Wyjścia w krainie chichów (śmiech na sali szpitalnej)
Zazwyczaj zaczyna się niewinnie: ktoś wyczyta w Życiu Azji, że otwarto nową restaurację i już weekendowe wyjście do klubu nabiera odświętnego blasku. Wyjmujemy z szafy sukienkę szytą na miarę w Hoi An, chyba że mamy taką, jak Sorrel: z jedną miseczką na plecach, a drugą pośrodku klatki piersiowej. (Kiedyś urządzimy sobie imprezę przebierankową z kreacjami autorstwa niezamierzonych krawców-kubistów. Tyle naszej rozrywki.)
Na sztuki nie chodzimy, odkąd wicehrabia de Valmont odegrał amory z wietnamską tancerka flamenco przy akompaniamencie muzyki z “Upiora w Operze”. Było iście upiornie: drżały szyby, drżała tancerka i kieliszki z winem, którego dolewano nam chyba dla kurażu, byśmy nie wyszli przed antraktem. Aktorzy i kelnerzy wychodzili ze skóry, więc w końcu i my wyszliśmy. Na ulicę, byle nie z siebie, bo wtedy już nic, tylko pakować walizkę i do samolotu, jak się nie podoba.
Słabo wyszliśmy na tym wyjściu, bo tylko do restauracji. Odtąd przynajmniej raz w tygodniu taki właśnie szczyt wydarzeń kulturalnych. A jakie możliwości! Na przykład: kuchnia meksykańsko-wietnamska (tzw. kuchnia połączeń, czyli horror tłumacza). Menu istotnie meksykańskie: głównie burritos, fajitas i quesadillas, podlewane sangrią. Element wietnamski nieobecny do czasu pojawienia się obsługi.
- Dla mnie tacos z warzywami – decyduję uroczyście po odsianiu pozycji mięsnych.
- Chi, chi! – jak srebrny dzwoneczek roześmiewa się kelnerka, wdzięcznie i wstydliwe zakrywając usta dłonią harfistki. – Tacos finish! [sic!]
- To może queso fundido?
- Chi, chi! – ona znów wesolutko. – Sorry, we don’t have!
Już wiem, dokąd zmierzamy, więc poddaję się od razu i bez walki:
- A co jest? – pytam na modłę polską, ale ku mojemu rozczarowaniu pani wskazuje kilka innych pozycji. Z mięsem. Wychodzimy.
Na chodniku wpada na nas facet na skuterze.
- Sorry, chi, chi, sorry, sorry – znika w mgnieniu oka, spowiwszy nas niebieską wstęgą spalin.
Rozmyślam o tym chichocie, który pozwala Wietnamczykom zachować twarz i spuścić zasłonę wesołości na każdy potencjalny konflikt:
Zgubiono nasze pranie w hotelu? Chi, chi! Przyjdź jutro; może się znajdzie!
Uciekł nam samolot, bo nie było ogłoszenia o zmianie bramki, więc jak idioci siedzieliśmy przez dwie godziny w innym miejscu? Chi, chi! To nic, zawsze jest następny lot!
Zafarbowano nam włosy na czarno, a miał być ciemny blond? Chi, chi! Bardzo pięknie wyglądasz!
W szpitalu może być wręcz kabaretowo.
Leżę pod kroplówką, a niewidzialna siła dźga mnie drutem do robótek ręcznych prosto w serce. Nie mogę złapać tchu, jak pływak na mecie maratonu olimpijskiego.
- Nie wiemy, co pani jest – rozpromienia się lekarz, potrząsając wynikami EKG, rentgena i tomografii. - Czasami nigdy nie wiemy! Chi, chi!
Po podróży przed gwiezdne wrota aparatu do rezonansu magnetycznego okazuje się, że pękło mi płuco. Myślę o żółwiach i mantach, których już nie zobaczę i kryję mokrą twarz w dłoniach.
- Wszysko będzie dobrze – uśmiecha się pocieszająco pielęgniarka.
- Nie będzie! – chcę tupnąć nogą, ale przeszkadza mi wózek inwalidzki. – Już nigdy nie zanurkuję! Rozumie pani, co to znaczy?
Skonsternowana moim wybuchem zasłania uśmiech ręką.
- Ależ lekarz powiedział, że pani wyzdrowieje!
- No właśnie, chi, chi – wtóruje pielęgniarz, pchając mnie do windy.
Odpłakuję żal po kryjomu w łóżku.
Radość bliźniego widzę, a i mnie nie raz zdarzyło się zachichotać, niczym najpilniejszej uczennicy Konfucjusza. Ostatnio w Sri Lance.
Lądujemy, jak się okazło, w dniu Święta Niepodległości. Nie wiadomo, czy uda nam się złapać pociag do oddalonego o 130km Galle, więc namawiam koleżankę na minibusa. Wsiadamy z trójka Rosjan, a przy zjeździe na autostradę-marzenie każdego Polaka, nasz syngaleski kierowca zatrzymuje się, by wlać zimną wodę do chłodnicy. Wkrótce prędkość pojazdu zaczyna spadać wprost proporcjonalnie do wzrostu temperatury w jego wnętrzu.
Nachylam się do kierowcy.
- Wszyscy nas wyprzedzają, chi, chi – zagajam. – Dlaczego jedziemy tak wolno?
- Jedziemy sto kilometrów na godzinę! – rozwesela się Syngalez – Nie mogę szybciej, bo są zakazy chi, chi!
- Chi, chi! – wtóruję. – Nie pierwszy raz jestem w samochodzie i wiem, że nie jedziemy setką!
- Nie mogę szybciej, bo mi się woda w chłodnicy zagotuje!
Woda się gotuje, para buch, koła stop.
Przez następne dwie godziny oglądamy na Ipadzie “Blue Jasmine”, siedząc na plażowych ręcznikach w cieniu samochodu. Co chwila spoglądamy tęsknie na pojazdy, które mijają nas w niesłychanym pędzie, niczym zawodnicy Grand Prix Formuły 1. Zagłuszają film. Przybyli policjanci do spółki z Rosjanami wypalają moje tajskie papierosy, kończy nam się woda i nie mamy nic do jedzenia, za to wszyscy jesteśmy mili i uśmiechnięci.
Nie wszędzie jednak da się problemy obchichotać.
Lecę do ojczyzny, by obtańcować ożenek przyjaciela. Na ślub wiezie mnie brat.
- Czekaj, czekaj! – na żądanie dokładnego adresu gorączakowo symuluję przetrząsanie torebki w poszukiwaniu zaproszenia. Nigdy go nie miałam, zapraszanie bowiem odbyło się przez Skajpa, ale brnę bez mrugnięcia okiem. – To gdzieś w Jaworzu. No ile może tam być kościołów? Najwyżej się spóźnię, chi, chi!
Brat patrzy na mnie potępiająco.
- Z czego Ty się smiejesz? – pyta surowo, bez najmniejszego cienia uśmiechu.
- Z niczego – wzruszam ramionami, zgromiona. – Coś mi się przypomniało.
Nie mam pojęcia, gdzie ten cholerny ślub.
Dziś idę na laserową korekcję wzroku. Modlę się w duchu, żeby nikomu nie było do śmiechu.