Martyna Wojciechowska: Bez strachu nie ma odwagi

Zamiast lalek i koleżanek wolała jazdę motorynką i towarzystwo kolegów. Już jako dziecko uwielbiała zapach smaru, a wolny czas spędzała w garażu regulując gaźniki. Z przymrużeniem oka mówi o sobie, że miała urodzić się chłopcem, ale najwidoczniej matce naturze coś nie wyszło. Martyna Wojciechowska - po bardzo trudnym dla niej minionym roku - jest święcie przekonana, że ten obecny będzie najlepszym w jej życiu.

Mam ogromną pokorę w stosunku do świata. Nie uważam, że świat jest mi coś winien. Raczej wychodzę z założenia, że to ja mogę mu coś dać - mówi Martyna Wojciechowska
Mam ogromną pokorę w stosunku do świata. Nie uważam, że świat jest mi coś winien. Raczej wychodzę z założenia, że to ja mogę mu coś dać - mówi Martyna WojciechowskaPodlewskiAKPA

Łukasz Piątek, Styl.pl: Zanim przejdę do pytań, które przygotowałem, chciałem cię zapytać o tę stojącą przy twoim biurku walizkę. Często z niej korzystasz?

Martyna Wojciechowska: - To moja zapasowa walizka wykorzystywana raczej do przewożenia różnych rzeczy tutaj na miejscu. Natomiast walizka, która towarzyszy mi na wszystkich krańcach świata - już taka kultowa i mocno wysłużona - jest bardzo często przeze mnie eksploatowana. Do tego stopnia, że czasami w ogóle jej nie rozpakowuję. Wyjmuję tylko rzeczy, które mam do uprania i pakuję je z powrotem, ale cała baza zostaje.

Baza?

- Przeróżne rzeczy, które są niezbędne na krańcu świata. Rozpiętość jest ogromna - od noża, zapasów jedzenia, przez moskitiery - na przenośnym prysznicu kończąc. Wszystko jest zminimalizowane, żeby było jak najlżejsze. Swoją drogą, muszę coś jeszcze dodać, bo wiele osób się zaśmiewa, dlaczego podróżuję z walizki, a nie z plecakiem. Otóż jest to wypracowana technika. Plecaki bardziej są poniewierane i łatwiej się gubią, bo zaczepiają się o różne rzeczy. Cała nasza ekipa ma wielkie, czerwone walizki, które łatwo można rozpoznać. I co ważne - nie giną! Nazywamy je "red monster".

Często dostajesz propozycje udziału w reklamie od jakiegoś biura podróży, ewentualnie producenta walizek?

- No właśnie nie! A przecież siłą rzeczy byłabym świetną testerką. Może twoje pytanie otworzy komuś oczy. (śmiech)

Cofnijmy się trochę w czasie. Na podwórku więcej czasu spędzałaś z chłopakami czy z dziewczynami?

- Zdecydowanie z chłopakami. I nie dlatego, że podkochiwałam się w nich. W ogóle, jako dziecko przez długi czas miałam takie wrażenie, że powinnam być chłopakiem. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego matka natura się pomyliła. Nie miało to nic wspólnego z tożsamością płciową, bo pewnie ten wątek mógłby otworzyć wielkie pole do interpretacji. Otóż nie. Chłopcy z podwórka podkochiwali się we mnie, a ja to niecnie wykorzystywałam do swoich celów - na przykład, żeby być Jankiem z "Czterech Pancernych" a nie Marusią. Nie miałam problemów, żeby w roli Marusi obsadzić kolegę.

- Przez długi czas jako dziewczyna buntowałam się przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy i podziałowi świata na błękitny i różowy, który niestety wciąż obowiązuje. Wtedy, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wysłuchiwałam, co dziewczynka może, co powinna, co wypada jej robić, a co nie. Z każdej strony spotykałam się z tego typu naciskami, pomimo że rodzice, szczególnie mama, wychowywali mnie w systemie "open", dając mi możliwość doświadczania wielu rzeczy i wybierania tego, co interesuje mnie, a nie kogoś innego. Ten mój bunt przejawiał się tym, że chciałam być jak chłopak. Nosiłam krótkie włosy, zamiast sukienek zakładałam spodnie, jeździłam motorynką. Byłam trochę taką łobuziarą. Aczkolwiek zawsze z czerwonym paskiem na świadectwie.

Zastanawiałem się, jaka była mała Martyna Wojciechowska i bliżej mi było do tezy, że zamiast zabawy lalkami z koleżankami wybierałaś przeskakiwanie przez płot z chłopakami i podkradanie jabłek z sadu. Wychodzi na to, że trafiłem. Kiedyś w każdej podwórkowej paczce zawsze była taka jedna "kumpela", którą bardziej ciągnęło do robienia bączków z saletry, gry w kapsle, zabawy finką. Taka byłaś?

- Absolutnie tak. Ja nawet nie miałam lalki Barbie. Jeśli już zadawałam się z dziewczynami, to z tymi, które były z mojej bajki. Łaziłam po drzewach i miałam wiecznie poobijane kolana. Od 10. roku życia jeździłam motorynką i już wtedy powiedziałam, że będę wyścigowym kierowcą motocyklowym. Wszyscy mnie wyśmiali. W środku stanu wojennego była to mocno wywrotowa koncepcja. I to w dodatku koncepcja dziewczyny. Martyna, niemożliwe!

- I to słowo "niemożliwe" towarzyszy mi przez całe moje życie. Im częściej słyszę niemożliwe, tym bardziej wyzwala ono we mnie głębokie przeświadczenie, że niemożliwe nie istnieje. W ogóle się nie zgadzam na takie myślenie i mówienie, że coś może być niemożliwe. A co do kumpeli - tak, byłam tą kumpelą i jestem nią do dziś. A co chyba ważniejsze - potrafię nią być i przychodzi mi to zupełnie naturalnie.

Ten twój bunt czymś później zaowocował?

- Dużo, dużo później, jako dorosła kobieta zrozumiałam, że w zasadzie to do mnie i do innych kobiet należy wypracowanie sobie tej roli i mówienie głośno, że absolutne nie zgadzam się na taki podział. Bo ja naprawdę nie chcę słuchać, co mi wolno, czego nie powinnam. Na szczęście moja córka nie jest tym obarczona. Ona mówi: "Mamo, dlaczego dziewczyna miałaby czegoś nie robić?". Wchodzimy ostatnio do sklepu i mówimy, że chcemy kupić buty zimowe. Pani pyta: "Dla chłopca czy dla dziewczynki". Na to moje dziecko odpowiada: "A jakie to ma znaczenie? Potrzebujemy buty. Byle by były fajne".

- Ja przez długi czas próbując się temu sprzeciwić, uważałam, że jedynym wyjściem będzie "bycie" chłopcem. Później okazało się, że można być dziewczyną, świadomą siebie kobietą, i robić wszystko to, co kiedyś było zarezerwowane wyłącznie dla chłopców.

Powiedziałaś, że pasja do motoryzacji kiełkowała w tobie od najmłodszych lat. A jak było z miłością do podróżowania? Kiedy poczułaś, że jest ci za ciasno i musisz się gdzieś ruszyć?

- Nie mam poczucia, że moja przestrzeń tutaj jest zbyt mała, bo jestem bardzo przywiązana do Polski. Od dziecka miałam dużą ciekawość świata i cały czas ją w sobie pielęgnuję, żeby nie stracić potrzeby eksploracji i doświadczania. Zawsze chciałam poznawać coś, co jest inne. To w dużej mierze wiąże się nie tyle z zainteresowaniem samymi miejscami, co z zainteresowaniem ludźmi. Oczywiście w Polsce otacza mnie wiele fascynujących osób, ale ciekawią mnie też ludzie z innych kręgów kulturowych, którzy mają inne wierzenia, przekonania, zupełnie inne perspektywy niż te nasze. Szczególnie intryguje mnie rola kobiety w świecie.

- Gdybym nie zrobiła 70 odcinków "Kobiety na krańcu świata" i nie poznała tych wszystkich fascynujących kobiet z różnych zakątków naszego globu, to w ogóle moja wiedza o kobietach byłaby dużo uboższa. Nie jeżdżę do miejsc. Jeżdżę do ludzi. Nie potrafię określić, kiedy dokładnie poczułam, że chcę ruszyć w świat. Ta potrzeba poznawania i odkrywania była we mnie od zawsze.

Masz kilkanaście lat i mówisz głośno o swoich "dziwnych" pomysłach i pasjach. Co więcej - jesteś uparta i zdeterminowana, żeby to robić. W takiej sytuacji nie da się chyba uniknąć konfliktu z rodzicami.

- Mój tata od początku wspierał mnie w motoryzacyjnych pasjach, bo sam był kierowcą rajdowym i motocyklowym. Wydaje mi się, że on po cichu trochę chciał, żebym była jego synem - jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi. Mnie to pasowało. Siedziałam z nim w garażu, wymieniałam klocki hamulcowe, regulowałam gaźniki. To był mój raj. Uwielbiałam zapach smaru, a warsztat samochodowy był dla mnie najcudowniejszym miejscem do spędzania czasu. Tata się trochę zagapił, bo kiedy byłam już nastolatką, uznał, że to chyba już najwyższy czas, żebym robocze spodnie zamieniła na sukienkę i wreszcie zaczęła być dziewczyną.

- Problem w tym, że było już za późno. Nie chciałam zawracać z tej drogi. No i chyba do dzisiaj jest to powód do pewnych konfliktów między nami, bo mam wrażenie, że tata cały czas ma ochotę mi powiedzieć: mogłabyś już zacząć być kobietą - w tym tradycyjnym słowa znaczeniu. Ale tak naprawdę myślę, że jest ze mnie dumny i trochę kokietuje. Mama zawsze była osobą niezwykle otwartą i postępową. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jak mogła tak spokojnie - może nawet nie godzić się, bo ja często w ogóle nie pytałam o zgodę - ale przyjmować moje pomysły. Nasze relacje zawsze były świetne i nie straciłyśmy bliskiego kontaktu. Mogę to powiedzieć wprost, że mama pozwoliła mi marzyć i te marzenia realizować. Patrząc z perspektywy czasu było to cholernie ważne.

Jesteś synonimem silnej kobiety. Dziś w ogóle jest chyba taki trend, że kobiety - czasami za wszelką cenę - chcą być postrzegane jako silne i niezależne. Bywa i tak, że biorą na siebie chyba zbyt wiele. Czemu to ma służyć?

- Jesteśmy na styku dwóch epok. I to bardzo trudna dla nas wszystkich rola. Wyszliśmy z trwającego bardzo długo, bo w zasadzie przez całą historię ludzkości patriarchatu i próbujemy przejść do matriarchatu. Mężczyźni nie potrafią się odnaleźć w tej nowej roli, kiedy w tak bezpardonowy sposób wtargnęłyśmy w obszary zarezerwowane dotychczas dla nich. Kobiety biorą to, co chcą wziąć, i dobrze, ale trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo burzliwy proces.

- Problem w tym, że kobiety czasami w tym "braniu" trochę się zatracają. Gubią to, co jako kobiety je definiuje. Innymi słowy: można być twardą, mocną i silną kobietą, ale to nie musi się przekładać na wszystkie sfery życia. Ja traktuję to jako swoją mocną stronę, bo potrafię być silna i stanowcza, potrafię przewodzić zespołowi, ale jednocześnie w wielu różnych sytuacjach na krańcach świata właśnie te kobiece pierwiastki, których nie zatraciłam, sprawiają, że łatwiej jest mi osiągać kompromis czy wejść w relację z ludźmi, których spotykam. Można powiedzieć, że jesteśmy na etapie ustalania nowych zasad gry. I niestety są ofiary. Bez wątpienia.

Czy tymi ofiarami są mężczyźni, którzy...

- Jak słyszę, że mężczyźni są ofiarami, to od razu podnosi mi się ciśnienie. (śmiech)

Ofiarami matriarchatu w tym sensie, że dziś duża część mężczyzn, zwłaszcza młodych, stylizuje się na silnych drwali, ale nie potrafi posługiwać się młotkiem. Inni zakładają rajtuzy i spędzają czas na pokazach mody. Może to wyrównywanie sił zabiło w nas tę klasyczną męskość?

- Nie generalizowałabym. Choć uważam, że pokolenie mężczyzn, z którym ja mam do czynienia - mówię o moich rówieśnikach - potwornie się rozleniwiło. Wychowywały ich silne kobiety, bo przecież nasze matki fenomenalnie radziły sobie w trudnych czasach. Nikt im wprost nie mówił, że są silne. Nikt im wtedy nie powiedział, że mogą sięgać po materie zarezerwowane "tylko dla mężczyzn". Ich synowie nie czuli żadnej konkurencji w dostępie do rzeczy, które były dla nich oczywiste. Ten scenariusz, że facet wraca z pracy i siada przed telewizorem, a żona pierze i gotuje - umówmy się, że scenariusz trochę archetypiczny - obserwuję na całym świecie. To było uznawane za normę. Teraz próbujemy dojść do równowagi.

- Ze smutkiem obserwuję metroseksualnych mężczyzn, którzy nie posiadają pewnych umiejętności. U mnie w domu z chęcią bym się zamieniła. Gdyby był mężczyzna, który by coś ugotował i zadbał o te typowo domowe rzeczy, to odebrałabym to z radością, bo ja z kolei świetnie sobie radzę z młotkiem i wierceniem dziur. Chcę także powiedzieć, że kobiety mają ogromny wpływ na historię ludzkości właśnie dlatego, że to kobiety w największym stopniu wpływają na wychowanie dzieci i kształtowanie ich charakterów. Rzeczywiście wyręczając w czymś swoich synów, nie pociągając ich do odpowiedzialności, nie ucząc pewnych rzeczy u podstaw sprawiamy, że to pokolenie mężczyzn, którzy za chwilę dojdą do głosu, będzie pokoleniem kompletnie niezaradnych facetów, których z kolei kolejne pokolenie kobiet może zupełnie zdominować. Żeby było jasne: to nie byłoby zdrowe.

Często trafiasz na mężczyzn, którzy chcąc ci zaimponować i siłą rzeczy popisują się? Bo tobie chyba ciężko jest zaimponować?

- Nie rozumiem, dlaczego ktoś wchodzi w ogóle w taką rolę. To jest typowo męska cecha. Wśród kobiet tego nie widzę. Ale to bardziej wasz problem, niż problem kobiet. Nie oczekuję od nikogo, że będzie mi coś udowadniał. Czasami ktoś mi oferuje zwykłe podwiezienie np. z pracy do centrum. Wsiadam do auta i słyszę: "Ojej, jak ja mam cię wieźć, skoro ty przejechałaś Rajd Dakar?!". A przecież to ma być wyłącznie zwykła, miła przejażdżka. Oczywiście te próby zaimponowania mi bywają czasami zabawne i urocze. Niekiedy prowadzi to również do niebezpiecznych sytuacji.

- Zdarzyło mi się kilkakrotnie, że mężczyźni - podkreślmy, że byli to mistrzowie w swoich dziedzinach - chcąc mi zaimponować albo chcąc pokazać wyższość faceta nad kobietą, doprowadzali do sytuacji, kiedy lądowaliśmy w rowie. Dlatego zdecydowanie wolę unikać takich momentów, kiedy mężczyzna ma mi się na siłę popisywać. Co innego, kiedy mężczyzna chce się wykazać w naturalny dla siebie i otoczenia sposób. To akurat przyjmuję z radością.

Jak można wykazać się przed tobą?

- Nie jestem wymagająca. Wystarczy być miłym i szarmanckim. Jestem kobietą, która wie, czego chce od życia. To, że posiadam na swoim koncie osiągnięcia, nie oznacza, że mam potrzebę rezygnowania z pewnych elementów funkcjonowania kobiet i mężczyzn. Wciąż wychodzę z założenia, że otwieranie kobiecie drzwi jest miłe i grzeczne. W tego typu sytuacjach niekoniecznie potrzebuję równouprawnienia.

Nie ma ludzi, którzy się nie boją. A ci, którzy tak twierdzą, to albo są idiotami, kłamcami, albo są niebezpieczni dla otoczenia. Bez strachu nie ma odwagi
Nie ma ludzi, którzy się nie boją. A ci, którzy tak twierdzą, to albo są idiotami, kłamcami, albo są niebezpieczni dla otoczenia. Bez strachu nie ma odwagiBaranowskiAKPA

Zostawmy wątek damsko-męski. Boisz się czegoś?

- Nie ma ludzi, którzy się nie boją. A ci, którzy tak twierdzą, to albo są idiotami, kłamcami, albo są niebezpieczni dla otoczenia. Bez strachu nie ma odwagi. Nie moglibyśmy się wykazać odwagą, gdybyśmy nie odczuwali strachu. Oczywiście, że się boję. Wiele razy czuję strach. Może nie są to takie tradycyjne rzeczy, jakie chciałbyś teraz usłyszeć: wąż, mysz czy pająk. Odczuwam lęk wysokości. Właściwie każdy człowiek go ma. Rzecz w tym, co zrobisz pomimo lęku. I to jest ta odwaga. Żeby móc zachować zdolność działania, funkcjonowania, robienia pewnych rzeczy nawet, jeśli się boisz. Zdarza mi się bać tak bardzo - i to chyba nie tylko moje doświadczenie - że jest mi niedobrze ze strachu, ale taki już mam charakter, że nie odpuszczam. Nie podążam za lękiem, lecz za tym, by go przezwyciężyć. Dla mnie jest to miara prawdziwej odwagi.

- Są również rzeczy, których się boję, a które to są poza moją kontrolą. Mówię chociażby o stabilności sytuacji na świecie. Wiesz, będzie trochę filozoficznie, ale boję się, że nie zrobię wszystkiego w swoim życiu, co chciałabym zrobić, żeby uczynić ten świat choć trochę lepszym miejscem do życia.

Zastanawiam się, czy był w twoim życiu taki moment, kiedy na przykład podczas jakiejś wyprawy, w jakiejś ekstremalnie niebezpieczniej sytuacji powiedziałaś sobie: "Odpuszczam - wolę żyć przeciętnie, ale bezpiecznie"?

- Nigdy. I nie sądzę, żeby to kiedykolwiek nastąpiło. Chyba nie miałaby odwagi, żeby nie wykorzystać w życiu wszystkich możliwości, które to życie przede mną stawia. Możemy się sprawdzać i analizować na różnych polach i wcale nie twierdzę, że moje wybory są najlepsze i mają służyć za przykład. Moja mama realizowała się, jako najlepsza matka świata i najlepsza gospodyni domowa, co brzmi dumnie. Super!

- Ważne, żebyśmy wiedzieli, co chcemy w życiu robić. Żebyśmy znali się na tyle, aby wiedzieć, jaki mamy poziom akceptowalnego ryzyka i co jest dla nas ważniejsze - komfort czy życie na rollercoasterze. Nie próbuję się wartościować i wmawiać komukolwiek, że jestem super, bo jeżdżę na krańce świata, skaczę ze spadochronem i wciąż mi się chce. Wszystko to w żaden sposób nie czyni mnie lepszą od innych. Po prostu takie jest moje życie. Nigdy nie odczułam pokusy, by zrezygnować z takiej formy przeżywania tego życia, którą zaakceptowałam, i z którą jest mi bardzo dobrze. Jeśli wiem, że czegoś naprawdę chcę, jest to moim celem, przygotowuję się do tego bardzo długo, to nie wyobrażam sobie, żebym w połowie marszu pod górę musiała zrezygnować tylko dlatego, że jest trudno.

- Jestem osobą, która lubi realizować wyznaczone sobie cele. Natomiast gdybym wiedziała, że ryzyko jest nieakceptowalne, to podjęłabym decyzję o zawróceniu. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, więc to, co sobie założyłam, zawsze zrealizowałam. Jeśli nawet nie udało się za pierwszym razem, to nie poddawałam się. Jestem też oczywiście elastyczna, więc są pewne plany i marzenia, które mam, ale po jakimś czasie one przestają mieć sens w świetle nowych rzeczy, które się dzieją w moim życiu. Wtedy odpuszczam. Zresztą teraz jestem po takim okresie. Ten miniony rok był dla mnie bardzo trudny. Tak naprawdę to był rok wielkiej próby. Większej próby charakteru niż wszystko to, co zrobiłam do tej pory, bo musiałam się zmierzyć z ciężką chorobą, która rozłożyła mnie kompletnie. Żałoba, którą przeżyłam w ubiegłym roku, to też było doświadczenie, które sprawiło, że musiałam zweryfikować wiele rzeczy i powiedzieć sobie: odpuszczam. No i ten wypadek. Złamanie obojczyka, dwie skomplikowane operacje. To była dla mnie bardzo ważna lekcja.

To, że się podnosisz po upadkach to kwestia zahartowania czy głębokiej wiary, że ten kolejny raz też ci się uda?

- Mam ogromną pokorę w stosunku do świata. Nie uważam, że świat jest mi coś winien. Raczej wychodzę z założenia, że to ja mogę mu coś dać. Nie obrażam się na los, kiedy spotykają mnie różne, niemiłe sytuacje. Traktuję to wszystko jako część życia, procesu, zmiany, której wszyscy podlegamy. Naprawdę podchodzę do tego z wielką akceptacją i spokojem. To nie oznacza, że nie mam emocji i że nie płaczę, nie wkurzam się, nie irytuję. Po prostu wiem, że zawsze jest wyjście z sytuacji, że nawet po największej i najdłuższej burzy zza chmur musi wyjrzeć słońce.

- Mam bogate doświadczenie. W wieku 42 lat wiem, że każdy z nas może poradzić sobie ze wszystkim. Nie ma takiego wyzwania, któremu człowiek nie sprosta i takiej trudności, z której się nie dźwignie. Wierz mi, że obserwowałam wielu ludzi w ciężkich sytuacjach i w miejscach, gdzie zadbanie o podstawowe rzeczy niezbędne do życia jest wyzwaniem, i w świetle tych problemów, z którymi się stykam na krańcach świata, nie mam odwagi powiedzieć, że jest mi ciężko i zacząć narzekać. Mogę stwierdzić fakt, ale na pewno nie będę narzekać.

Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego tak wiele osób cię lubi? Mam wrażenie, że w pewnym sensie jesteś fenomenem, jeśli mowa o "ludziach z telewizji", bo kiedy zasięgałem opinii na twój temat, to wszystkie były pozytywne.

- Skoro tak mówisz, to mi miło. Na szczęście tych dowodów sympatii dostaję sporo i są one naturalne. Dają mi takie poczucie, że faktycznie muszę być odbierana jako kumpela, skoro regularnie podchodzą do mnie ludzie na ulicy, żeby powiedzieć, że to, co robię ich inspiruje albo żeby po prostu się przytulić. To niesamowite uczucie. Cieszę się, że pomimo szklanego ekranu, który w pewnym sensie jest barierą w relacji osoba z telewizji - widz, udało mi się wytworzyć takie przeświadczenie w ludziach, że każdy może do mnie podejść, rzucić mi się na szyję, powiedzieć, co myśli. Czasami dziwię się, kiedy ktoś mówi do mnie na "pani". Przecież ja jestem Martyną, dziewczyną z sąsiedztwa. W życiu prywatnym, w telewizji, w radiu, gdziekolwiek indziej - zawsze jestem taka sama.

- Naprawdę jestem głęboko przeświadczona, że nawet podświadomie nie zakładam jakiejś maski. A to już w telewizji nie jest takie oczywiste, bo niejednokrotnie słyszałam komentarze, że występowanie na wizji wymaga pewnego stylu bycia. Nie ukrywam, że jako młoda dziennikarka ulegałam takim naciskom, i chcę zaznaczyć, że z całą odpowiedzialnością użyłam słowa "naciskom". Wywierano presję, żebym zachowywała się w jakiś określony sposób, wpasowała się w wykreowany przez kogoś wizerunek. Zupełnie niepotrzebnie. Dziś widzę, że siła jest w naturalności i spontaniczności. Swoje emocje chcę po prostu przekazywać i pokazywać takimi, jakie one są naprawdę. Nie chcę ich opakowywać w jakieś wyszukane i skomplikowane słowa.

Łatwo i często się wzruszasz? A jeśli tak, to czy później wkurzasz się na siebie o to?

- Nigdy nie byłam na siebie zła z tego powodu, choć faktycznie wzruszam się dosyć często. Emocje i wzruszenia to coś, co czyni nas ludźmi. To chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakich możemy doświadczać. Niedawno byłyśmy z córką w kinie na filmie "Mój przyjaciel smok". Piękna historia, cudownie sfilmowana, z uniwersalnym przesłaniem. Film się skończył, a ja nie mogłam wyjść z sali, bo byłam tak spłakana. Nawet Marysia się za mnie wstydziła. Powiedziała mi kiedyś, że ona już nie ma siły oglądać ze mną filmów, bo ja wszystko tak przeżywam. I nie chodzi wyłącznie o wzruszenie, bo to moje przeżywanie polega również na tym, że kiedy jest śmiesznie, to śmieję się do rozpuku. Jeśli mam do siebie jakieś pretensje to o to, że czasami za bardzo się przejmuję.

Długo odchorowywałaś realizację filmu "Ludzie duchy"?

- (Dłuższa chwila zastanowienia) Tak. On cały czas do mnie wraca. Staram się mówić o tym z dużą ostrożnością, bo nie można emocji, wrażeń, trudów autora pracy, przedkładać ponad to, czego doświadczają bohaterowie filmu. Czasami słyszę, że ta historia jest tak trudna, że niektórzy nie są w stanie obejrzeć filmu do końca. Z perspektywy widza to rozumiem, że można odczuwać dyskomfort z uwagi na emocje. Natomiast w przypadku osób, które się podejmują realizowania pewnych materiałów, skupianie się potem na emocjach twórcy jest zaprzeczeniem idei robienia filmów dokumentalnych, pisania reportaży czy w ogóle pisania książek.

- Tak naprawdę moje uczucia i emocje związane z tworzeniem filmu "Ludzie duchy" nie powinny mieć żadnego znaczenia. Ale na takim poziomie czysto ludzkim oczywiście ich doświadczam, bo jak ich nie doświadczać, spotykając się z takim okrucieństwem? Zadajesz sobie pytanie, jak to jest możliwe. A właściwie, jak my wszyscy do tego dopuściliśmy, że w XXI wieku takie rzeczy się dzieją. W przypadku tego filmu mówimy o Afryce i na upartego możemy stwierdzić, że to zupełnie inna kultura, daleko itd. Natomiast robiąc kolejne materiały, szykując się do następnych moich filmów dokumentalnych, które jeszcze nie powstały, o handlu ludźmi w Europie, czy o wyrzezaniu kobiet na terenie Francji, nie możemy powiedzieć, że to gdzieś daleko i nas to nie dotyczy. Te historie nas otaczają. Pytanie, czy mamy odwagę, żeby się z nimi zmierzyć i czy w ogóle chcemy coś z nimi zrobić.

- Mam takie momenty, że na planie potrzebuję odreagować, ale nigdy w trakcie samej pracy. To znaczy nie mam takiego uczucia, będąc na planie "Na krańcu świata", że opadną mi ręce i załamana powiem, że mam dość. Nie po to tam jestem, żeby się nad sobą rozczulać. Natomiast tak - kiedy mam chwilę dla siebie, to te wszystkie emocje wracają ze zdwojoną siłą. Kiedy skończyliśmy pracę nad filmem "Ludzie duchy", po powrocie do domu myślałam, że mam wszystko poukładane w głowie, że jest super, bo przecież był to dla mnie bardzo intensywny, ale i owocny czas. Walizkę odstawiłam w kąt, usiadłam na łóżku i chwilę później rozsypałam się na milion kawałków. Musiałam się ogarnąć, bo przede mną był montaż tego filmu.

Masz jakąś receptę, żeby po przyjeździe z takiego nagrania nie zwariować emocjonalnie?

- Nie wiem, czy to jest do końca możliwe. Być może przy specyficznych konstrukcjach psychicznych. Ja tego nie potrafię. Oczywiście są proste metody i techniki jak być tu i teraz, ale nie można powiedzieć, że to w stu procentach działa. Chyba moja córka najbardziej sprowadza mnie na ziemię. Wracam z krańca świata, prosto z lotniska jadę ją odebrać ze szkoły i zatapiam się w jej świecie. Samo przebywanie z nią, jej szczera, dziecięca radość, iskierka, którą ma, zawsze sprawia, że jestem tu i teraz, jestem z nią. Wtedy nie myślę o tym, co działo się wczoraj tysiące kilometrów stąd. Ale kiedy ona idzie spać i mam czas na refleksję, to wszystko do mnie wraca.

- Chciałabym mieć na to jakieś remedium, ale obawiam się, że takiego nie ma. Za pewne rzeczy, nad którymi pracuję, płacę wysoką cenę w postaci ogromnego smutku, jakiegoś chwilowego załamania, ale mimo to nie żałuję.

Jak wyszukujesz bohaterki do swoich reportaży?

- Sposobów jest kilka. Zdarza się, że podążam za konkretną osobą i jej historią, obserwując ją, nawet przez kilka lat. Ta osoba o tym nie wie. Tak było w przypadku Bośniaczki Mai Kazazić, która mieszka na Florydzie i jest ofiarą wybuchu bomby w byłej Jugosławii podczas wojny. Przypatrywałam się jej życiu i czułam, że chciałabym do niej pojechać, poznać ją, zrobić film o niej i o jej niezwykłej przyjaźni z delfinem imieniem Winter. Ale nie zawsze tak jest. Bywa, że wiem o jakimś zjawisku, tradycji, kulturze, czymś, co wydaje mi się ciekawe i fascynujące, co z jednej strony trzeba ludziom pokazać, a z drugiej ocalić od zapomnienia. Wtedy pochylam się nad tematem i osobą, którą pozwoli mi ten temat dobrze przedstawić. Realizując reportaż o kobietach z tzw. długimi szyjami z plemienia Padaung, korzystaliśmy z pomocy lokalnych "fiksterów", czyli osób, które tam mieszkają i mogą pewne tematy dla nas sprawdzić. Czasami impulsem do wyjazdu jest jedno zdjęcie, plakat, hasło, czy zrealizowany przez kogoś reportaż.

- Natomiast z Kabulą - bohaterką filmu "Ludzie duchy" -  było tak, że siedem lat temu trafiłam w BBC na krótką wzmiankę o tym, że w Tanzanii odbywa się polowanie na ludzi. Bardzo długo drążyłam ten temat, bo był trudny do realizacji. Kilka razy miałam wrażenie, że już jestem blisko, ale za każdym razem okazywało się, że coś nie gra. Wreszcie trafiłam na Kabulę i jej historię, i wówczas już wiedziałam, że to jest to. W swoim telefonie i w notatkach mam pewnie ze sto innych historii, które chciałabym zrealizować.

Po powrocie do Polski kontaktujesz się z bohaterkami swoich reportaży? Bo jeśli ten kontakt jest, to siłą rzeczy furtka do przypominania sobie o tragicznym losie tych ludzi - i co za tym idzie ponownego przeżywania tych emocji - ciągle jest otwarta.

- Na zawsze już będę odpowiedzialna za osoby, o których zrobiłam filmy. Każdą historię pamiętam w najdrobniejszych szczegółach. Jak tylko mogę, to wracam do tych miejsc i ludzi. Tak jest choćby w przypadku Kabuli. Regularnie latam do Tanzanii i się z nią spotykam. Zebraliśmy pieniądze na edukację Kabuli i w związku z tym będzie miała możliwość spełnienia swoich marzeń, żeby zostać prawnikiem. Cieszę się, że mogę mieć wpływ na jej życie i tak właściwie to ja z całych sił chcę uczestniczyć w tym życiu. Dlatego jeśli mowa o Kabuli to uczucie jakiegokolwiek smutku nie ma racji bytu, bo odczuwam już wyłącznie samą radość. Traktuję ją jak własną córkę, dlatego będę się nią opiekować do końca życia.

Ile jest ciebie w twojej córce Marysi?

- Chciałabym powiedzieć doniośle - jak to jej matka - że Marysia pójdzie w moje ślady. (śmiech) Prawda jest taka, że może wybrać zupełnie inne opcje. Maryśka ma wiele moich cech. Jest uparta i bardzo zdeterminowana. Na pewno naśladuje mnie w wielu rzeczach. Pewnie to, że wzięłam ją na skały, kiedy miała jakieś 2,5 roku, nie pozostaje bez znaczenia, bo dziś jest w sekcji wspinaczkowej, co zresztą wychodzi jej świetnie. Chciałabym, żeby to kontynuowała, ale nie wiem, czy wystarczy jej zapału, bo to przecież dziecko. Zaszczepiłam jej sposób spędzania czasu blisko natury - w górach, w schroniskach, jazdę na nartach. To jej pewnie zostanie na całe życie.

- W tej chwili zadeklarowała, że chce podróżować i robić filmy dokumentalne, chce zajmować się zwierzętami i być weterynarzem. To wszystko jest bardzo bliskie mojemu sercu, ale zakładam, że pewnego dnia wstanie i będzie miała zupełnie inny pomysł na życie. Ważne, żebym pozwoliła jej rozwijać własną wyobraźnię i żeby czuła, że zawsze ma we mnie oparcie.

Zważywszy na twój ogromny bagaż doświadczeń, czy jest coś, przed czym szczególnie chcesz ją uchronić? Czy może wychodzisz z założenia, że jeśli nie przewróci, to się nie nauczy?

- Zdecydowanie to drugie. Choć trzeba sobie powiedzieć wprost, że jest to bardzo bolesny proces. Zwłaszcza matce trudno jest patrzeć, kiedy dziecko jest zawiedzione i płacze, ale nie ma innej metody. Są takie chwile, kiedy bywam dla niej surowa w wielu sprawach, ale jednocześnie ważne jest dla mnie, żeby ona po tym wywróceniu się wyciągnęła rzeczywiście prawdziwą naukę. Chodzi o to, że ona po tym przysłowiowym upadku musi chcieć się podnieść, iść do przodu, a przede wszystkim spróbować jeszcze raz. Staram się ją nauczyć odwagi, by mimo porażki nigdy, ale to przenigdy się nie poddawała.

Jaki będzie dla ciebie 2017 rok?

- To będzie okres dużych zmian. Miałam teraz sporo na czasu, żeby przemyśleć wiele rzeczy. Doszłam do wniosku, że muszę zrobić lekkie przegrupowanie sił. Dlatego zamierzam, by ten 2017 rok był najlepszym rokiem mojego życia. Wkraczam w niego z ogromną odwagą i zapałem. Mam już pierwsze plany wyjazdowe: Malezja, ukochany Spitsbergen, Mongolia czy Pakistan. Ale tak, jak kiedyś bym ci wyjęła listę z kalendarza z zapisanymi maczkiem celami, tak teraz nauczona wydarzeniami ostatniego roku wiem, że jedyne, czego możemy być w życiu pewni to zmian. Nie mogę się doczekać, co w tym 2017 roku przyniesie mi życie.

Rozmawiał Łukasz Piątek

Zimowe stylizacjeStyl.pl
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas