Miłość w czasach fast foodów
Święto zakochanych dotarło do Polski razem z amerykańskimi barami szybkiej obsługi i błyskawicznie podbiło serca młodzieży. Można z tego pokpiwać ze względu na komercyjny podtekst dnia św. Walentego, ale nie da się ukryć, że sam pomysł jest sympatyczny.
Zakochujemy się, statystycznie rzecz biorąc, nieco rzadziej, niż obchodzimy święta kościelne czy państwowe, więc okazja jest podniosła, a jeśli w tym dniu świętujemy z osobą od wielu lat ukochaną - tym sympatyczniej. Na marginesie wszystkich związanych z tym dniem przyjemności można się zastanowić, jak wyglądają obchody święta zakochanych w Korei Północnej bądź na Kubie czy w Burkina Faso. Szczegółów nie znam, lecz łatwo się domyślić, że tam po prostu czegoś takiego nie ma, z wiadomych przyczyn. A więc poza tym, że bardzo kogoś kochamy, możemy powinszować sobie również innych sukcesów niż tylko prywatnych.
Rytuał Dnia św. Walentego nakazuje zaproszenie ukochanej osoby na kolację, i to do restauracji. Dlaczego do restauracji, a nie do domu? Dlatego że młodzież nie nauczyła się jeszcze gotować. Wiem, że są też inne powody, dla których młodzi zakochani jedzą walentynkową kolację w lokalu, lecz ten uważam za najważniejszy. Jednak nie wszyscy zakochani są młodzi i niepewni swoich umiejętności. A kolacja w domu to coś zupełnie innego niż zwyczajne pójście do knajpy, nawet bardzo eleganckiej, czyli takiej, w której nie ma specjalnego menu na walentynki.
Przede wszystkim chodzi o to, że samemu, własnoręcznie przygotowujemy posiłek dla tej wybranej osoby. W wielu językach istnieje porzekadło, że o smaku dania decyduje to, czy przyrządzone było z miłością. Nawet niewprawny kucharz miłością wiedziony upichci coś pysznego, zaś kucharz doświadczony wyniesie swój kunszt na kulinarne wyżyny. Między innymi dlatego walentynkowa kolacja ma charakter ekumeniczny, a ponieważ tę
kolację spożywają i Europejczycy, i Amerykanie, i Azjaci, a nawet mieszkańcy antypodów, to można pokusić się o jadłospis w duchu ekumenizmu eklektycznego. Innymi słowy, dobór dań niech będzie troszkę żartobliwy, lecz wykonanie każdego z nich - pełne prawdziwego uczucia (na które przepisu nie podam).
Proponuję zatem łączenie w stylu fusion składników z różnych kontynentów i kultur kulinarnych. Zaczniemy od przekąski warzywno-owocowej, czyli kopru włoskiego z gruszką. W lutym warzywa na polskich bazarach są nudne jak flaki z olejem, więc żeby coś w miarę ciekawego z nich sklecić, trzeba bardzo energicznie ruszać mózgownicą. Niekonwencjonalne łączenie warzyw z owocami to sposób na przełamanie kapuściano-buraczanego bądź bakłażanowocukiniowego klinczu, który pod koniec zimy paraliżuje wyobraźnię wielu kucharzy. Jabłka często łączymy z warzywami, gruszki - rzadko. I raczej rzadko pojawia się na naszych stołach koper włoski, zapewne dlatego, że nie bardzo wiadomo, jak się z nim obchodzić. Oczywiście można go
z powodzeniem gotować, dusić, nadziewać i zapiekać, lecz najlepszy jest surowy. Połączenie anyżkowego posmaku kopru ze słodyczą dojrzałej gruszki uwypuklimy dodatkiem soku z limony.
Daniem głównym będzie stek z tuńczyka upieczony na patelni grillowej, ledwie co maźnięty olejem sezamowym i podany z salsą z czarnej fasoli i mango. Czarna fasola jest coraz powszechniej dostępna, zwłaszcza w sklepach ze zdrową żywnością, a ponieważ mocno kojarzy się z kuchnią kubańską, pozwólmy jej zabłysnąć w święto odebrane Kubańczykom. (Błyszcząca fasola to nie tylko przenośnia - na targach slow food w Turynie widziałem czarną fasolę z innego karaibskiego kraju, która błyszczała jak szlifowany onyks, lecz takiej bym nie ugotował, tylko włożył do szklanego wazonu i wpatrywał się w nią przez lata). Zdziwienie może wzbudzić to, że fasolę podamy na zimno, ale taki jest sens tego owocowo-warzywnego dodatku - ma kontrastować z rybą pod każdym względem, również temperatury. Fasolę należy zanurzyć w zimnej wodzie 13 lutego, nazajutrz odcedzić i ugotować, ale nie w tej samej wodzie, w której się moczyła, tylko świeżej. Zajmie to co najmniej godzinę, może dwie. Sól dodajemy, kiedy fasola jest już miękka, gotujemy ją jeszcze pięć minut i odcedzamy. Musi dojść do temperatury pokojowej, zanim dodamy do niej pozostałe składniki.
Kilka słów o tuńczyku, bo zbyt często spotyka się zupełnie nieapetyczne, przepieczone filety z tej ryby. Tuńczyk jest, poza miecznikiem, najbardziej "mięsopodobną" rybą morską (również dlatego podaję go najczęściej z czerwonym winem). Przepieczona ryba jest jeszcze gorsza od przepieczonego
mięsa, więc należy zadbać po pierwsze o to, żeby stek był odpowiednio gruby. Powinien mieć około czterech centymetrów grubości. Po drugie, trzeba go krótko smażyć w wysokiej temperaturze. Można go zamarynować w oliwie, lecz w tym przypadku tego nie polecam ze względu na olej sezamowy, którym go posmarujemy już po upieczeniu.
Na deser proponuję pomarańczę z czekoladą, ewentualnie czekoladą z orzechami, choć nie mam na myśli czekolady, w którą wtopiono orzechy, tylko uprażone na suchej patelni migdały, którymi - wraz z czekoladowymi wiórkami - posypiemy nasiąknięte likierem plastry pomarańczy. Dobór czekolady będzie tu istotną kwestią. Wybór w tej dziedzinie mamy coraz większy i warto się w nim zorientować. W specjalistycznych sklepach, "czekoladowych",
można już dostać tabliczki z jednej odmiany ziarna kakaowego bądź też z konkretnej "apelacji". To samo zaobserwowałem w kilku sklepach z żywnością ekologiczną. Oznacza to, że nie jesteśmy skazani na produkt przemysłowy, wytwarzany na skalę masową. Zaś w Dzień św. Walentego jakość czekoladowej słodyczy powinna być równie wysoka jak każdej innej.
Gwoli ekumenizmu i eklektyzmu proponuję podać wina z Nowego Świata. Rzadko je polecam, bo europejskie są po prostu ciekawsze. Ale do kuchni z elementami fusion te nowoświatowe często dobrze pasują. Do gruszki z fenkułem odpowiednie będzie kalifornijskie lub australijskie chardonnay bez przesadnych nut dębu i wanilii. Do tuńczyka z fasolą - obowiązkowo wino czerwone: kalifornijski zinfandel od dobrego producenta bądź cabernet sauvignon niezmieszany z innymi szczepami, na przykład z RPA lub Kalifornii, ewentualnie argentyński malbec. Do deseru proponuję kieliszek tego samego likieru, którym nasiąkną pomarańcze, czyli Grand Marnier.