Robert Górski: chodzi o to, żeby było śmiesznie, a jednocześnie nikogo nie obrażać
Robert Górski powraca do Polsatu z nową dawką humoru. Tym razem lider Kabaretu Moralnego Niepokoju zaprasza widzów do świata "Kabaretu na żywo. Młodzi i moralni. Nad mętną rzeką". W rozmowie opowiada o kulisach pracy nad programem, inspiracjach, granicach żartu i o tym, dlaczego polityka - mimo zmieniających się czasów - wciąż dostarcza niekończącej się dawki materiału komediowego.

Katarzyna Drelich, Interia: Kiedy ostatnio się pan śmiał do łez - i nie chodzi przy tym o własny żart?
Robert Górski: Ostatnio właśnie śmiałem się do łez z własnego żartu, więc on od razu przyszedł mi na myśl. Ale szukając naprędce, mogę powiedzieć o zabawie z moją sześcioletnią córką, która potrafi doprowadzić mnie do śmiechu do łez. Często gramy w "kamień, papier, nożyce", a z czasem wymyślamy coraz bardziej zwariowane warianty gry. Ostatnio doszło do sytuacji, w której nie mogliśmy przerwać rozgrywki - raz przegrywałem ja, raz ona, a każdy, kto przegrywał, mówił: "Dobra, to teraz ostateczna rozgrywka".
Czyli poczucie humoru ma po tacie.
Nie wiem, mówią, że ja też mam poczucie humoru po swoim ojcu - zwłaszcza potrzebę żartowania. Myślę, że moja córka też się tego uczy. To dla niej sposób na kontakt ze światem i na spędzanie życia w przyjemny sposób. Chociaż przyznam, że ostatnio moja żona poskarżyła się swojej mamie, że ze mną trudno poważnie porozmawiać, bo za dużo żartuję. To też ma swoje minusy!
A z kolei ten własny żart, z którego pan się śmiał do łez?
Ta sytuacja wydarzyła się podczas nagrywania naszego programu "Kabaret na żywo. Młodzi i Moralni. Nad mętną rzeką", którego premiera odbędzie się w sobotę. Jestem tam autorem trzech cykli. Właściwie to swego rodzaju zwieńczenie mojej satyrycznej drogi jako komentatora politycznego, bo odpowiadam za trzy różne formaty.
Pierwszy to "Posiedzenie rządu", w którym występuję jako premier - wiadomo, który premier. Drugi cykl dotyczy prezesa - też wiadomo, którego, i w ten sposób nawiązuje trochę do "Ucha Prezesa". Trzeci cykl rozgrywa się w gabinecie prezydenta. Nie wcielam się w tę rolę - chyba nigdy zresztą nie grałem prezydenta. Tutaj postać odtwarza Wojtek Tremiszewski, a ja jestem wyłącznie autorem.
Grają tam moi znakomici koledzy z kabaretu, więc poszedłem na widownię, żeby zobaczyć, jak wykonują jeden ze skeczy, i naprawdę popłakałem się ze śmiechu. Bo tekst można napisać dobrze albo źle, ale dopiero w ustach konkretnych aktorów nabiera on koloru i wdzięku. Wtedy tworzy się zupełnie nowa jakość. Oni zagrali to tak fantastycznie, że całkowicie zapomniałem, iż jestem autorem, i po prostu cieszyłem się tym, co oglądam.

Dwa lata temu mówił pan, że ówczesnego prezydenta będzie ciężko przebić, jeśli chodzi o ten materiał do parodiowania. Ale rozumiem, że w programie pojawi się również nowa głowa państwa?
Oczywiście, ale ze "starą" trudno mi się rozstać, bo przez dziesięć lat mocno się z nią związałem - jeśli można tak powiedzieć, współpracowaliśmy, choć nigdy się nie poznaliśmy. Mam wrażenie, że sam zainteresowany nie jest szczególnie zadowolony ze sposobu, w jaki przedstawiał go kabaret. Jestem przekonany, że oglądał te skecze - a jeśli nawet nie, to ktoś mu je na pewno pokazał. Jakoś musiały do niego dotrzeć. A nie zawsze była to postać bohaterska - ujmując to oględnie.
Postać poprzedniego pana prezydenta bardzo mocno "skleiła się" z naszym Pawłem Koślikiem, który znakomicie go odtwarzał. Razem stworzyli tak udany duet, że naprawdę trudno było mi się rozstać z Andrzejem Dudą w wersji kabaretowej. Dlatego jego postać wciąż będzie obecna w naszym programie. Wyobrażam to sobie również dlatego, że obserwując obecne losy byłego prezydenta, mam poczucie, że jemu też trudno pogodzić się z tym, iż już nie pełni tej funkcji. Szuka sposobów na zaistnienie - czy to przez promowanie swojej książki, czy przez udział w sytuacjach, które, moim zdaniem, nie przystoją byłej głowie państwa. Mam na myśli na przykład podjęcia pracy jako dziennikarz, i to zdecydowanie zbyt szybko po zakończeniu kadencji.
Nasz bohater, grany przez Pawła Koślika, nadal nie potrafi rozstać się z polityką ani ze swoją rolą. Zostawiłem go jako postać, którą widzowie lubią, a ja uwielbiam Pawła, więc wciąż będzie się pojawiał. Pojawi się też nowy prezydent - niezwykle ciekawa postać, dostarczająca mnóstwo materiału do żartów. Wnosi nowe środowisko, świeże skojarzenia i rekwizyty, co wzbogaca kabaretowy pejzaż polityczny. Obecna będzie także jego żona, która, jak sądzę, będzie bardziej aktywna w życiu publicznym niż jej poprzedniczka.
Widziałem, jak świętuje rozstanie z tą funkcją i widać było, że jest bardzo szczęśliwa. To chyba oznacza, że wcześniej nie czuła się zbyt szczęśliwa, pełniąc tę rolę. Ona również pojawia się w pierwszym odcinku. To właśnie w nim dochodzi do spotkania dwóch par prezydenckich i ich zaplecza. Jest tam sporo postaci i, jak sądzę, udało mi się nadać temu spotkaniu naprawdę dobry rytm.
Są to postaci z pierwszego planu sceny politycznej, niektóre bardziej charakterystyczne, inne mniej. Zapytam jednak, jakie cechy ma osoba idealna do parodiowania - taka, dzięki której materiał na skecz "leży na podłodze" i tylko wystarczy go podnieść?
Prezes jest wręcz wzorcową postacią. Do parodiowania nadają się osoby z wyraźnymi, indywidualnymi przywarami - a prawa strona sceny politycznej pełna jest takich barwnych indywiduów. Jako obywatel nie zawsze je podziwiam, ale jako satyryk uważam, że to przepiękne postaci, każda ze swoją "działką", którą pielęgnuje. Prezes jest tu wyjątkowy - choć sam jest kawalerem, nieustannie mówi o rodzinie i dzietności. To zabawne, zwłaszcza gdy jego "przeciwnikami" stają się Ursula von der Leyen, matka siedmiorga dzieci, czy Obama - wzorowy mąż i ojciec, nieustannie krytykowany przez polską prawicę.
Zawsze miałem jednak problem z liberalną stroną sceny, bo tam postaci są do siebie bardzo podobne. Wolę parodiować prezesa niż premiera, który sam w sobie nie ma wielu charakterystycznych cech - istnieje raczej dzięki łatkom nadanym mu przez prawicę. Trudno zbudować postać opartą wyłącznie na jednej manierze, jak choćby jego "proniemieckości" czy wadzie wymowy.
Nowy prezydent natomiast to zupełnie inna sprawa - pochodzi ze świata sportów walki i ma nawyki wyniesione z ringu czy oktagonu. Widziałem, jak podczas orędzia żegnał się z widownią: wykrzyczał "Niech Bóg błogosławi Polskę!" w takiej formie, że można było pomyśleć, iż Pan Bóg nie ma innego wyjścia, bo inaczej będzie miał kłopoty. Ze sceny zszedł niczym gladiator po walce. Myślę, że dla satyryków to będzie prawdziwa kopalnia pomysłów.

Kabaret lubi takie postaci?
To naprawdę dobra zmiana po prezydencie Andrzeju. On również wniósł wiele ciekawych elementów do naszego życia, ale po dziesięciu latach formuła tej postaci się wyczerpała. Mieliśmy czas, żeby się z niej pośmiać i dobrze ją poznać, choć ciągle potrafiła nas zaskoczyć i przyjmować nowe role. W jednym z moich skeczy Tusk, pytany o cenę tych dwóch kadencji, odpowiada, że to był "Dzień świra" razy dziesięć lat.
Nowy prezydent to zupełnie inna jakość. Podczas gdy jego poprzednik często czuł się w tej roli niepewnie i ukrywał to pod różnymi maskami, jakby nigdy do końca nie pogodził się z tym, że jest głową państwa, obecny prezydent świetnie odnajduje się w swojej funkcji. Wie, co chce robić, ma pomysł na swoje prezydentowanie i zupełnie inny charakter niż jego poprzednik.
Przytoczony przez Pana "Dzień świra" skojarzył mi się z tym, że w jednym z wywiadów mówił pan, iż Adaś Miauczyński był dla pana pewnego rodzaju inspiracją przy zmianie kierunku studiów.
W postaci Adasia Miauczyńskiego trochę odnajduję samego siebie. Może odniosłem większy sukces niż on, ale nasze losy są podobne - również studiowałem polonistykę i miałem poczucie, że złapałem Pana Boga za nogi, że jestem w szkole poetów i przede mną rozciąga się czerwony dywan prowadzący prosto do nieba. W moim przypadku w pewnym sensie to się ziściło. Chciałem być oczywiście poetą, tak jak on, ale zostałem satyrykiem.
Choć pisał pan wiersze.
Pisałem wiersze, ale szybko okazało się, że w dzisiejszych czasach to nie jest przepis na sukces. Łatwiej go osiągnąć, zajmując się satyrą czy kabaretem. Czasem elementy poezji wciąż pojawiają się w moich skeczach, choć w nieco zdeformowanej formie. Postać Adasia Miauczyńskiego doskonale opisuje Polskę i polskiego inteligenta - jest w pewnym sensie przedłużeniem bohatera "Zezowatego szczęścia", który próbuje zmierzyć się z polską historią, a jednocześnie zostaje przez nią przemielony.
Pytałam też o osoby idealne do parodiowania, ale chcę zahaczyć o codzienność. Bo jeśli chodzi o kabaret "Hrabi" czy "Spadkobierców", te postaci nie były wyjęte z życia politycznego. Jakie cechy ludzi spoza sceny politycznej przemyca pan na scenę, do programu "Kabaret na żywo. Młodzi i Moralni. Nad mętną rzeką"?
W sferze medialnej głośno było niedawno o naszym kosmonaucie i jego żonie. No więc wykorzystałem także tę postać, no bo w pewnym momencie była już wszędzie.
Pytanie którą, żonę czy kosmonautę?
No właśnie żonę kosmonauty. W pewnym momencie przykryła go swoją medialną aktywnością i właściwie wszystko sprowadziło się do czegoś niepoważnego, bo patrzymy na to już przez pryzmat pierogów. Ta historia rzeczywiście powraca po pewnym czasie jako komedia. Stała się tak nieznośnie medialna, że trzeba było ją jakoś z siebie "wypluć". Poza tym wszyscy wiedzą, o co chodzi, więc chyba istnieje potrzeba, żeby taką postacią się zająć.
Zawsze fascynowała mnie też postać Edyty Górniak. To niezwykłe połączenie wielkiego talentu wokalnego i statusu scenicznej divy z tym, jak funkcjonuje w mediach społecznościowych. Takie kontrasty są dla satyry wspaniałym materiałem.
W naszym programie pojawia się cykl zatytułowany "Murek", którego akcja rozgrywa się przy budowie CPK. Jest tam dziura w płocie i przechodnie zatrzymują się, by podejrzeć, jak wygląda postęp prac. Wśród nich jest także Edyta Górniak, która chce sprawdzić, jak prezentuje się nowe lotnisko. Uważa, że być może nie zrobiła światowej kariery właśnie przez to, że Okęcie było zbyt ciasne i nieodpowiednie do startu w świat.
Wszak wielki talent zawsze musi znaleźć jakieś ujście. Mówiąc o talentach, rozmawiamy, siedząc na ulicy Adama Mickiewicza. A jedną z inspiracji do zmiany kierunku studiów była podobno dla pana lektura "Dziadów". Zastanawia mnie, czy gdyby Mickiewicz żył dzisiaj, pana zdaniem byłby świetnym satyrykiem lub komentował scenę polityczną w tak przewrotny sposób?
Pani mówi o Mickiewiczu, więc w postaci sprzed wieków. Ostatnio, ponieważ mieszkamy na Żoliborzu, przechodząc koło kościoła św. Stanisława Kostki, rozmawiamy o Popiełuszce - o tym, jak by się odnalazł w dzisiejszych czasach. Czy opowiedziałby się po jakiejś stronie, czy byłby wrogiem prawicy albo jej bohaterem? To trudne, właściwie niemal niemożliwe do ocenienia, bo tego człowieka już nie ma, a jego historia zakończyła się dramatycznie, choć pięknie - został w naszej pamięci jako wspaniały człowiek.
Nie wiem również, jak Mickiewicz poradziłby sobie teraz. Nie wiadomo, czy w ogóle ktoś by na niego zwracał uwagę, czy byłby bohaterem swoich czasów. Nie ma teraz zapotrzebowania na poezję. Może raczej druga część jego życia wysunęłaby się na pierwszy plan, czyli jego działalność polityczna. To mogłoby go zradykalizować. Niewykluczone, że stałby się częścią jakiejś skrajnej formacji, bo w późniejszych latach swoje poglądy radykalizował.

Na początku pytałam o śmiech do łez, który mnie z perspektywy widza również bawi - na przykład oglądając "Spadkobierców". Chodzi o momenty improwizacji, kiedy "gotowaliście się" nawzajem na scenie. Jak wyglądają kulisy takich sytuacji - jak udaje się iść dalej, kiedy łzy ze śmiechu same cisną się do oczu, a publiczność czeka na dalszy rozwój akcji?
Zawsze uwielbiałem obserwować Artura Andrusa. Często patrzyłem, jak "się gotuje", bo wydaje się stateczny i trudno go "załatwić", a jednak dochodziło do takich momentów, że po prostu nie mógł wytrzymać i odwracał się tyłem do widowni, żeby wyśmiać się w kulisach. Ten improwizowany serial dopuszcza takie sytuacje - wręcz widownia na nie czeka, żeby zobaczyć aktora w prywatnej odsłonie. Nie chodzi tu o "uderzenie w słabe miejsce", tylko o szczery śmiech. Jeśli pyta pani o parodię i o to, za co parodiujemy nie tylko znane postaci, praca satyryka polega na obserwowaniu świata i rejestrowaniu typów ludzkich - w rodzinie, wśród sąsiadów, a nawet w codziennych sytuacjach, jak w urzędzie notarialnym. Notariusz też ma swój charakterystyczny sposób zachowania, mówienia i ubierania się. Wszystko to magazynuję w pamięci i wykorzystuję później, pisząc skecz, serial czy komedię na scenę.
Podobnie było w przypadku "Spadkobierców"?
Na pewno, tam trzeba było wcielić się w postać kogoś, kto odziedziczył fortunę. Każdy z nas obserwował takie postacie w serialach - amerykańskich czy południowoamerykańskich - i zapamiętywał szczególne gesty, sposób mówienia, zachowania czy motywacje tych osób.
W związku ze śmiercią Asi Kołaczkowskiej, przytaczanych jest wiele archiwalnych fragmentów "Spadkobierców". Rzucił mi się w oko moment, kiedy moja postać każe jej odegrać prostytutkę z Puerto Rico. Ona przyjmuje zadanie, chwilę patrzy w górę, jakby szukając postaci, a później uśmiecha się, bo już wie, jak to zrobić. Kilkoma słowami i gestami wzbudza euforię widowni. Wielokrotnie oglądałem potem ten moment, żeby zobaczyć przepływ myśli w jej głowie - jak szybko przetwarza informacje i zamienia je w efekt na scenie. To jest fantastyczne i można by pokazywać w szkołach aktorskich jako przykład procesu twórczego.
Pytanie o następczynię pani Asi wydaje się nie na miejscu, bo była osobą niepowtarzalną i wyjątkową. Ale jakie cechy - dla pana jako kolegi i partnera scenicznego - sprawiały, że była tak niepodrabialna i w pewnym sensie niemożliwa do odtworzenia?
To jest coś, co naprawdę płynie ze środka - coś, co można próbować naśladować, ale zawsze będą to tylko popłuczyny czy nieudane naśladownictwo. Możemy powtarzać gesty, sposób mówienia, ale wszystko było u niej tak spójne, że trudno było to odtworzyć. To jest przywilej wielkich artystów - tworzą oni wyjątkową jakość, która jest jedyna w swoim rodzaju. W tym sensie są ludzie niezastąpieni.
Teraz z żoną przeżywamy śmierć Stanisława Soyki. To jest trudny czas, gdy odchodzą tak wybitni artyści. Często nie doceniamy ludzi za życia, a dopiero po śmierci dostrzegamy pełnię ich wielkości, krótkość życia i dokonania. Pojawia się też taki żal - dlaczego ostatni raz byłem na jego koncercie tyle lat temu, choć miałem możliwość niedawno uczestniczyć w jego występie. Naturalne jest, że w życiu mamy tyle bodźców, że trudno skupić się na jednej rzeczy, a po takim mocnym przeżyciu, jak śmierć, jest chwila, żeby poświęcić tej postaci więcej uwagi.
Znałem Aśkę od dawna, właściwie niemal od początku mojej przygody z kabaretem, więc obserwowałem jej rozwój. Od zawsze była kimś niezwykłym. Była jedyną kobietą w zespole, co dawało jej szczególną pozycję, ale przede wszystkim wyróżniała ją wyjątkowa energia i temperament. Widać było, jak jej postać dojrzewała i zmieniała się, aż w końcu wręcz zdominowała kabaret "Hrabi".
Joanna Kołaczkowska kiedyś była pytana o granice - z czego jej zdaniem wolno żartować, a z czego nie. Czy są kwestie, których artyści kabaretowi czują, że nie wypada im poruszać?
W moim zespole często dyskutujemy o tym, czy czasem nie przesadzamy i czy wszyscy się z tym zgadzamy. Z jednej strony to jest kabaret, który ma być dobry, poruszać trudne tematy i bywa dosadny, ale nie może być też po prostu nieinteresujący. Z drugiej strony pogoń za reakcją czy popularnością wielokrotnie nas gubi - czasem przekraczamy granice, bo wynika to z niemocy. Chcemy zainteresować widownię, więc sięgamy po rzeczy pozornie niedozwolone. Ale czasami wychodzi z tego coś, co właśnie trafia w punkt.
A propos przekraczania pewnych granic - nie zapomnę żartu George'a Owensa, który wymieniając, co się stanie, gdy urodzi mu się syn, na końcu w puencie wspomina zapiekanki i prostytutki. Fascynuje mnie, jak coś tak absurdalnego nagle okazuje się żartem "w punkt" i wchodzi potem do codziennego języka. Ma pan te pomysły skrzętnie przygotowane, czy to raczej efekt tej jednej chwili?
W tym przypadku było tak, że kiedyś zapiekanki były ważnym elementem naszego życia. Zawsze, gdy wracaliśmy ze szkoły, szliśmy na zapiekanki. Nie zawsze jednak było nas stać i - często rujnowały nasz budżet, więc trzeba było o tym myśleć. Dostatnie życie oznaczało trochę żartobliwie możliwość kupowania zapiekanki codziennie, nie martwiąc się, czy zostaną pieniądze na coś jeszcze. A te prostytutki? To wyraz tęsknoty za światowym życiem.
Czasem zdarzają się szczególne momenty w trakcie występu. Niby gramy wciąż ten sam program, powtarzamy te same teksty, ale każde przedstawienie jest inne. Czasem jesteśmy w lepszej formie, czasem w gorszej, czasem po prostu coś inaczej się układa. Aktorzy też dzielą widownię w zależności od dnia - w niedzielę jest inna, w piątek inna, w sobotę jeszcze inna. Godzina też ma znaczenie - jedna grupa przed obiadem, druga po obiedzie.
Są momenty, kiedy dochodzi element improwizacji, bo widownia tak nas niesie, że chce się dorzucić kolejny żart. Albo w skeczu, który gramy już sto czy dwieście razy, nagle otwiera się furtka - przypomina się wątek, o którym wcześniej zapomnieliśmy, i można go wpleść w przedstawienie. Wtedy występ zyskuje, bo taki żart zostaje na dłużej. Mam w głowie już mnóstwo żartów i powiedzonek. Robimy to od dawna, więc o wielu rzeczach zapominam, a czasem jakiś impuls przypomina mi o dawnych żartach.
Ale słyszałam, że ma pan całą masę zeszytów, w których jest to przez pana skrzętnie spisywane.
Na początku chciałem to archiwizować i myślałem, że syn po mojej śmierci może to sprzedać i zarobić na tym jakieś pieniądze. Później przestało mi się to podobać, bo zajmowało za dużo miejsca - piszę strasznie dużo i tak rozrzucam te literki. Czasami jeden żart zajmuje dziesięć stron, więc zeszyt szybko się zapełnia, musiałbym mieć na to specjalny magazyn. Czasem kolega przypomina mi jakiś żart - o, na przykład o sekcji zwłok: "Przyczyną śmierci denata była zbyt wcześnie wykonana sekcja zwłok".
Gdybym teraz brał udział w improwizacji, pewnie użyłbym takiego zapomnianego dowcipu, bo nasza praca polega też na ciągłym szukaniu skojarzeń. Mam te żarty gdzieś poukładane w głowie - czasem w "głębszej piwnicy", czasem w łatwiej dostępnej części pamięci, ale zostają
Program "Młodzi i Moralni…" będzie okazją, żeby po nie sięgnąć?
Czasem miałem taki żal, kiedy kończyłem "Ucho Prezesa", że potem wydarzały się różne rzeczy, a ja nie miałem okazji ich sportretować. Mogłem je sobie jedynie zapisać, ale nie miałem nośnika, żeby pokazać je ludziom, więc pewne wydarzenia pozostawały nieopisane.
Jeśli chodzi o program, który teraz robimy, powstał on właśnie z takiego żalu - że tyle dzieje się bez mojego udziału. Trochę za tym zatęskniłem, choć zaraz mi przejdzie, bo to ogrom pracy. Co tydzień trzeba przygotować dużą dawkę nowości, premier. Licząc tylko cykle, które piszę, muszę stworzyć trzydzieści skeczy w ciągu dwóch i pół miesiąca. To duża odpowiedzialność i chcę, żeby wszystko miało swoją jakość. Jednocześnie na scenie politycznej dzieje się tak wiele - wybory prezydenckie, nowe postaci, w tym nowy prezydent - że wydawało mi się, iż to doskonały moment, żeby znów się tym zająć.
Grając słownie z "moralnością", Oscar Wilde powiedział, że nie ma książek moralnych albo niemoralnych, są tylko złe i dobre. Czy tak samo jest z kabaretem i czy tak będzie w przypadku "Młodych i Moralnych…"?
Czasem dziwią mnie kariery niektórych zespołów czy skeczy, bo nie rozumiem ich popularności, ale jeśli publiczność się przy tym bawi, nie mam nic do powiedzenia. Ostatecznie to jest sztuka estradowa i to widzowie przyznają rację.
Telewizyjna publiczność się kurczy, a na rynku jest coraz więcej ofert. Nie wiem, czy ludzie są na tyle zainteresowani polityką, ale dlatego staram się wplatać dużo wątków obyczajowych. Politycy mają swoje prywatne życie i w gruncie rzeczy są tacy sami jak my, tylko czasem nie boją się mówić na głos tego, co my myślimy. Patrząc na politykę, patrzymy tak naprawdę na samych siebie - tylko odważniejszych.
To dla nas też duża przygoda, bo format jest zupełnie nowy. To nie jest zbiór zwykłych skeczy estradowych - wszystko toczy się w Sejmie i wokół władzy, w gabinetach, więc powstaje portret całej klasy politycznej. Staramy się, żeby wszyscy dostawali po równo, choć pewnie nie każdy będzie uważał, że tak jest. Niektóre postaci, łatwiej "parodiować" niż inne, bo są po prostu ciekawsze. To nie będzie program polityczny, tylko kabaret - chodzi o to, żeby było śmiesznie, a jednocześnie by nikogo nie obrażać.