Lepszy jeden grzyb niż cały koszyk
Nie lubię lasu w poniedziałkowe poranki. Po najeździe tłumów grzybiarzy zostają rozdeptane grzyby, puszki po piwie i opakowania po batonach. Lepszy jest środek tygodnia. Wstaję o świcie, gdy na zewnątrz jest jeszcze szaro.
Wieczorem przygotowałam kosz, nóż i kalosze. Mąż kategorycznie odmawia wypraw do lasu w środku tygodnia, przed pracą, bo potem przy biurku przysypia. Dlatego jadę ze znajomym, emerytowanym nauczycielem historii.
Świt to pora zwierzaków
Trochę narzekamy, jak ciężko było nam wstać, ale wiem też, że w drodze powrotnej będziemy dla odmiany mówić, jaka to przyjemność z samego rana powłóczyć się po lesie. Gdzieniegdzie unosi się mgła. Zastanawiamy się, czy znowu spotkamy stado jeleni, które tuż pod lasem wyszło nam na drogę kilka dni temu. Są! Grupka łań, jeden rogacz i tegoroczne maleństwa, jeszcze z cętkami na futerkach. Świt to pora, kiedy spotyka się w lesie i jego obrzeżach najwięcej dzikich zwierząt. Tylko dużych drapieżników, choć żyją w Beskidzie Żywieckim, nie zobaczymy.
Są czujne i schodzą ludziom z drogi. Znajomy leśnik opowiadał kiedyś, że w beskidzkich lasach żyje tylko jedno zwierzę, którego się obawia: dzik. Jeśli spotyka lochę z małymi, natychmiast się oddala. W lesie jest jeszcze ciemnawo, na razie trudno cokolwiek znaleźć. Gdy robi się całkiem widno, zaczynamy dostrzegać wystające z mchu kapelusze borowików. - Zaczął się wysyp! - mój towarzysz jest zachwycony. Mamy wypracowany przez lata system. Chodzimy w pewnej odległości od siebie, ale tak, żeby być w zasięgu wzroku lub głosu, choć nie znosimy osób wrzeszczących w lesie.
W pewnym momencie słyszę jakiś hałas. - Wywróciłeś się? - pytam. - Owszem - odpowiada kolega. Przypominają mi się opowieści koleżanki pracującej w szpitalu o grzybiarzach z połamanymi rękami, wbitymi w różne części ciała gałęziami i pokąsanych przez żmije. Dlatego lepiej samemu po lesie nie chodzić, choć to ogromna przyjemność. Po dwóch godzinach mamy igły i liście we włosach, czarne paznokcie, buty ciężkie od oblepiającego je błota, ale i po kilkanaście kilogramów grzybów.
- Kto chce grzyby? - po powrocie do domu obdzwaniamy rodzinę i znajomych. Chętnych nigdy nie brakuje. My zapasy na zimę już mamy zrobione. Kiedyś kolega, któremu dałam kosz prawdziwków opowiadał, że były tak piękne, iż jego dzieci, które kroiły je do suszenia, popłakały się, bo było im ich żal. Gdyby grzybów nie było, wyprawa do lasu też zostałaby uznana za udaną. Tu nie chodzi o pełne kosze, tylko radość z bycia w lesie, z kontaktu z naturą. To ma w sobie coś magicznego.
Grzybiarz jest jak saper
Justyn Kołek, zaprzyjaźniony grzyboznawca mówi często, że grzybiarz jest jak saper, myli się tylko raz. Stąd choć wydaje mi się, że na grzybach znam się nieźle, zbieram tylko kilka gatunków, które rozpoznaję bez żadnych wątpliwości. Grzyby z blaszkami pod spodem zbieram tylko w towarzystwie Kołka.
Lata temu grzyby uratowały Justynowi życie. Był alkoholikiem, terapeuta powiedział mu, że jeśli nie znajdzie sobie jakiejś pasji, nie poradzi sobie z tym. Wódka go zabije. Przypomniało mu się, że kiedyś lubił chodzić na grzyby. Zawziął się, zaczął pisać do naukowców z prośbą o pomoc. Choć jest stolarzem, dzięki ich staraniom przyjęto go na kurs dla grzyboznawców, mimo że wtedy od uczestników wymagano wyższego wykształcenia.
Ja przed rokiem skończyłam kurs dla klasyfikatorów grzybów. Od czasu do czasu któryś ze znajomych prosi mnie o sprawdzenie zbiorów. Odpowiedzialność jest spora. Niedawno poprosił o to pan Andrzej, złota rączka, najlepszy człowiek od remontów, jakiego znam.
Dzisiaj, jak ktoś potrafi ułożyć kafelki, pomalować, naprawić pralkę to skarb. - Tylko sprawdź mu te grzyby dokładnie, bo już się z nim umówiłem na remont łazienki - żartował kolega z pracy. Minęło już trochę czasu, pan Andrzej żyje i ma się dobrze...
Ewa Furtak i Justyn Kołek są autorami poradnika "Grzybownik".
Zobacz również: