępstwo. Kiedy mnie zobaczyła, o mało nie wyszła ze studia. Rozmowa się jednak odbyła, nawet się udała. Na koniec spytałam: "Było aż tak źle?".
Nieoczekiwane sytuacje to twoja codzienność. Jak działasz, kiedy zdarza się awaria: wpadasz w panikę czy potrafisz improwizować?
- To drugie. Pierwsza rzecz, której uczysz się w całodobowej telewizji informacyjnej, to umiejętność "szycia". Nigdy nie wiesz, ile trzeba będzie mówić. Ostatnio miałam taką sytuację. Zaprosiłam gości, czekaliśmy na konferencję prasową Baracka Obamy i Joe Bidena. Ważną, o ewentualnym ataku na Syrię. Konferencja się spóźniła, przez 40 minut musieliśmy zapełnić lukę w programie. Ale nie jestem wtedy sama, na to pracuje cały sztab ludzi. Słyszę w słuchawce: "masz gościa na linii. Za chwilę wrzucimy krótki materiał, czyjś komentarz". Takie sytuacje są nagminne. Koledzy w TVN24 są mistrzami szycia! I robią to niezwykle profesjonalnie. Ostatnio w Warszawie były takie korki, że do studia nie dojechali żadni rozmówcy. Wydawczyni zdecydowała, że zmieniamy konwencję programu. Wydzwaniamy korespondentów zagranicznych w Londynie i Waszyngtonie, zapraszamy do studia szefa działu zagranicznego. Program wyszedł super. Czasem lubię, jak się wali. Byle nie za często.
Masz jakiś zawodowy koszmar, który cię prześladuje?
- Śpię z reguły dobrze. Boję się tylko, że zapomnę jakiegoś nazwiska. Zdarzyło mi się to raz, w czasie rozmowy z Lechem Wałęsą. Miałam go przedstawić, a tu nagle w głowie pustka. Od tej pory zapisuję nazwiska na kartkach. W czasie programu mam tych kartek mnóstwo. Pod ręką muszę mieć liczby, statystyki itp. Nie chcę, żeby politycy czymś mnie zaskoczyli. A i tak im się to zdarza. Mówią na przykład: z badań przeprowadzonych w ubiegłym roku w Belgii wynika... Przyznaję się, że nie znam tych danych, więc nie mogę o nich rozmawiać. A po programie idę sprawdzić.
A zdarzyło ci się płakać na wizji?
- Nie. Nawet gdy relacjonowałam śmierć papieża - to był najtrudniejszy zawodowo moment - starałam się nie pokazywać emocji. Płakałam poza wizją, ale przed wejściami na żywo zbierałam się w sobie. Miałam na to czas. Nie wyobrażam sobie, że jestem przed kamerą i dostaję informację np. o katastrofie smoleńskiej. Nie zapanowałabym nad emocjami.
Przez lata zajmowałaś się tematyką papieską. Tobie jedynej Ojciec Święty udzielił telewizyjnego wywiadu. Duża satysfakcja?
- Wywiadem bym tego nie nazwała. Zadałam mu kilka pytań. Ale to dla mnie ważne spotkanie, tak samo jak pielgrzymki papieża do Polski. Pamiętam tę pierwszą, którą relacjonowałam w ’97 roku. W moich materiałach był Ojciec Święty i ja, nieznośnie uduchowiona. A przecież było wielu ludzi, którzy mieli inne odczucia, nie wszyscy są wierzący. Włączyłam ostatnio taśmę z tamtego wydarzenia. Mam ją dzięki mamie, która wszystko nagrywała. Nie dało się oglądać, jakby z innej epoki. Dziennikarstwo jest dziś mniej emocjonalne, co nie znaczy, że pozbawione emocji. Trzeba nauczyć się zachowywać balans.
O kim możesz powiedzieć, że był twoim najbardziej wymagającym rozmówcą?
- O Zbigniewie Brzezińskim. Do normalnego lęku, jaki mam podczas spotkań z wielkimi ludźmi, dochodziła myśl, że się ośmieszę. Znałam Brzezińskiego z mediów. Wydawał mi się kostyczny, zdystansowany. Na wstępie zaznaczył, że jeśli pytanie będzie zbyt długie, odpowie "tak" bądź "nie". Zbił mnie tym z tropu. Na szczęście byłam dobrze przygotowana. Chyba mu tym zaimponowałam, bo profesor docenia pracę, którą się w coś wkłada. Potem spotykaliśmy się wielokrotnie w Waszyngtonie - robiłam o nim film. Kontakt mamy do tej pory. Wysyłam mu życzenia na urodziny i święta. Myślę, że z żyjących osób to mój największy autorytet.
Za film o Brzezińskim "Strateg" dostałaś Wiktora. Zrobiłaś też dokument o Wisławie Szymborskiej i z okazji 10-lecia wejścia do Unii. Chcesz iść w tym kierunku?
- To odskocznia, dzięki której łapię dystans i poznaję ważnych ludzi. Gdyby nie filmy, nie miałabym okazji porozmawiać z Woodym Allenem, Henrym Kissingerem, Jimmym Carterem, Madeleine Albright, Tonym Blairem, Václavem Havlem, Angelą Merkel. O wywiad z tą ostatnią zabiegałam najdłużej. Ostatecznie pomógł mi Donald Tusk. Służby prasowe pani kanclerz poprosiły o wysłanie pytań. Przygotowałam sześć. Merkel weszła i powiedziała, że odpowie na trzy. Spieszyła się, przyjmowała mnie między telefonem do Putina i wizytą delegacji z Senegalu. Była urocza, bezpośrednia. Na koniec zrobiłyśmy sobie zdjęcie.
Na tle polityków, o których przed chwilą mówiłaś, nasi wypadają słabo. Ciągle słyszymy o podsłuchach, taśmach, aferach. Myślisz, że można im jeszcze wierzyć?
- Wierzyć w co?
W uczciwość, w to, że nie kierują się własnymi interesami i interesikami?
- Myślę, że to fałszywy obraz, przesadzony. Afery, zwłaszcza w tabloidach, są przejaskrawiane. Kiedyś Ryszard Kapuściński powiedział mi, że obraz wojen jest przesadzony. Gdy włączysz telewizor, myślisz, że rozgrywają się wszędzie, a dotyczą przecież niewielkiej części świata. Tak jest z polityką i aferami. Jest wiele osób, które startują do sejmu, żeby coś zrobić, zmienić. Wbrew powszechnej opinii ja o politykach myślę z reguły dobrze. To nie jest banda, która przyszła się nachapać. Większość naprawdę ciężko pracuje.
Nie czujesz smutku, że po 25 latach wolnych mediów dobra wiadomość to dziś zła wiadomość?
- Nie ma co obrażać się na rzeczywistość. Kiedyś biskup Pieronek spytał mnie, jak lepiej wypromować Kościół. Sam użył sformułowania, że dobro się źle sprzedaje. Nie zmienię tego. Takie są media.
A zastanawiasz się, po co ty, Kasia Kolenda-Zaleska, jesteś w nich potrzebna?
- Pośredniczę między politykami a normalnymi ludźmi. Staram się zadawać pytania w imieniu widzów. Kojarzą mnie od lat i chyba mi ufają. Idę na przykład do supermarketu. Podchodzi pani i pyta: "Co z tymi emeryturami?". Czyli jestem dla niej źródłem wiedzy. Kiedy znam odpowiedź, chętnie wytłumaczę.
Wyobrażasz sobie życie bez telewizji?
- Jeszcze go nie doświadczyłam, ale jakieś na pewno istnieje.
Magda Jaros
Twój Styl 11/2015