Potęga słów. Nie daj jej sobie odebrać

Kobiety mogą powiedzieć jedynie 100 słów dziennie i są zmuszone do noszenia specjalnych liczników, które w razie przekroczenia limitu, rażą je prądem. Taki jest brutalny świat powieści Vox. Nierealne? Autorka, Christina Dalcher, ostrzega: Uciszanie trwa, a przecież to właśnie język czyni nas ludźmi.

Christina Dalcher, autorka powieści Vox, fot. Laurens Arenas
Christina Dalcher, autorka powieści Vox, fot. Laurens ArenasStyl.pl/materiały prasowe

Izabela Grelowska, Styl.pl: Vox to dystopia i polityczny thriller, ale myśli pani, że to mógłby być realny scenariusz?

Christina Dalcher: - Nie wierzę, że dojdziemy kiedyś do punktu, w którym wszystkie kobiety, będą nosiły takie liczniki. To jest fikcja. Pomyślmy jednak o uciszaniu w bardziej ogólnym sensie, a zobaczymy, że to już się dzieje. W Stanach Zjednoczonych, ale też w innych krajach, możemy zaobserwować narastającą tendencję, by nie słuchać poglądów, z którymi się nie zgadzamy. Demokraci nie chcą słuchać republikanów, republikanie demokratów. Mężczyznom mówimy: "Twoje słowa to mensplaining, zamilknij", jako kobiety słyszymy: "Za dużo gadacie, zajmijcie się czymś innym". Dzielimy się na plemiona i nikt nie chce, aby ta druga strona miała głos.

- Orwell powiedział, że jeśli wolność słowa cokolwiek znaczy, to jest to możliwość powiedzenia ludziom tego, czego oni nie chcą usłyszeć. A my zmierzamy do punktu, o ile już w nim nie jesteśmy, w którym ze strachu cenzurujemy siebie i innych. To jest zła droga.

Syn głównej bohaterki przyłączył się do zwolenników reżimu. Skorzystał z wolności?

- Ludzie zazwyczaj oczekują, że dzieci będą powielały ich poglądy. Czasami jednak tak się nie dzieje. To też jest wolność. Nastolatkowie są pod presją i trudno im zdecydować, jaką ścieżką podążyć. Steven poddawany jest nie tylko wpływom rodziców, ale też propagandy - na pierwszy rzut oka bardzo atrakcyjnej: dom dla nowożeńców, dodatkowe pieniądze na dzieci. Jest młody, zakochany, narażony na naciski i pokusy. W efekcie przystępuje do młodzieżówki, którą można porównać do Hitlerjugend.

Dla Jeane to naruszenie jej własnej wolności. Dziecko staje się wrogiem, z którym musi żyć pod jednym dachem.

- To paradoks. Jeane musi podjąć ważne decyzje, określić swoje uczucia. Czy nienawidzi syna, bo on robi, co chce? A może nadal go kocha, choć nienawidzi tego, co wybrał? Może kierował się fałszywymi przesłankami, był poddany praniu mózgu i naciskom, a to nie oznacza wolności. W rzeczywistości on też jest ofiarą.

Ligę Cnoty oparła pani na prawdziwym ruchu, który działał w Stanach Zjednoczonych. Może Pani powiedzieć o nim coś więcej?

- Tak, chodzi o Kult "zacisza domowego", który pojawił się w Stanach w XIX wieku. Lansował podział ról płciowych według zasad biblijnych. Mężczyźni pracują w sferze publicznej. Zajmują się polityką, głosują, kontrolują wszystko, co jest poza domem. Kobiety pozostają w sferze prywatnej, zajmują się dziećmi, dbają o mężów. Ruch wypracował koncepcję idealnej "prawdziwej kobiety", która spełnia cztery warunki. Jest kobieca, pobożna, czysta i podległa.

- Ten ruch stracił na znaczeniu na początku XX wieku, kiedy wielu mężczyzn poszło na wojnę, a kobiety zaczęły pracować w fabrykach, ale też w innych miejscach do tej pory dla nich niedostępnych.

- W latach 50. nastąpił renesans Kultu "domowego zacisza". Kobiety zostawały w domach, mężczyźni pracowali zawodowo. Kobietom trudniej było uzyskać rozwody i wiązało się to dla nich ze skazą na reputacji. Nie było dobrego dostępu do antykoncepcji, aborcja była nielegalna. W latach 60. kiedy wybuchła rewolucja seksualna i pojawiły się duże ruchy feministyczne, Kult "zacisza domowego" odszedł w zapomnienie. Możemy sobie wyobrazić, co by było gdyby powrócił? Co mogłoby sprawić, że znowu zyskałby na znaczeniu? Być może to już się dzieje. Kiedy w styczniu  2017 roku w Waszyngtonie odbywały się duże protesty kobiet, pomyślałam, że muszą być osoby, którym się to nie podoba. Kobiety są zbyt głośne, mówią za dużo, protestują, chcą za dużo władzy. Może lepiej byłoby powrócić do przeszłości?

Vox można uznać za książkę feministyczną, ale linia podziału nie przebiega między płciami. Kobiety również popierają Ligę Cnoty.

- W tej chwili w Stanach Zjednoczonych również działa nieduży kobiecy ruch, szerzący tego rodzaju idee. Organizacja Prawdziwych Kobiet wystosowała manifest, w którym przeczytamy, że Bóg jest głową mężczyzny, a mężczyzna głową kobiety, że rolą kobiety jest pozostawać w domu, podporządkować się mężowi i wspierać go. To głoszą kobiety.

- Dlaczego? W Stanach Zjednoczonych ludzie postrzegają lata 50. jako dobre czasy. Wojna się skończyła, straty nie były tak dojmujące jak w Europie. Łatwo było kupić dom, samochód, nastąpił baby boom, a rodzinę można było utrzymać z jednej pensji. Dla wielu to jest wyobrażenie szczęścia. Być może mają rację. W powieści kobiety z Ligii Cnoty oskarżają feminizm o pogorszenie się sytuacji kobiet. Z pewnością nie jest łatwo być matką, żoną i pracować zawodowo. Nie uważam jednak, że z tego powodu powinniśmy się cofać, ale to może częściowo tłumaczyć poparcie niektórych kobiet dla tego rodzaju ruchów.

W powieści taki marginalny ruch przejmuje w końcu władzę. Ludzie nie stawiają specjalnego oporu, bo żyją we własnych społecznych "bańkach" i nie dostrzegają, co się święci.

- Tak, żyją we własnych plemionach. Główna bohaterka była bardzo skupiona na swojej pracy naukowej. Pracowała nad afazją, przywracała głos ludziom, którzy stracili możliwość posługiwania się językiem.

Ale przez to zrezygnowała z własnego głosu. Na długo zanim założono jej licznik.

- Tak. Zapomniała, że może go używać. Nie zwracała uwagi na zachodzące zmiany. To tak jak w historii o gotowaniu żaby. Jeśli wrzucimy ją do gorącej wody, wyskoczy, ale jeśli stopniowo będziemy podnosić temperaturę, ugotuje się. W ten sposób dokonują się wszelkie rewolucje. Ludzie nie dostrzegają we właściwym czasie niepokojących symptomów, a w pewnym momencie jest już za późno.

Są aktywiści, którzy dostrzegają. Tyle że nie zawsze traktuje się ich poważnie. W powieści taką postacią jest Jackie.

- Jackie zajmuje skrajną postawę, widzi niebezpieczeństwo we wszystkim. Ale zwraca uwagę na to, co się dzieje i do tego chciałabym ludzi zachęcić. Oczywiście nie wszyscy muszą spędzać cały wolny czas na marszach i protestach. Ale dobrze jeśli pójdą głosować. Frekwencja wyborcza to 60-65 procent. Gdzie jest reszta? Dlaczego nie używa swojego głosu?

- W Stanach Zjednoczonych można napisać list do swojego senatora lub deputowanego. Możne to być nawet e-mail: "Wiem, że szykują się zmiany i pan/i będzie głosować w tej sprawie. Chcę, aby wiedział/a pan/i, co ja myślę na ten temat, bo pan/i reprezentuje mnie". To bardzo proste, ale ludzie o tym zapominają, bo mamy skłonność, by traktować nasze prawa jako coś oczywistego i danego raz na zawsze. Podobnie jest z porządkiem społecznym. Uważamy, że skoro dzisiaj nie ma wojny, rewolucji, Wielkiego Brata, to jutro obudzimy się i będzie tak samo. Ale tego nigdy nie wiemy. Mogą zdarzyć się rzeczy, których nie oczekiwaliśmy.

Dlaczego wybrała pani akurat język jako narzędzie kontroli?

- Mam doktorat z lingwistyki, co pozwoliło mi pisać o języku z punktu widzenia eksperta. Wiele już napisano o seksualności, wolności reprodukcyjnej, edukacji, ale lingwistyka rzadko staje się częścią fabuły. Język jest też jedną z najważniejszych rzeczy, które wyróżniają człowieka w królestwie zwierząt i jego utrata byłaby zaczątkiem dehumanizacji.

- Gdyby Liga Cnoty kontynuowała swoje projekty przez kolejne 2-3 pokolenia, kobiety nie musiałyby już nosić liczników. Ich możliwości językowe uległyby degradacji, a one same stałyby się czymś w rodzaju zwierzątek domowych. Może zostałoby im kilka słów pozwalających na jakiś rodzaj komunikacji.

Goryle też są w stanie opanować pewną liczbę znaków i komunikować się.

- Tak, ale nie mają języka. A my nie używamy języka tylko do rozmowy, posługujemy się nim także, by myśleć, przetwarzać informacje i rozumieć świat wokół nas. Jeśli go odebrać, stworzy się istoty tak naprawdę nie zdolne do myślenia.

Jeśli chcemy pozostać ludźmi powinniśmy dbać o to, by nasz głos był słyszany?

- Tak i doceniać go na wielu różnych poziomach. Kiedy poznajemy nasz pierwszy język, nikt nas jakoś szczególnie nie uczy. Ludzie po prostu mówią, a my go przyswajamy. Nie musimy się wysilać, to się po prostu dzieje. A tego, co przychodzi nam z łatwością, często nie doceniamy. Bierzemy to za oczywiste i zagwarantowane. Nie zdajemy sobie sprawy, że możemy to stracić. Podobnie jest z otaczającym nas światem. Trzeba być uważnym i doceniać te rzeczy, które mamy: nasz język, nasz głos - możliwość wypowiadania się, wprowadzania zmian, głosowania. 

Christina Dalcher, Vox
Christina Dalcher, Voxmateriały prasowe
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas