Przyzwoity facet
Od 30 lat utrzymuje pozycję jednego z najlepszych afroamerykańskich aktorów. Ma dwa Oscary, cztery nominacje, szacunek krytyków, udane życie rodzinne i... ogromną ciekawość kolejnych ról.
Znakomite role, wyróżnienia, zachwyt fanów. Nie zawsze tak było. Co zadecydowało o wyborze aktorstwa?
Denzel Washington: - Na studiach, mając 20 lat, zacząłem grać w teatrzyku. Moja gra się podobała, miałem bardzo dobre recenzje. Pamiętam, że kiedyś zza kurtyny obserwowałem widownię. Uświadomiłem sobie wtedy, że przyszło sporo ludzi. Pomyślałem: może rzeczywiście jestem dobry. Tak znalazłem się w zawodzie.
Początki nie były łatwe. Czy spotkał się pan z rasistowskimi zachowaniami?
- Miałem 12 lat, kiedy pierwszy raz nazwano mnie "czarnuchem". Doświadczyłem różnych przejawów rasizmu i nietolerancji.
Zanim został pan aktorem, był pan bezrobotny?
- Nawet zachowałem sobie zaświadczenie, dzięki któremu mogłem pobierać zasiłek. Dziś jestem sławny, zarabiam sporo, ale kiedyś byłem śmieciarzem, robotnikiem. To doświadczenie, dzięki któremu nigdy nie przewróciło mi się w głowie. Sporo przeszedłem, byłem dyskryminowany.
Dziś aktorstwo pana pociąga.
- To fascynująca, dochodowa praca. Każda rola sporo mnie kosztuje, jest wyzwaniem. Mogę też robić rzeczy, których nie miałbym okazji skosztować, takie jak prowadzenie samolotu, pociągu, bycie wojskowym, policjantem, ochroniarzem, politykiem.
To też odpowiedzialność, zwłaszcza gdy się wciela w role wielkich przywódców politycznych: Martina Luthera Kinga czy Nelsona Mandeli.
- Tak, to ogromna odpowiedzialność, która powoduje strach. Chcąc kogoś takiego zagrać, trzeba się zastanowić. Zadanie jest pociągające, ale napawa lękiem. Wychowałem się w Bronksie. Zawsze byłem dumny, kiedy czarnoskóremu udawało się odnieść sukces. Jestem przywiązany do korzeni i społeczności, nie mógłbym więc pozwolić sobie na najdrobniejszy fałsz w portretowaniu mojego środowiska.
W jednym z wywiadów wyjawił pan, że od razu widziano w panu człowieka szlachetnego...
- Widziano we mnie "przyzwoitego faceta", bo takim starałem się być. Nie zdarzyło mi się przekroczyć bariery przyzwoitości.
Od początku dbał pan też o wizerunek?
- Nigdy nie kreowałem sztucznej postaci, zawsze starałem się być sobą. To moje credo. Niemniej trzymałem się rad mistrza, świetnego aktora Sidneya Poitier, który przypomniał mi, że pierwsze cztery filmy na zawsze zdefiniują mój wizerunek. Dlatego istotne było dla mnie to, co gram. To prawda, początki były trudne, musiałem ostro pracować na sukces.
Był pan uparty?
- Ojciec mawiał: "Kiedy się modlisz o deszcz, musisz się także liczyć z błotem". Byłem przygotowany na zasadzki i niepowodzenia. Pomogło mi to przetrwać.
Jak wspomina pan dzisiaj rodziców?
- Żyliśmy w skromnych warunkach. Ojciec był duchownym, matka miała na przedmieściach Nowego Jorku gabinet kosmetyczny.
Rodzice się rozeszli, gdy miał Pan 14 lat. To był szok?
- Olbrzymie przeżycie. Dzięki temu umiem docenić wartość rodziny. Staram się dbać o nią. Jest dla mnie najważniejsza. Aktorstwo nie...
Z żoną Paulettą od 32 lat tworzy pan udany związek. Jaką ma pan na to receptę?
- Perfekcyjnie opanowałem zwrot: "Masz całkowitą rację, kochanie" (śmiech). Zresztą żona zazwyczaj naprawdę ją ma. Jej rady są po prostu bezcenne.
Doradza panu, które role przyjąć?
- Zawsze ją pytam o zdanie w kwestii proponowanych mi ról i słucham uwag.
Ma pan lęki?
- Boję się Boga i tego, że kiedyś będę się musiał przed nim rozliczyć. Nie boję się śmierci, chorób, ludzi.
Wiara jest dla pana ważna?
- Ważniejsza od aktorstwa, reżyserii, zawodu. W życiu najważniejsze są rodzina - żona i dzieci, później wiara, i dopiero na końcu praca.
33/2015 Tele Tydzień