Mój ludzik się odmeldował
Sto kobiet dziennie traci w Polsce ciążę. Dlaczego więc jest to problem, który się bagatelizuje? Dlaczego na oddziałach położniczych niedoszłe matki traktowane są bez szacunku? Rzadko daje im się prawo do żałoby, a potrzeba pogrzebu jest dziwactwem, fanaberią. Opowiadają Barbara, Żaneta i Marta- dziś szczęśliwe mamy.
Choć ich szczęście ma gorzko-słodki smak. Rok 2006. Barbara ma plan na życie: Aplikacja sądowa, doktorat, dziecko, potem kariera w wymiarze sprawiedliwości. Zachodzi w ciążę bez przeszkód. Dzwoni do rodziny: "Będziesz chrzestną", "Będziecie dziadkami" "Będziesz ciocią!". "Gratulacje", słyszy dziesiątki razy. Dziewięć tygodni później mało kto ma odwagę powiedzieć: "Kondolencje". "Zapomnij o tym poronieniu", radzą życzliwi.
To były początki ich wspólnego życia: 26-letnia Żaneta, doradca personalny, i 25-letni Marek, strateg w firmie telekomunikacyjnej, zawsze myśleli o dwójce dzieci. O kolejne ciąże starali się długo. O wszystkich trzech Żaneta mówi "straty". Strata I - rok 2000. Strata II - rok 2003. Trzecia nieudana próba: rok później. - Poszukaliśmy innej drogi do szczęścia - opowiada.
"Ciąża prawidłowa", słyszy Marta. Ma 22 lata i jest w piątym tygodniu. Starali się ze starszym o 25 lat mężem przez rok. - To na pewno chłopak. Konstanty, po moim ukochanym Gałczyńskim - głaszcze się po jeszcze płaskim brzuchu. Ma nadzieję, że uda się podejrzeć płeć podczas następnego USG. Nie może doczekać się słów: "gratulacje, to chłopak". Zamiast tego słyszy: "Serce dziecka nie bije".
2004 rok. Monika prosi, żeby to mąż sprawdził wynik testu ciążowego. "Znowu zostaniemy rodzicami!", cieszy się Andrzej. "Przecież nie palę, nie piję, dbam o siebie - mówi kilka tygodni później Monika, gdy słyszy: - Płód przestał się rozwijać w ósmym tygodniu. - Czy jest na to lekarstwo? - panikuje. - Wypiszę skierowanie na zabieg". Tego roku Monika słyszy to zdanie jeszcze raz.
Barbara - na forum poronienie.pl podpisuje się: Mama x 5. Straciła dziecko w pierwszym trymestrze. Dziś szczęśliwa mama dwóch chłopaków i dwójki dzieci z adopcji serca.
Nad cmentarzem w Lublinie unoszą się różowe i niebieskie baloniki. Na niektórych słowa: "Kocham cię". Na innych: "Kiedyś cię przytulę". Basia, organizatorka happeningu, liczy: przyszło ze 200 osób. Już nie stoi sama nad grobem synka, którego poroniła. Znalazła więcej rodziców "aniołków", dzieci utraconych na którymkolwiek etapie życia.
Baśka nakrywa poduszką głowę, żeby nie słuchać dźwięku KTG i bicia serc ich dzieci.
- Żałoba nie musi być depresyjna, przegrana - mówi. - Po to puszczamy w niebo baloniki w Dniu Dziecka Utraconego. Nie wszyscy rozumieją, że "nieobecne" maleństwa kocham tak samo jak te, które są z nami tu i teraz - mówi, karmiąc piersią pięciomiesięcznego Lubomira.
Czerwiec 2006. Basia jest w ciąży. Często zagląda na forum dla przyszłych mam. Wciąż natyka się na posty, których autorką jest: Mama Dwóch Aniołków. - Ten podpis nie dawał mi spokoju - mówi dziś. - Wsłuchiwałam się w ciało. Za bardzo. Obsesyjnie sprawdzałam w toalecie, czy nie plamię. Aż tak się stało.
Szpital w Lublinie. Na ścianach dyplomy. "Tu na pewno uratują nasze dziecko", Basia się rozkleja. Nagle krzywi się z bólu, łapie się za brzuch. To dziesiąty tydzień, nocą zaczęło się plamienie, pokazuje lekarzowi podpaskę. Ginekolog podczas USG głośniej nastawia aparaturę. "Nie słyszę akcji serca dziecka. Ale w dziesiątym tygodniu to się zdarza. Powtórzymy badanie". Koniec wyjaśnień.
"Musimy jechać do innego szpitala. Ten lekarz na pewno się myli" - powtarza Basia. Mąż uspokaja: "To najlepszy oddział położniczy w województwie". Odprowadza żonę do pachnącej lizolem sali. Obok kobiety w zaawansowanej ciąży. Baśka nakrywa poduszką głowę, żeby nie słuchać dźwięku KTG i bicia serc ich dzieci. "Jak coś się zacznie dziać dzwonić - mówi sucho położna - i nic nie pić". Umiera z pragnienia, ale myśli: to dla dobra dziecka...
Basia: - Nikt mi nie powiedział, że nie wolno pić przed narkozą. Nikt nie wspomniał o zabiegu. Leżałam z otwartymi oczami, miałam wrażenie, że ktoś przywalił mnie kamieniami. Próbowałam oddychać głęboko, jakbym chciała wysłać dodatkową energię dziecku. Rano wypatrywałam lekarza. Gdy mijał mój pokój, przyspieszał kroku. "Doktor przyjdzie do mnie? - pytałam położne. - Doktor niepotrzebny".
Wreszcie obchód. Lekarz ubrany w dres wpada na moment, dotyka brzucha pacjentki. "No, jeszcze pani nie poroniła? Co się tak przytkało? - Widząc przerażenie, dodaje: - Nikt pani nie powiedział, że ciąża obumarła?". Świat się zawalił. "Wszystko stracone?!", wyłam w poduszkę. Cisza, inne pacjentki udawały, że śpią.
"Trzeba się TEGO pozbyć", pielęgniarka zabiera Basię na zabieg łyżeczkowania. Wybudzenie z narkozy. - Potworny ból i nadzieja: to był zły sen - wspomina Basia. - Trwał jednak dalej, kiedy pielęgniarka wręczyła mi ulotkę: "Masz prawo do pochówku szczątków Twojego dziecka". "Ty decyduj", prosiłam męża. Nie byłam w stanie wstać, ubrać się. Wiem od Wojtka, że nasze dziecko zanurzone w słoiczku z formaliną miało dwa centymetry, główkę, zaczątki rączek... Nie odważyłam się spojrzeć.
Powrót do domu. Wszystko przypomina. Bohaterka w "Na Wspólnej" jest w ciąży. Ta w reklamie kremu Nivea też. Nieświadoma niczego sąsiadka proponuje: "Oddam ci nasz bujak i laktator". Basia czuje się jak zadżumiona. Znajomi i przyjaciele dzwonią rzadko. - "Jak się masz? - Zastanawiamy się, kiedy będziemy mogli pochować Karolka" - mówi otwarcie Baśka. W ich marzeniach dziecko było chłopcem. Po drugiej stronie cisza. Albo niezręczne: "Mam ważny telefon, oddzwonię".
- Ja, która dotąd słuchała innych, chciałam teraz się wygadać - mówi smutno. - Dopóki byłam w szpitalu, bliscy wspierali: "Modlimy się za was", pisali w sms -ach. Rodzice niezręcznie pocieszali: "Dobrze, że tobie nic nie jest. Jeszcze będziesz miała pięciu zdrowych chłopaków". Po dwóch tygodniach, gdy Basia nadal płacze, słyszy ostrzejsze: "Ogarnij się. To nie było jeszcze dziecko...". - Ludzie nie radzą sobie z taką śmiercią - mówi.
- Kobieta, która traci dziecko po urodzeniu, ma prawo do żałoby - buntuje się Baśka. Ale jeśli poroni, jej ból jest bagatelizowany. Tylko Wojtek dzwonił z pracy z czułym: "Płaczesz sobie? - Właśnie zaczynam - chlipałam w słuchawkę. - To płacz, płacz" - nie rozłączał się.
Trumna w reklamówce
Nie chciałam spać, liczyła się każda chwila z synkiem. Następnego dnia pochowaliśmy Karolka.
Telefon do prosektorium. - "Po co się fatygować, przecież to sama woda w słoiku?!", słyszy Basia, gdy domaga się wydania ciała dziecka. Nie ustępuje, powołuje się na ustawę: "Mogę zabrać ciało na 72 godziny do domu!". W empiku kupuje owalne pudełko. Wykleja je białymi piórkami, rysuje krzyż. Nie daje sobie wcisnąć zwykłej trumienki , "żeby wyglądało na normalne rozmiary", jak tłumaczy pracownik domu pogrzebowego.
Jedzie do prosektorium. - "Darek, Darek, przyszła pani po 'te resztki!' " Laborant przynosi białą kopertę. Basia wyczuwa kształt słoiczka. Wraca na piechotę z trumienką w reklamówce. - W domu się uspokoiłam. Mąż zapalił świeczki i usiedliśmy w salonie we trójkę. Nie chciałam spać, liczyła się każda chwila z synkiem. Następnego dnia pochowaliśmy Karolka. Na początku Basia jest na cmentarzu codziennie. Rozmawia z synem w myślach. "Chcę zasłużyć na niebo i cię przytulić", szepce nad grobem z przyczepionymi aniołkami.
- To zabrzmi jak melodramat, ale ja w 17. alei cmentarza przewartościowywałam sobie świat - opowiada. - Poczułam znużenie paragrafami, ustawami, które zmieniają się co pół roku - tłumaczy. "Chrzanić kodeksy", pomyślałam i nigdy nie poszłam na końcowy egzamin po aplikacji sędziowskiej. Mąż zrozumiał i zaakceptował, że ponad wszystko chciałam być mamą. "Może niepotrzebnie wypiłam wtedy kawę. Mogłam nie pływać kajakiem. Po co to malowanie w łazience?", wyrzuty sumienia i przekonanie, że poroniłam dziecko z powodu nieostrożności, męczyły mnie miesiącami. W końcu ogarnęłam się: dowiem się, dlaczego cię straciłam. Z zasiłku pogrzebowego zapłaciłam za badania w prywatnej klinice.
Własne śledztwo
Polecona lekarka. Inne traktowanie. Długa rozmowa i plik skierowań: hormony tarczycy, przeciwciała antykardiolipidowe i przeciwjądrowe. Ginekolożka, przeglądając wyniki, nie ma wątpliwości: wysoki poziom przeciwciał przeciwjądrowych - mogą powodować reumatyzm, toczeń, w ciąży są jak bomba zegarowa. "To paskudztwo zabiło Karolka", wieczorem Basia z mężem czyta na forum o przeciwciałach.
Z zawiłych opisów wynika, że atakują łożysko, a dziecko dusi się i umiera z głodu. Ale jest na to lekarstwo! Basia: - Moje szczęście mogło tak niewiele kosztować. Na badania wydałam 200 zł. Leki, dzięki którym można utrzymać ciążę, to wydatek pięciu złotych miesięcznie. Gdyby tylko któryś z lekarzy zapytał mnie, czy w rodzinie były przypadki reumatyzmu, może zrobiłabym te badania wcześniej.
"Po pierwsze aspiryna, po drugie sterydy", lekarka wypisuje receptę. Pół roku po poronieniu Basia znowu jest w ciąży. - Myślałam, że jestem silna, że wsparta lekami tym razem urodzę zdrowe dziecko - opowiada. - Ale ciąża to był stan strachu. Wynajdywałam u siebie wszelkie choroby, które mogły zagrozić dziecku. Skreślałam dni w kalendarzu - byle minął pechowy dziesiąty tydzień. Pierwszy trymestr. Gdy Jaromir zaczął kopać, lęk przed stratą był jeszcze większy.
Teściowie do szóstego miesiąca nie wiedzieli, że spodziewamy się dziecka. Bałam się, że oszaleję. Trafiłam do psychologa, który hamował moje paranoje: "Naprawdę nie wszystko zależy od ciebie". Jaromir dostaje 10 punktów w skali Apgar. Basia nadal nie wierzy w happy end. Czytała o śmierci łóżeczkowej, dlatego chłopczyk śpi przy monitorze oddechu.
Moje szczęście mogło tak niewiele kosztować. Na badania wydałam 200 zł. Leki, dzięki którym można utrzymać ciążę, to wydatek pięciu złotych miesięcznie.
- Kiedy tracisz raz, boisz się, że znowu tak się stanie - tłumaczy. Szukając pomocy, loguje się na poronienie.pl. - Znalazłam tam ludzi z podobnymi doświadczeniami. Potrafili odnaleźć radość mimo straty. - "A może zamiast histeryzować, zrobię coś fajnego", mówi mężowi o pomyśle na Dzień Dziecka Utraconego. To jej terapia.
Z Jaromirem w nosidle rozwiesza w mieście, w szpitalach odbite na ksero plakaty o ceremonii na cmentarzu. - Myślałam, że wpadnie parę osób. Od czasu pierwszego "lotu baloników" Baśka to najważniejsza instancja wśród lubelskich rodziców osieroconych, jak mówią o sobie mamy i ojcowie, którzy stracili dziecko. - Wyjść z poronienia to nie tylko dostać pierwszy okres, ale pogodzić się z losem. Nie wolno bać się o dziecko, które żyje - mówi.
O swojego drugiego, pięciomiesięcznego synka już nie troszczy się histerycznie. - Chyba dopiero teraz, pięć lat po poronieniu, w pełni cieszę się, że jestem mamą. Bez lęku.
Żaneta - mama x 5. Trzy razy straciła dziecko. Wychowuje dwóch adoptowanych synów.
Miesiączka się spóźnia. Test pokazuje dwie kreski. Ostrożna radość: czy to nie za wcześnie? Ginekolog potwierdza ciążę, a Żaneta zasłania rękoma ciało, jakby przytulała samą siebie: "Nie oddam cię nikomu. Chcę cię czuć", wyobraża sobie sześciotygodniowe dziecko w brzuchu. Kilka lat wcześniej przeszła operację nowotworu jajnika. Lekarz uprzedzał, że może mieć problemy z zajściem w ciążę. Wie, że ma farta. Rozczula ją, gdy jej ojciec zbyt wcześnie prosi: "Nie zapinaj pasów w aucie, żeby nie cisnęły brzucha".
Z rodziną oglądają razem przewodnik o ciąży. Przeczytała dopiero dwa rozdziały o pierwszych tygodniach. Gdy zaczyna plamić, uspokaja się: tak się może dziać, bo zarodek zagnieżdża się w macicy. Nie alarmuje męża, który jest w delegacji. Krwawienie się nasila. Mija dziewiąty tydzień ciąży. "To się nie dzieje naprawdę", Żaneta trzyma się za brzuch, gdy karetka wiezie ją do szpitala.
Nie wyobrażałam sobie powrotu do firmy w takim stanie. Nie mogłam wstać z łóżka, nie chciało mi się oddychać.
Noc. Położna w izbie przyjęć wypytuje: "Numer dowodu, PESEL, adres... - Jeśli jest szansa, żeby ktoś uratował moje dziecko, to może wpisze pani PESEL potem?!" - błaga Żaneta. Szans brak. Trzy USG potwierdzają: płód obumarł. I diagnoza: konieczne jest łyżeczkowanie.
"Po takim zabiegu kobiety następnego dnia idą do pracy - lekarz się irytuje, gdy Żaneta prosi o dłuższe zwolnienie. - Dam pani standardowe cztery dni". - Nie wyobrażałam sobie powrotu do firmy w takim stanie - opowiada. - Nie mogłam wstać z łóżka, nie chciało mi się oddychać. "Ja tu sobie poleżę. Zostawcie mnie", płakałam. Albo milczałam. Albo spałam.
Następny rok Żaneta odlicza cyklami. Mijając aptekę, zastanawia się, czy już dzień przed miesiączką kupić test. Po roku bezskutecznych starań o ciążę trafia do kliniki leczenia niepłodności. Monitorowanie owulacji. Seks z mężem "na żądanie". - Jestem wdzięczna Markowi, że wytrzymał moją obsesyjną pogoń za dzieckiem - przyznaje. Jeden z lekarzy dał nadzieję. "Będę miała operację i teraz na pewno się uda!", myślałam.
Usunięcie przegrody w macicy, która najprawdopodobniej doprowadziła do obumarcia pierwszej ciąży. Kilka miesięcy później Żaneta na nartach w Austrii kupuje test ciążowy. - Szczęśliwy - uśmiecha się. - Bo wracaliśmy do Polski we trójkę. Cała rodzina "jest w ciąży". "Przez moje operacje to stan wysokiego ryzyka", tłumaczy.
Teściowie, rodzice dyżurują, żebym nie była sama w domu. Z żalem myślę o tym, co mogą robić kobiety w niezagrożonej ciąży. Ja głównie leżę. Wariuję w domu, ale też pokornieję. Żyję od USG do USG. Żaneta celebruje każdy ruch dziecka, mówi do niego, na forach czyta o szczęśliwych finałach skomplikowanych ciąż.
W 23. tygodniu z wysoką gorączką znowu ląduje w szpitalu. "O pani to już weteranka", taki "zabawny" komentarz. KTG wykazuje akcję serca dziecka, ale lekarz, przeglądając wyniki krwi, ponuro informuje Marka: "Zakażenie organizmu matki i dziecka, teraz walczymy o życie żony". Wywołanie porodu. Nie wolno podać znieczulenia. Potworny ból. "Drzesz się jak prosta baba!", ucisza położna. Wreszcie ostatni skurcz. - "Czy moje dziecko żyje? - pyta Żaneta. - Żyje, ale co to za życie", lekarka pokazuje z daleka przykurczone ciałko, lekceważy wyciągnięte dłonie pacjentki. Odwraca się plecami.
- Gdy kobieta rodzi zdrowe dziecko - tłumaczy dziś Żaneta - ból ma sens. Na końcu jest nagroda. A ja czekałam na śmierć syna. Do dziś czuję się winna: może gdybym wbrew wszystkiemu nie zgodziła się na wcześniejszy poród, zdarzyłby się cud?
Śpiąca królewna
Choć lekarze ostrzegali, że kolejna ciąża nie będzie łatwa, nie odpuszczałam. Czułam, że dziecko mnie dopełni
Jedenaście dni później, po upokarzającej walce o potrzebne dokumenty, Żaneta z mężem wreszcie mogą pochować syna. "Jestem tak blisko, a nie mogę cię dotknąć", pochyla się nad białą trumną. Właściciel zakładu pogrzebowego radził: "Niech pani zachowa obraz synka z porodu". "Nie możesz spędzać życia na cmentarzu", Marek niepokoi się o żonę, która pod byle pretekstem jeździ na grób.
Rok później - na dwa. Obok Adama leży Ania urodzona w 19. tygodniu. - Choć lekarze ostrzegali, że kolejna ciąża nie będzie łatwa, nie odpuszczałam. Czułam, że dziecko mnie dopełni - opowiada. Pół roku po stracie Adama Żaneta w 2003 roku znów dowiaduje się, że jest w ciąży. Spokojny pierwszy trymestr. W 14. tygodniu nie ma wątpliwości, czuje delikatne ruchy córki. "Moja śpiąca królewna", myśli, widząc w 18. tygodniu na monitorze USG dziewczynkę.
Kilka dni później lekarz podsuwa do podpisu dokumenty: zgodę na wywołanie porodu. Żaneta: - Znowu koszmar: gorączka, zakażenie organizmu. Na sali porodowej prosi położną: "Jeśli córeczka urodzi się żywa, czy mogą państwo udzielić chrztu z wody? To może zrobić każda wierząca osoba - tłumaczy. - Chciałabym też potrzymać moje dziecko, choć przez chwilę".
- Rodziłam Anię długo. Żeby załagodzić ból, oddychałam "z przepony". Uszanowano moje prośby. Czułam na ramieniu ciężar mojej trzystugramowej córeczki owiniętej w chirurgiczną chustę. Przytuliłam do niej czoło. Mogłam ją trzymać aż do podania narkozy. Na sali, gdzie trafiłam po zabiegu, pacjentka na łóżku obok też była po łyżeczkowaniu. Szukała wsparcia: "Moje dziecko miało zespół Downa, dlatego zdecydowaliśmy z mężem zakończyć tę ciążę".
Do dziś mam poczucie niesprawiedliwości. Trudno było mi zrozumieć osobę, która wybiera takie rozwiązanie tylko dlatego, że dziecko było chore.
Wrogi świat
Po trzeciej stracie Marek jak zwykle wspiera żonę. - Człowiek z żelaza - opowiada Żaneta. - Ilekroć działo się coś złego, mówił: "Nic, co nas dotyczy, nie jest problemem jednej osoby". Wizja rodziny w naszym wypadku oznaczała trzy opcje: para bez dziecka, adopcja albo coraz mniej sensowne starania. "Jest w Warszawie lekarz znany z tego, że ratuje dziecko. Nawet kosztem życia matki. Myślałam, żeby się do niego zwrócić. - Chcesz ze mnie zrobić wdowca?" - wybuchnął.
Żaneta pamięta moment, kiedy poczuła furię i złość do świata. - Warczałam. Trzaskałam drzwiami. Nie odbierałam telefonów. "Mąż mnie na pewno zdradza z taką, która da mu dziecko", oglądałam jego koszule, czytałam maile. Jad mieszał się z bezradnością. Płakałam, bo za długo czerwone światło, bułka w sklepie czerstwa, Marek spóźnia się kilka minut. "Zaraz mnie ubezwłasnowolni", pomyślałam, czując, że tracę kontrolę nad emocjami.
Ta sytuacja zrujnuje nasze małżeństwo, zrozumiałam. Trafiłam do psychologa. Psychiatra wspomógł lekami. Przez półtora roku na terapii par walczyliśmy też o związek. Wykrzyczałam urazy: "Nie było cię przy mnie, gdy straciłam pierwsze dziecko!". "Dlaczego nie wziąłeś na ręce naszego synka ani córki?" Nie bronił się, próbował zrozumieć mój żal. A ja otwarcie postawiłam sprawę: nie wytrzymam już kolejnych prób.
W następnym zdaniu padło słowo "adopcja" - wspomina Żaneta. I wtedy, w jednej chwili wszystko się uspokoiło. Poczułam niesamowitą ulgę. Będziemy rodzicami. Z góry założyłam, że dla męża ważne jest tylko biologiczne ojcostwo. A on wiedział, że na dłuższą metę bez dzieci nie będziemy do końca szczęśliwi. Wkrótce poszliśmy na pierwsze spotkanie do ośrodka adopcyjno - opiekuńczego i warsztaty dla przyszłych rodziców adopcyjnych. To będzie nasza droga do szczęścia, wiedzieliśmy. Gdzieś tam jest nasz synek. Albo córka.
Marta - mama x 6. Przeżyła dwa poronienia, szczęśliwie urodziła czwórkę dzieci
Graviditas obsoleta - pisze lekarka na skierowaniu do szpitala. - Po łacinie nie brzmi tak smutno jak po polsku: ciąża obumarła - tłumaczy Marta. Ginekolog w warszawskim szpitalu mówi bez ogródek: "Może samo się usunie. A jak nie, za tydzień proszę przyjść na łyżeczkowanie. Teraz i tak nie mam miejsc". "Za co ta kara?! - Marta ryczy na szpitalnym parkingu. - Gdzie się kończę ja, a gdzie zaczyna moje dziecko?", myśli.
Nie krwawi, więc ma nikłą nadzieję: może dziecko jednak żyje. Polecony przez przyjaciółkę lekarz potwierdza poprzednią diagnozę. Marta wraca w terminie na oddział na łyżeczkowanie. To 13. tydzień ciąży. Dostaje leki wywołujące skurcze, wiele godzin leży sama w sali, nie przypuszczała, że rozwieranie szyjki macicy tak potwornie boli. - W końcu personel raczył zabrać mnie na zabieg - opowiada. - Przedtem pozwolono wejść do toalety. Widziałam, jak do sedesu wyleciało całe łożysko - opowiada Marta.
- Nikt mi nie powiedział, co robić. Nacisnęłam spłuczkę. Żyję ze świadomością: moje dziecko spłynęło rurą kanalizacyjną. Sześć lat później déja vu. Marta jest w ciąży. Po raz piąty. Poprzednie trzy mimo kłopotów zakończyły się szczęśliwie. Na świecie jest już Fela, Leon i Gucio. W 12. tygodniu nocą dostaje 40 stopni gorączki. Grypa? Zatrucie? Ten sam koszmar - USG, brak tętna. I wyrok.
Gdy tracisz to, co medycyna do 12. tygodnia nazywa płodem, jesteś zaledwie pacjentką. A nie matką.
Tego wieczoru Marta ogląda z dziećmi na Starówce bożonarodzeniowe lampki. Płaczą z mężem. U nas narodzenia nie będzie. Rano w szpitalu pielęgniarka wręcza niebieski worek na śmieci i słoik: "Tu skrzepy, tu tkanki - patrzy Marcie w oczy. - Trzeba zebrać wszystko do badań histopatologicznych". Marta nie decyduje się na pogrzeb. - Wolę nie myśleć, co się z nim stało - przyznaje. - Nie chcę obciążać dzieci wyprawami na miniaturowy grób, gdzie leży fiolka albo zasuszona pępowina. Ja i tak noszę w sobie grób. Do piekła schodziłam dwa razy - mówi smutno Marta o poronieniach.
- Sama, bo ludzie wokół nie potrafią w takiej chwili pomóc. Jacek, mój mąż, zajmował się dzielnie dziećmi. Nie radząc sobie z moimi łzami, milczał. A ja zaciskałam zęby, nie mogę się przecież rozklejać. Inni też nie rozumieli: "Żałoba? Jaka żałoba? Jeszcze ci nie przeszło?", słyszałam od znajomych. Przestali dzwonić, kiedy im wygarnęłam: "Bardziej opłakiwalibyście śmierć chomika!". Gdy tracisz to, co medycyna do 12. tygodnia nazywa płodem, jesteś zaledwie pacjentką. A nie matką. Wystarczy przejść z oddziału położniczego, gdzie wszyscy się uśmiechają, na ginekologię. Tu nikt nie cacka się z twoją stratą. Nikt poza kobietą, która też poroniła, nie rozumie pustki. Było już łóżeczko, przewijak, wybrane imię...
Koszmarny błogostan
Wakacje w 2011 roku Marta spędziła z czwórką dzieciaków nad morzem. Znajomi twierdzą, że jest idealną mamą. Uśmiechnięta, czuła, wciąż wymyśla nowe zabawy. - Żeby mieć taką rodzinę, przeżyliśmy z mężem poligon - mówi Marta. - Po pierwsze, żadna "szczęśliwa ciąża" nie wymazuje straty. Każdą z czterech dominował lęk, że znowu stracę dziecko. - Do 13. tygodnia bałam się przyzwyczaić do Felicji. Gdy poczułam jej ruchy, zjadałam pół tabliczki czekolady, bo wtedy zaczynała mocniej kopać - wspomina.
- Fela urodziła się zdrowa w 35. tygodniu. Podobnie z Leonem, Gutkiem i Kostkiem - chłopcy byli wcześniakami. Wiem, że nie ja jedna musiałam w ciąży leżeć, brać fenoterol, po którym trzęsłam się jak w delirium - opowiada. - Do tego pessar, zabezpieczenie na skracającą się szyjkę macicy, i zastrzyki w brzuch. Marta nie ukrywa: ponad wszystko chciała mieć dzieci. Ale czas, który ma być błogostanem, gdy matki kupują śpioszki z Kubusiem Puchatkiem i puszczają "brzuchowi" kołysanki, dla niej z powodu strachu przed poronieniem był koszmarem.
Fela urodziła się zdrowa w 35. tygodniu. Podobnie z Leonem, Gutkiem i Kostkiem - chłopcy byli wcześniakami.
- Otarłam się o obłęd - wyznaje. - Pod koniec ciąży z najmłodszym synem "wysiadłam" psychicznie. Przestałam odbierać telefony. Odliczałam dni. 33. tydzień, 34. Byle zaczął się pierwszy dzień 38. tygodnia. Wtedy mogę urodzić. "Dajcie mi nóż, do cholery! Sama wyjmę dziecko", dostałam histerii.
Miłość ma swoje ciemne strony - mówi dziś. - Nieszczęśliwa mama to nieszczęśliwe dzieci - przyznaje. - Najstarsza córka wciąż mnie pytała: "Mamusiu, czy ja też umrę jak dzidziuś w brzuszku?". Fela płakała, gdy wytłumaczyłam jej, co się stało po drugim poronieniu: "Dzidzia była chora, większość chorób można wyleczyć, ale tej nie. To się zdarza bardzo, bardzo rzadko. - A Gucio? Tatuś? Ty też umrzesz?".
Do tej pory miewa ataki paniki, że i ja umrę i ją opuszczę - opowiada Marta. Leon również odchorowuje nasze problemy. Po poronieniu bywał agresywny, miał problemy w przedszkolu i bóle brzucha na tle nerwowym. Kolejna trauma. Nie dość, że nie sprawdziłam się jako mama i nie wiedziałam, że moje dziecko umarło, to jeszcze narażam na stresy starsze dzieci, myślałam.
Zrobiłam wszelkie badania - tłumaczy Marta. - Miałam rację, że jestem felerna. Okazało się, że mam zaburzenia krzepliwości krwi. "Łożysko się zatyka, a dziecko się dusi. I tak miała pani szczęście, że urodziła zdrowe niemowlaki", tłumaczyła lekarka. - Moje ciało zabijało moje dzieci - mówi Marta.
- Więcej się to nie zdarzy. Lekarze jasno powiedzieli: "zapomnij o ciąży". Z właśnie wykrytą chorobą Hashimoto i wcześniejszymi "defektami" poronię. Albo urodzę upośledzone dziecko. Najmłodszy syn jest cudem, ale w ciąży żegnałam się z nim cztery razy, cztery razy myśleliśmy, że go tracę. Marta ma obgryzione paznokcie. Jest nerwowa. Ale w końcu uporała się z żalem, unika słowa "żałoba".
- Nie odwracam głowy, gdy widzę kobietę w ciąży. Nie zazdroszczę. Raczej jestem sceptyczna: "Może będziesz miała dziecko, Może będziesz mamą", mówię w myślach. Czasem się wściekam, bo widzę, jak pali papierosa, i myślę: gówniarze pewnie ujdzie to na sucho! Rok temu nie opowiedziałabym tej historii. Dziś już się nie miotam. Poddałam się. Zaakceptowałam. Uległam. Wiem, że się nie dowiem, dlaczego to akurat spotkało mnie. Jedyne, co mogę zrobić, to sobie wybaczyć. Nie zapominać, ale nauczyć się żyć z tą pamięcią. Nieźle mi idzie.
Marta Bednarska
Twój STYL 9/2011