Krzyczą do mnie "Brawurka"!
Edyta Jungowska. W spektaklu "Gotujący się pies" śpiewa stare przeboje w zaskakujących aranżacjach. Zawsze kieruje się emocjami. Pracując ze studentami oddaje część życiowego długu. Na Dzień Dziecka szykuje prezent - przygody Pippi Pończoszanki.
Aleksandra Aniekwe: W warszawskim OCH teatrze wznawia Pani swój spektakl "Gotujący się pies"…
Edyta Jungowska: To w zasadzie spektakl muzyczny, mini-koncert, do powstania którego zmotywowała mnie Ewa Demarczyk. Nie lubię nazywać go recitalem. Recital kojarzy mi się z aktorskim wykonywaniem piosenek. Aktorstwo dominuje wówczas stronę muzyczną. Natomiast to, czego poszukiwałam w "Gotującym się psie", to właśnie interpretacji przez muzykę. Wolę ten spektakl nazywać "tragitalem" - mój neologizm, rodzaj prześmiania formy recitalowej, bo ona zawsze wydawała mi się tragiczna.
Co zobaczymy w tej wersji?
Edyta Jungowska: Piosenki które lubię, ale ułożone tak, aby składały się w jedną całość. Celem jaki mi przyświecał od początku było to, żeby wszystkie razem zabrzmiały jako jednorodna opowieść. Mimo, że śpiewam Komedę, Cave'a, Brela i Breakoutów, sięgam po teksty Świetlickiego i klimaty Laurie Anderson, czy nowofalowego Tuxedomoon. Poza tym spektakl od momentu powstania ewoluuje, bo ja też się zmieniam. Teraz dodałam kilka nowych piosenek, które spowodowały, że stał się bardziej dojrzały.
Skąd taki oryginalny tytuł?
Edyta Jungowska: Śmieją się ludzie ze mnie, że nie wiedziałam jaki dać tytuł i że jest to moja trauma kulinarna związana z jedzeniem w wietnamskich budkach. Ale tytuł nawiązuje do natury psa - wiernej, bezbronnej. Ktoś o takiej naturze w realiach życia odczuwa więcej, więcej cierpi, ale i potrafi cieszyć się bezgranicznie. Miłość psa jest miłością bezwarunkową, bez kalkulacji.
Podobno na planie lubi Pani mieć swoje zdanie…
Edyta Jungowska: Myślę, że nie należę do wyjątków, choć wiem, że ciągnie się za mną opinia aktorki niepokornej. Ci którzy pracują twórczo wybaczają mi, a ci, którym zależy na szybkim odwaleniu roboty - nienawidzą.
Kierują Panią emocje?
Edyta Jungowska: Na planie filmowym, czy w teatrze zawsze mieszają się różne emocje - postaci, którą się gra, emocje tzw. "rodzenia roli". Ale też ścierają się ambicje aktora i reżysera. Najczęściej to twórcze spory, ale zdarza się, że w tych emocjach powiemy o słowo za dużo - i dochodzi do konfliktu. Mam wrażenie, że jeśli nie zapomnimy o tym, że łączy nas wspólny cel - jesteśmy w stanie wybaczyć sobie wszystko. Bo przecież nie ma nic gorszego niż aktor, który nic nie proponuje, na zimno realizuje wszystkie pomysły reżysera, nawet jeśli się z nimi nie zgadza i uśmiecha się jednakowo do wszystkich przy zupie. Niedawno pracowałam ze studentami szkoły Machulskich i - przysięgam- prowokowałam ich do walki, do spontaniczności, do buntu.
Jak się Pani czuje w roli nauczyciela?
Edyta Jungowska: Debiutuję w tej roli i przyznam, że nie jest łatwo. W tym przypadku spłacam swój życiowy dług, bo w ognisku Teatralnym Machulskich przy Teatrze Ochota spędziłam ważny okres życia - dorastanie.
Jak to na Panią wpłynęło?
Edyta Jungowska: Właściwie tam złapałam bakcyla teatralnego, więc dziś odpłacam jak mogę. Pracuję ze studentami i patrzę na ten proces jakby z drugiej strony. To trudna i odpowiedzialna robota. Wymagająca cierpliwości, której ja niestety nie mam. Przede wszystkim wymagająca bardzo indywidualnego podejścia. Poziom studentów jest różny, każdy ma inne braki, wymaga innej pracy. Często łapałam się na tym, że zbyt wiele od nich wymagam - z drugiej zaś strony muszą mieć świadomość, że zawód, który wybrali nie jest łatwy.
Zniechęca ich Pani do zawodu?
Edyta Jungowska: Nie. Ale nie chcę ich oszukiwać. Po prostu wiem, że poradzą sobie nieliczni, bo konkurencja jest duża.
Czego uczy Edyta Jungowska?
Edyta Jungowska: Jedyne czego chcę ich nauczyć, to działania na scenie, żywych reakcji, myślenia i słuchania. Reagowania tu i teraz. Mam wrażenie, że coś im z tego naszego spotkania zostanie. Efektem naszej kilkumiesięcznej pracy jest spektakl. "Życie do natychmiastowego użytku" Anny Burzyńskiej. Na tyle się spodobał, że studenci będą go mogli grać w ramach Sceny Debiutu Teatru Ochoty. To ich wielki sukces, że będą mogli występować na zawodowej scenie. Serdecznie zapraszam.
Woli Pani pracować w teatrze czy na planie telewizyjnym?
Edyta Jungowska: Jeśli jest to długi projekt, jak "Na dobre i na złe", to wiadomo, że ma on swoje fale. Mój wątek raz się bardziej rozwija, raz przysypia. Rządzą tym scenarzyści. Ale generalnie wieloodcinkowy serial bywa niebezpieczny i trzeba dużego wysiłku, żeby nie popaść w rutynę. Inaczej było z "Ja wam pokażę". Byłam codziennie przez kilka miesięcy na planie. Bardzo chciałam zagrać tę rolę i jak najdalej odejść od serialowej Bożenki.
Praca nad tym serialem była więc dla mnie wyzwaniem. Ale nie ukrywam, że teatr jest dla mnie miejscem najbardziej twórczym. W teatrze aktor ma szansę odkryć nowe możliwości, rozwijać się, weryfikować swoje mocne i słabe strony. Na planie filmowym potrzebna jest gotowość - do niej przygotowuje teatr - godziny spędzone na próbach i już wspomniane "rodzenie roli". I tak pewnie będzie do czasu, zanim zapanuje u nas system amerykański, gdzie aktor kilka miesięcy przygotowuje się do roli. Ale ja już tego pewnie nie dożyję.
Ma pani silny charakter?
Edyta Jungowska: Nie wiem. Zawód aktora wymaga dużej siły. Ale trzeba uważać, żeby przy okazji nie zatupać czegoś drobnego, niewielkiego, delikatnego, co najbardziej liczy się w sztuce. Nawet najlepszy aktor popada w rutynę. I dlatego dobrze pamiętam słowa Adama Hanuszkiewicza, który mówił, że każdy dobry aktor potrzebuje jeszcze lepszego reżysera. Bo tylko taki reżyser jest w stanie wydobyć z aktora to, czego on sam o sobie jeszcze nie wie.
Pani mama byłą pielęgniarką. Ma uwagi odnośnie granej przez Panią siostry Bożenki?
Edyta Jungowska: To dziwaczny zbieg okoliczności, że moja mama 35 lat pracowała w szpitalu, była siostrą oddziałową (śmiech). Mama jest bardzo energiczną i zorganizowaną osobą. Zorganizować cały oddział, a szczególnie dziecięcy, nie jest prosto - to jest ogromna odpowiedzialność. Trzeba mieć do tego jeszcze dużo empatii i silne nerwy. Zwłaszcza, jak umiera dziecko…
Mama często przeżywała wydarzenia z pracy?
Edyta Jungowska: Pamiętam z dzieciństwa, może trzy-cztery takie sytuacje. Nigdy to nie było wypowiedziane wprost, ale czułam, że wydarzyło się coś złego, co powodowało jej przygnębienie. Ale nigdy nie odczułam tego bezpośrednio. W końcu to była jej praca. Szaleńczo trudna praca.
Jest zadowolona z Pani pracy jako siostry oddziałowej?
Edyta Jungowska: Przymyka oko na serialową fikcję… Bardziej przejmuje się tym jak wyglądam i że czasem niewyraźnie mówię (śmiech).
Lubi Pani robić programy dla dzieci?
Edyta Jungowska: Tak. I miło mi jak ktoś kojarzy mnie na przykład z "Alą i Asem", którą przed laty robiłam dla telewizji, albo krzyczy do mnie "Brawurka!", bo przez wiele lat zajmowałam się dubbingiem i wiele dzieciaków kojarzy mój głos z bajek. Mam wrażenie, że udało mi się zdobyć sympatię dzieci. I dlatego teraz odważyłam się sięgnąć po kolejną dziecięcą bohaterkę - Pippi. W czerwcu ukaże się audiobook z jej przygodami czytany przeze mnie.
To pierwsza z serii książek Astrid Lindgren, którą zamierzam przeczytać - przyjdzie też czas na Karlsona, Madikę, Rasmusa, Ronję i innych jej bohaterów. Sama autorka uwielbiała dzieci, dziecięcą wyobraźnię. Była bardzo wyzwolona i szalona jak na owe czasy. Myślę, że warto taką dobrą literaturę propagować.
Ma Pani czas na relaks?
Edyta Jungowska: Ostatnio mało. Jak już, to leniwie wygrzewam się w saunie. Zbieram siły na jogę, ale jakoś nie mogę zebrać (śmiech). Czekam na wiosnę. Mam nadzieję, że śmierć Marzanny da mi solidnego kopa.