Reklama

Zgrzytam zębami, jak ktoś myli Warmię z Mazurami

- mówi WIOLETTA SAWICKA, autorka „Dnia cudu”, w rozmowie o „myśleniu” bohaterami, pomocy neurochirurgów, historii Warmii i wędrówkach z psem

- Dziękuję za tę gęsią skórkę. Taka reakcja, to dla mnie zaszczyt, zwłaszcza że dopiero zaczynam przygodę z pisaniem.

- Myślę, że tę gęsią skórkę poczują najmocniej czytelniczki (i czytelnicy). Ale nie będę nic podpowiadać, tylko spytam: skąd w ogóle pomysł na "Dzień cudu"?

- Najprawdziwsza odpowiedź, skąd pomysł na "Dzień cudu", brzmi: nie wiem. Sam się narodził w mojej głowie, w najmniej spodziewanym momencie. Byłam w połowie pisania "Jeśli się odnajdziemy kotku", kiedy nowa historia i nowi bohaterowie, czyli Hanka i Piotr, zaczęli dosłownie wypierać tych starych. Czasem nie mogłam się skupić na "kotku". Przerywałam pracę, aby zapisać co ci nowi chcą mi powiedzieć. Oni we mnie zamieszkali, więc kiedy skończyłam "kotka", naturalną koleją rzeczy musiałam spisać ich historię, która mnie dosłownie niosła. Miałam wrażenie, że moja rola polega głównie na stukaniu w klawisze.

Reklama

- A ci bohaterowie, Hanka i Piotr, w jaki sposób pojawili się w wyobraźni autorki?

- Przyszli jako niezapowiadani goście. Przy poprzednich moich książkach miałam jakieś prototypy bohaterów, w przypadku "Dnia cudu" tak nie było. Bohaterowie od razu się skonkretyzowali, jakby sami nakreślili swoje charaktery, przeżycia, a nawet wygląd. Co więcej, pojawili się ze skrajnie różnych światów. W tym przypadku chyba po raz pierwszy doznałam prawdziwego cudu natchnienia.

- Próbuję sobie wyobrazić jak wygląda pisanie naprzemienne, tzn. wcielanie się raz to w Piotra, raz w Hankę. Podpowie Pani?

- Proszę sobie wyobrazić, że akurat to przyszło mi wyjątkowo łatwo. Nie miałam z tym najmniejszych problemów. Kiedy pisałam jako Hanka, byłam Hanką. Kiedy jako Piotr, stawałam się Piotrem. Może wynika to trochę z mojego charakteru. Niby jestem wrażliwa, ale w gruncie rzeczy męski ze mnie typ. Mam silny charakter, wykonuję wiele czynności obiegowo uważanych za męskie; czyli maluję, szpachluję, posługuję się wkrętarką, a nawet bawię się w hydraulika, jak jest taka potrzeba. Bywam apodyktyczna i to ja rządzę w domu. Dlatego wejście w postać Piotra nie stwarzało większych problemów.

- Co to znaczy "byłam Hanką" i "byłam Piotrem"? Czy w trakcie pisania wchodzi Pani w relacje ze swoimi bohaterami? Zaczyna nimi "myśleć"?

- Ależ tak. Ja się nimi staję. Odczuwam ich emocje i sama im je przekazuję. To jest niesłychana symbioza. Na przykład Piotr mówi moim językiem, ma moje odczucia, przemyślenia, a nawet dowcipy.

- Coś podobnego!

- Jest taka scena w książce, kiedy Piotr zabrał syna na przebieżkę nad morze. Śmiałam się do łez, jak klasycznie "załatwił" czupurnego młodzika. I w ogóle nie odczuwałam czegoś takiego, że przecież sama to napisałam. To zrobił Piotr.

- Tak samo było z Hanką?

- Podobnie. Dostawałam gęsiej skórki za każdym razem, kiedy widziałam jej cierpienie. Równie mocno cieszyłam się jej maleńkimi radościami, a końcowe sceny przyprawiały mnie o emocjonalne katusze.  I znów powinnam powiedzieć, że przecież sama tak to ułożyłam. Technicznie, tak.  To ja klepałam w komputer i starałam się w miarę trzymać zarysu fabuły, który i tak ostatecznie diabli wzięli. Jednak w sferze poza technicznej, ta relacja między moimi bohaterami a mną była tak silna, że naprawdę trudno mi określić, czy oni byli bardziej mną, czy ja nimi.

- Różni autorzy mówią mi czasem, że ciężko im polubić albo zrozumieć niektóre z zachowań swoich bohaterów. Jak było w Pani przypadku?

- Tak było w przypadku poprzednich trzech książek czyli "kociej" sagi. Czasem irytowała mnie Anna za swoją spolegliwość. Niejednokrotnie miałam ochotę udusić Patryka. Osobiście raczej nie wytrzymałabym z takim mężczyzną. Na szczęście Anna wykazała w końcu stanowczość i jakoś poskładali swój związek. W przypadku "Dnia cudu" nie miałam takich odczuć. Od razu polubiłam głównych bohaterów czyli Hankę i Piotra. Może z początku cynicznego Piotra trochę mniej, ale podobała mi się storna w którą ewoluował. Myślę, że tak naprawę Hanka była bardziej potrzebna Piotrowi niż on jej.

- Domyślam się, że w przypadku tej książki czasem przydawał się research. Na przykład przy części medycznej. Jak to wyglądało?

- Nieocenieni w tym przypadku byli wybitni neurochirurdzy: prof. Wojciech Maksymowicz i dr Waldemar Och. Jestem bardzo wdzięczna i zaszczycona, że takie sławy w nawale obowiązków służbowych, zechciały jeszcze skonsultować powieść obyczajową. Pierwotnie historia Hanki miała mieć zupełnie inny finał. Nie powiem jaki, żeby nie zdradzać zakończenia. Zresztą nawet w streszczeniu wysłanym wydawcy ujęłam pierwotny finał. To doktor Och, który zrobił mi pasjonujący wykład z neurochirurgii, namówił mnie na inne rozwiązanie. Dlatego powiedziałam, że zarys fabuły diabli wzięli. Z kolei profesor Maksymowicz jest autorem diagnozy i całej reszty z tym związanej. Poprosił mnie o trochę czasu do namysłu, no i wymyślił taki przypadek, który w rzeczywistości też się czasem zdarza. Przy okazji trochę mnie przećwiczył w terminach medycznych. Panie Profesorze, jeśli coś jednak pokręciłam, to tylko moja wina.

- Na czym polegała różnica w pisaniu tej książki w porównaniu z wcześniejszymi? W czym tkwiła największa trudność?

- Chyba w pisaniu w pierwszej osobie. Nie w sensie przekazu myśli, ponieważ akurat pierwsza osoba pozwoliła mi głębiej wejść w odczucia bohaterów. Jednak trochę pomieszałam czasy. Prawdę mówiąc, nie zwracałam na to większej uwagi, ponieważ tak jak już wspomniałam pisanie mnie niosło. Ważniejsze było co innego, niż sprawy techniczne. Mam jednak to szczęście, że trafiłam pod opiekę redakcyjną Ewy Witan. To Ewa czuwa nad wszystkimi, aby w ostatecznym finale książka wyglądała jak najlepiej. Czasem analizujemy nie tylko pojedyncze zdania, ale i pojedyncze słowa. Uwielbiam z nią pracować. Wręcz czekam na ten moment, kiedy weźmie moją książkę "w obroty" i wygładzi wszystkie nieścisłości, w tym pomieszanie czasów. Zabawne jest to, że pracujemy razem od trzech lat, ponieważ Ewa redaguje wszystkie moje książki, a nigdy nie widziałyśmy się na oczy. Za to mamy przegadane przez telefon dziesiątki godzin.

- Zajrzałem na Pani stronę na Fb - odnalazłem tam frazę "Warmio, moja miła". Dlaczego właściwie Warmia? 

- I tu trafił pan w mój czuły punkt. Zgrzytam zębami, jak ktoś myli Warmię z Mazurami. Wprawdzie to jedno województwo o nazwie Warmia i Mazury, ale dwie różne krainy z odrębną historią, tradycjami i konkretnymi granicami. Tymczasem niestety nawet w przewodnikach zdarzają się błędy.

- No to wyjaśnimy w skrócie.

- Żeby mówić o początkach Warmii, trzeba się cofnąć o ponad 750 lat. Wtedy z części podbitych przez Krzyżaków ziem papież wydzielił teren bezpośrednio podległy biskupowi. Dokładne granice Warmia zyskała w 1374 roku i w takim kształcie przetrwały one aż do I rozbioru Polski. Miasta warmińskiego  terytorium to: Barczewo, Biskupiec, Bisztynek, Braniewo, Dobre Miasto, Frombork, Jeziorany, Lidzbark Warmiński, Olsztyn, Orneta, Pieniężno i Reszel. Po wojnie trzynastoletniej w 1466 roku zwierzchnikiem Warmii stała się Polska. Dlatego w 1521 roku Mikołaj Kopernik bronił Olsztyna przed Krzyżakami. Mazury zaś były najpierw pod władaniem krzyżackim, potem weszły w skład Prus Książęcych. Gdy w XVI wieku religią państwową stał się tam protestantyzm, taką wiarę musieli przyjąć też Mazurzy. Warmia zaś była katolicka. Nawet było swego czasu określenie "Święta Warmia". Proszę mi wybaczyć tę lekcję historii, ale chciałam to wyjaśnić. Ja jestem rodowitą warmianką.

- Wracam jeszcze do strony na Fb: co robi Pani golden, gdy Pani pisze?

- Mój pies jest, ale jakby w ogóle go nie było. To wyjątkowo nieabsorbujący sobą golden. Jak piszę, pies, a raczej suczka, Jessi, smacznie sobie śpi. Jak potrzebuję zebrać myśli, wówczas włóczę się po warmińskich lasach, a Jessi gania obok mnie. Tak jak pisał Gałczyński:  A w tych borach olsztyńskich dobrze z psami wędrować...  Miał rację.

- Przeczytałem też o rowerze i, ostatnio, o bieganiu. To bieganie mnie zwłaszcza interesuje. Jak idzie?

- Yhhhm, no cóóóż... nie będę kłamać. Przebiegłam się dwa razy. W tym wypadku moje silne postanowienie, że będę biegać, trochę podupadło. Jednak nie tracę wiary, że kiedyś je znów  podejmę. Za to rowerem jeżdżę regularnie. Nawet do pracy, więc nie jest ze mną tak źle.

- Nie jest! Na koniec jednak spytam o czytelniczki (lub też i czytelników). Pomagają w pisaniu książki?

- Są inspiracją. Może nie tyle Czytelnicy, co bohaterowie moich reportaży. Piszę reportaże historyczne m.in. o losach Warmiaków i Mazurów, o Żołnierzach Wyklętych, czasach prześladowań przez SB czyli powojennej rzeczywistość na moich terenach. Niektóre historie wplatam czasem do książek. W powieści nad którą teraz pracuję o roboczym tytule "Wyspy szczęśliwe" będzie opisana historia Marty.

- O!

- Marta jeszcze żyje. Jest Mazurką. Zimą 1945 roku, gdy miała 9 lat, jej matkę i siostry rozstrzelali pijani Sowieci. Marta trzy dni i noce leżała ranna między ich ciałami. A mróz sięgał wtedy 30 stopni C. Odpadły jej dłonie i stopy. Uratował ją dziadek, który wygrzebał spośród ciał, żywe dziecko. Przez kilka lat Matra chodziła na czworaka,  zanim dostała protezy. To najpogodniejsza i najbardziej energiczna staruszka, jaką spotkałam, prócz babci mojego męża Tatiany. Ma 95 lat, a energii i radości życia może jej pozazdrościć wiele 40-latek.  Poza tym  niektóre wątki z "Dzień cudu",  też są inspirowane rzeczywistością. Zwłaszcza tą po okresie transformacji, kiedy upadły PGR-ry. Wioska Niebo, skąd wywodzi się Hanka, istnie naprawdę, choć zmieniłam jej nazwę, ale klimat i charakter ma podobny do opisanego w książce.


Książkę "Dzień cudu" można kupić tutaj

.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy