Państwa-miasta na wodzie. Nieodległa przyszłość ludzkości?
Podczas gdy ceny gruntów rosną, a przeciążone miasta borykają się z coraz większą ilością trudności, grupa wizjonerów, pracuje nad zupełnie nowym sposobem zasiedlania Ziemi. Zrównoważone i samowystarczalne osiedla miałyby unosić się na oceanach, poza wodami terytorialnymi.
Według twórców pomysłu osiedla byłyby politycznie niezależne i przyjazne dla środowiska.
W 2008 roku dwóch aktywistów, Patri Friedman (wnuk laureata nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii) i Peter Thiel, założyli Seasteading Institute organizację non-profit, która ma na celu stworzenie takich nadających się do zamieszkania miast.
Technologie umożliwiające tworzenie tzw. seasteadów istnieją, są jednak bardzo kosztowne. Aby sprostać temu wyzwaniu Seateading Institute potrzebował regionu partnerskiego, który pozwoliłby im budować w strefie przybrzeżnej. Do tej pory podjęto kilka prób zorganizowania takiego eksperymentu.
Nowy wspaniały świat
Według twórców idei "rządy to również technologia" i to technologia, która się nie sprawdziła. Istniejące państwa nie są w stanie zapewnić swoim obywatelom dobrostanu i odpowiednich warunków do rozwoju indywidualności. Pływające miasta mogłyby być inkubatorami, w których testowano by nowe pomysły dotyczące życia we wspólnocie. Problemy takie jak zanieczyszczenie środowiska, ubóstwo, brak mieszkań i żywności miałyby być rozwiązane. Innowacje i przedsiębiorczość miałyby być wspierane bez szkód dla środowiska.
Jak do tej pory nie udało się stworzyć w pełni autonomicznego pływającego miasta. Ale wizjonerzy eksperymentują ze zmodyfikowanymi statkami wycieczkowymi i wycofanymi z użytku platformami wiertniczymi.
A jednak nie taki nowy?
Zamieszkiwanie na wodzie nie jest ideą nową. Osiedla na tratwach od wieków buduje peruwiański lud Uru, któremu rzeczywiście udało się wytworzyć społeczność mającą znaczną autonomię i działającą na własnych zasadach. Uru budują swoje pływające wyspy na jeziorze Titicaca. Otwarte morza mają istotną cechę, której brakuje zbiornikom śródlądowym i wodom terytorialnym - nie podlegają jurysdykcji żadnego państwa. Według prawa morskiego na takich wodach panuje między innymi wolność żeglugi, rybołówstwa, badań naukowych oraz budowania wysp.
Z wolności, jaką daje otwarte morze korzystali np. scjentolodzy, którzy założyli wewnętrzną organizację Sea Org, działającą na statkach. Wolność dla organizacji okazywała się w wielu wypadkach niewolą dla jej członków.
Całkiem blisko idei Seastandingu okazał się też Roy Bates, który w 1967 roku zajął opuszczoną platformę wiertniczą w pobliżu Suffolk i głosił się księciem założonego przez siebie (ale nie uznawanego) państewka Sealand.
Niemały wpływ na motywację Roy’a Batesa miały problemy podatkowe, z jakimi borykał się w Wielkiej Brytanii. Przykłady Sea Org i Sealand są wykorzystywane przez krytyków seasteadingu, którzy argumentują, że tego typu osiedla mogą stać się raczej azylem dla bogaczy chcących uniknąć płacenia podatków i odpowiedzialności prawnej, niż rozwiązaniem zbawiennym dla ludzkości.
Pierwsze koty za płoty
Pierwsze próby wdrożenia w życie idei okazały się bardziej niż ryzykowne, a zagrożeniem okazały się nie być wysokie morskie fale. Zainspirowany pomysłami Thiela i Friedmana amerykański handlarz kryptowalutą Chad Elwartowski, zamieszkał wraz ze swoją dziewczyną w pływającym domu u wybrzeży Tajlandii. Miał to być początek "niezależnej morskiej społeczności", ale koniec eksperymentu okazał się zaskakująco szybki.
Władze Tajlandii uznały ich działania za naruszenie suwerenności państwa, za co grozi kara śmierci. Elwartowskiemu cofnięto wizę, a marynarka wojenna odholowała i zniszczyła jego domek. Na szczęście pary nie było w tym momencie na pokładzie, ale był to koniec ich autonomicznej społeczności, która przetrwała zaledwie dwa tygodnie.
A może by tak legalnie?
Kiedyś wydawało się, że Seateading Institute jest w przełomowym momencie. Ponieważ eksperymentowanie z budowaniem osiedli na pełnym morzu nastręcza niesłychanie wielu trudności, aktywiści uznali, że na dobry początek można by zbudować coś na wodach terytorialnych i to za zgodą państwa, do którego one należą.
W 2013 roku Instytut zgromadził 27 082 dolarów w ramach kampanii fundraisingowej i zatrudnił holenderską firmę DeltaSync do stworzenia projektu pływającego miasta.
Aktywiści spotkali się także z urzędnikami Polinezji Francuskiej, aby omówić warunki utworzenia prototypowego Seasteadu na jej wodach. Polinezja wydawała się być idealnym kandydatem, ponieważ należy do tych wysp, dla których przewidywane podniesienie się poziomu oceanu może mieć katastrofalne skutki.
Wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku. Wstępną umowę podpisał minister do spraw mieszkalnictwa, a Instytut utworzył specjalną firmę pod nazwą Blue Frontiers, która miała zająć się realizacją projektu. W 2018 entuzjazm rządu Polinezji Francuskiej wygasł i postanowiono dyskretnie wycofać się z przedsięwzięcia. Od tego czasu utkwiło ono w martwym punkcie.
To nie pierwszy pomysł Instytutu, który spalił na panewce. Pierwszy prototyp seasteadu wizjonerzy chcieli umieścić w Zatoce San Francisco. Techies z Doliny Krzemowej z pewnością chętnie zamieszkaliby w tak innowacyjnym środowisku i poprzenosiliby tam swoje startupy (przy okazji unikając płacenia podatków), ale projekt nie wypalił.
W 2009 Instytut opatentował projekt kurortu wypoczynkowego na 200 osób pod nazwą ClubStead. Chociaż było to pierwsze poważne opracowanie inżynieryjne seasteadu, projekt nie doczekał się realizacji.
Zasiedlenie oceanów
Choć wiele osób uważa, że tego rodzaju pomysły to mrzonki, a dorobek Seastead Institute to jedynie piękne wizualizacje, zbyt kosztowne dla realizacji, wszystko zależy od punktu odniesienia. Wizjonerzy z Seastead Institute uważają, że zasiedlenie oceanów to betka w porównaniu z na przykład kolonizacją Marsa, a ludzkość wkrótce będzie musiała stanąć przed wyzwaniami spowodowanymi przeludnieniem, dewastacją środowiska i podnoszącym się poziomem oceanów. Seasteady miałyby być odpowiedzią na wszystkie te problemy i im wcześniej zacznie się je traktować poważnie, tym lepiej.