Ewa Wiśniewska. Diwa
Piękna kobieta, wielka aktorka, skomplikowana osobowość o ognistym temperamencie i ogromnym apetycie na życie, mówią o Ewie Wiśniewskiej przyjaciele. Czy to prawda? Sprawdzała Anita Zuchora.
W jej stanowczym głosie jest coś, co każe się wyprostować, mówić do rzeczy i zgodnie z jej oczekiwaniem. Nie spóźniać się. Cóż z tego, kiedy mimo że przyszłam kwadrans przed umówioną godziną, okazało się, że pomyliłam wejścia do kamienicy. Serce podeszło mi do gardła. Przynajmniej telefon z prośbą o wskazówki wykonałam punktualnie.
Żeby nie stracić animuszu, idąc po schodach, wyobrażałam sobie, że są na świecie osoby, które do Ewy Wiśniewskiej mówią "Ewka". Szybko okazało się, że brak orientacji został mi wybaczony, a moja rozmówczyni jest przemiłą gospodynią, która wszystko robi z wdziękiem. Jak prawdziwa dama. Na przykład klnie i pali.
- Lubię palić - zastrzega, kiedy z lubością zaciąga się papierosem. Robi to w sposób, który sugeruje, że sprawianie sobie przyjemności ma dla niej znaczenie.
- O, tak - brzmi jej niezmiennie niski, chrapliwy, seksowny głos. - Słuchanie muzyki, ciekawe towarzystwo, dobre jedzenie - to lubię najbardziej.
Jej przestronne, przytulne mieszkanie w sercu Warszawy wypełnione jest antykami, wygodnymi kanapami i pamiątkami rodzinnymi.
Na jednym ze zdjęć rodzice aktorki, wtedy jako narzeczeni, spacerują w słoneczny dzień. - Zostało zrobione przed wojną. Niedaleko, na placu Zbawiciela.
Mama urodziła się w kamienicy, która kiedyś stała dokładnie naprzeciwko mojego domu. Dzisiaj tego budynku nie ma, został zburzony podczas wojny. Kiedy się tu przeprowadzałam, powiedziała: "Wracasz do domu". Tak się czuję. Tu się izoluję, słucham muzyki, układam pasjanse, odpoczywam. Albo zapraszam przyjaciół.
Muszą być talent i praca
Miała być muzykiem.
- To rodzice chcieli, żebym została pianistką. Ale miłość do muzyki została mi na zawsze. Dlatego tak lubię festiwale muzyczne, jak im. Jerzego Waldorffa w Radziejowicach. Tam wszystko rozbrzmiewa muzyką. Ostatnio rozkochałam się w Maseckim. Zaraz coś puszczę - po chwili elegancki salon wypełnia się dźwiękami koncertów Bacha w wykonaniu Marcina Maseckiego.
- Dostałam tę płytę od koleżanki. Wyśmienita. Ma swoje zwischenrufy. Przepadam za Bachem. Mam też swoje ukochane maleństwo, czyli Mozarta. Poza tym Beethoven, Haydn. Ta muzyka mnie uspokaja, systematyzuje mi psychikę. Lubię posłuchać Glena Millera. Jazz dodaje mi energii.
Życie w otoczeniu muzyki jest dla Ewy naturalne.
- Tata był skrzypkiem. Ćwiczył codziennie przynajmniej pięć godzin. Ja w drugim pokoju grałam wprawki na pianinie. Kiedy ćwiczenie zaczęło mnie nudzić, pod nutami kładłam książkę i, grając jedną ręką ciągle to samo, czytałam. Kiedy ojciec się zainteresował, dlaczego jak pijany płotu trzymam się tych samych pasaży, i wchodził do pokoju, przykrywałam książkę nutami - śmieje się.
- Chodziłam do dwóch szkół równocześnie. Niemal nie miałam dzieciństwa. Niekiedy udawało mi się przez chwilę poćwiczyć z koleżankami na trzepaku. Albo w tajemnicy pograć w siatkówkę, którą bardzo lubiłam. Bo oficjalnie, ze względu na ręce, mogłam grać tylko w ping-ponga - wspomina aktorka.
Dość szybko zorientowała się, że muzyka nie będzie jej przyszłością, ale przyznaje, że taka nauka wiele daje. Uczy pracowitości, skupienia, konsekwencji.
- Z muzyką jest podobnie jak z aktorstwem. Trzeba nieustannie pracować. Muzyk ma lepiej od aktora, bo nikt nie zdoła udawać wirtuoza. A w naszym zawodzie nieustannie pojawia się jakieś amatorstwo, które media bezwstydnie nazywają dokonaniami artystycznymi. W muzyce nie ma przeproś, niczego się nie oszuka. Muszą być talent i praca. Może nieprzypadkowo jej największym filmowym osiągnięciem stała się rola Róży, utalentowanej skrzypaczki w "Cudzoziemce", adaptacji powieści Marii Kuncewiczowej. Poruszający film Ryszarda Bera o rozczarowaniu życiem wydaje się dzisiaj nieco formalnie staroświecki, ale wielkość kreacji Ewy Wiśniewskiej jest oczywista.
- Podczas przygotowań do roli ćwiczyłam grę na skrzypcach. Miały baranie struny. Jako podkład puszczałam sobie Krzysztofa Jakowicza i słyszałam tylko jego. A w tym samym czasie doprowadzałam swoich sąsiadów do szaleństwa - śmieje się aktorka.
Rola była wymagająca także z innych powodów. - Podczas zdjęć Ewa musiała być codziennie charakteryzowana, od młodej kobiety do starej. A wtedy nie było takich środków jak dzisiaj. Obserwowałem jej pracę, trudno takiego zaangażowania i talentu nie cenić - mówi Jerzy Kajetan Frykowski, producent "Cudzoziemki".
- Ewa dużo wymaga od siebie, jest zawsze doskonale przygotowana i punktualna. Niezwykle poważnie podchodzi do zadania aktorskiego. Dlatego kiedy inni są nieprzygotowani, bywa groźna i opieprza bez pardonu. Zawsze uważałem, że słusznie - przyznaje.
Ale Ewa Wiśniewska bywa też świetnym mentorem i wsparciem dla młodszych aktorek. Spektakl "Madame de Sade" Yukio Mishimy w reżyserii Macieja Prusa, w którym możemy ją oglądać w Teatrze Narodowym w Warszawie, to nie pierwsza adaptacja tej sztuki, w której zagrała. 30 lat temu w Teatrze Ateneum ten sam tekst reżyserowała Aleksandra Śląska. Wtedy Ewa Wiśniewska grała Renée, żonę de Sade’a, a Śląska jej surową matkę - Madame de Montreuil.
Dzisiaj Wiśniewska gra matkę, a w Renée wciela się Dominika Kluźniak. Aktorka opowiada o niej z zachwytem:
- Wśród młodych trafiają się fantastyczne osoby. Jak Dominiczka: talent, umiejętność rozumienia i jeszcze praca. Do zjedzenia!
- Ewa na pewno mnie obserwowała w tej roli i porównywała ją z własnymi doświadczeniami. Ale nigdy nie dała mi odczuć, że zrobiłaby to lepiej, choć tak pewnie jest. Jeśli daje mi jakieś uwagi, robi to bardzo dyskretnie. A ja bardzo je cenię - przyznaje Dominika Kluźniak.
- Szanuję niezależność myślenia Ewy. Zdaję sobie sprawę, że jej stanowczość może przestraszyć. Ale czuję się z nią bezpiecznie. Wiem, że zawsze powie prawdę, a ona wiele widzi. Poza tym lubię jej figlarność. Czasem rozśmiesza mnie na scenie. Robi taką minę, że natychmiast muszę się odwrócić, bo inaczej wybuchłabym śmiechem.
Piękna dziewczyna na ekran
Łukasz Maciejewski, autor zbioru portretów "Aktorki", w którym znalazł się także wywiad z Ewą Wiśniewską, przyznaje, że jedną z niezwykłych cech jej talentu jest wszechstronność:
- Ma opanowany do perfekcji każdy typ aktorstwa. Jest równie doskonała w rolach komediowych, dramatycznych i charakterystycznych, które zresztą bardzo lubi - dodaje.
Zagrała ich kilka, wszystkie niezapomniane. Jak chora na alzheimera matka w "Dotkniętych" Wiesława Saniewskiego czy leśna czarownica Jaruha w "Starej baśni" Jerzego Hoffmana, gdzie z radością dała się ucharakteryzować na straszną wiedźmę. Nosiła nawet specjalną sztuczną szczękę, mimo że utrudniała jej mówienie.
- Podczas jednej ze scen musiałam krzyczeć i wydmuchałam tę szczękę. Ale złapałam ją w locie - wspomina. Reżyser Jerzy Hoffman, który nazywa Ewę Wiśniewską "Ewitą", przyznaje, że ma do niej wielką słabość.
- Górna półka aktorstwa. Wspaniały warsztat. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na planie filmu "Prawo i pięść". Była bardzo młodą aktorką, ale już wtedy emanowała profesjonalizmem. Po latach zagrała w moim filmie "Ogniem i mieczem" fenomenalną rolę kniahini Kurcewiczowej - opowiada reżyser.
O Ewie Wiśniewskiej mówi się także, że nikt nie potrafi nosić kostiumu jak ona. Reżyser Janusz Majewski:
- Pod Warszawą jest hotel, którego właściciele są zakochani w filmach Jerzego Hoffmana. Sala, gdzie odbywają się przyjęcia i śluby, jest ozdobiona fotosami i eksponatami z filmu "Ogniem i mieczem": zbrojami, kostiumami.
Kiedy zobaczył to Wiktor Zborowski, który grał w filmie Podbipiętę, stwierdził: "Tam powinna jeszcze stać wypchana Wiśniewska!". Mam nadzieję, że Ewa słyszała tę anegdotę, a jeśli nie, na pewno się uśmieje - dodaje.
Majewski specjalnie dla niej napisał rolę właścicielki mazurskiego pensjonatu w swoim filmie "Po sezonie". Opowieści o pożegnaniu z życiem, w której swoją ostatnią rolę zagrał Leon Niemczyk.
- Trzeba przyznać, że Ewa nie ma łatwego charakteru. Ale jest niezwykłą osobą. Mamy intuicyjne porozumienie. I lubię z nią pracować. Aktorka ma jeszcze jedną niezwykłą umiejętność. Zawsze świadomie kierowała swoją karierą. Czasem ryzykowała, ale okazywało się, że miała rację.
Nieprzypadkowo aktorstwo pojawiło się w jej życiu wraz z konkursem "Piękne dziewczyny na ekrany" organizowanym przez tygodnik "Film". Uroda była i nadal jest jej gigantycznym atutem. Ale nigdy nie zamierzała pozostać tylko amantką.
- Kiedy zyskała wielką popularność serialem "Doktor Ewa" w 1970 roku, w tym samym czasie budowała swój wizerunek aktorki dramatycznej w Teatrze Telewizji. Grała klasyczne role i nie dała się zamknąć w szufladce z blond kociakami - mówi Łukasz Maciejewski.
Kiedy uznała, że gra zbyt dużo ról komediowych najpierw w Teatrze Kwadrat, a potem w Ateneum, przeniosła się do Narodowego, w którym występuje do dzisiaj:
- Uwielbiam role komediowe i kiedyś byłam w nich namiętnie używana. Aż mi się to znudziło. Pomyślałam, że muszę się trochę dociążyć. I tak już zostało - przyznaje i w tym, co mówi, słychać tęsknotę. Pewnie dlatego tak cieszy ją każda okazja użycia swoich komediowych talentów.
- Lubię czytać podczas "Ostrego dyżuru poetyckiego", który odbywa się raz w miesiącu w Teatrze Narodowym. Ostatnio dostałam cudowne teksty do przeczytania.
"Ty kąpiesz się nie dla mnie" i "Portugalczyka Osculati" Jeremiego Przybory, wiersz zapomnianej rosyjskiej poetki Belli Achmaduliny, "Most Mirabeau" Apollinaire’a oraz "O tej Wiśniewskiej" Jurandota - aktorka już wymieniając tytuły, odgrywa role i dodaje:
- Lubię grać komedie na poważnie. "Już kąpiesz się nie dla mnie" przeczytałam z rozdzierającym żalem.
Nie ma Boga, jestem ja
Kobiety dyskutują o niezależności. Ewa Wiśniewska po prostu tak żyje.
- Presja społeczna mnie nie obchodzi. Potem społeczeństwo ani nie będzie mnie bronić, ani występować w moim imieniu. Ostatecznie zostanę tylko ja. To jest jak z wejściem na scenę. Jest reżyser, są próby, tworzenie postaci, ale potem to ja zostaję na scenie.
Podczas realizacji przedstawienia "Cyd" w Teatrze Ateneum Oleńka Śląska, która widziała, że droczę się z Adamem Hanuszkiewiczem, reżyserem tegoż spektaklu, niemal wytargała mnie za ucho za kulisami: "Uspokój się, kurtyna idzie w górę i już nie ma boga. Jesteś ty".
Zapamiętałam te słowa na zawsze. Jak twierdzi, przekonanie, że trzeba iść przez życie, wiedząc, czego się chce, odziedziczyła.
- Ten napęd i precyzję mam po mamie i dziadku Niemirskim. W teatrze czy gdziekolwiek, gdzie pracuję, istnieje przekonanie, że jeżeli mnie nie ma, a miałam przyjść, to znaczy, że coś mi się stało albo umarłam. Nie ma innych możliwości. Jestem zawsze na czas i dlatego od innych żądam, nie proszę, żądam punktualności - zaznacza. Wzorem była dla niej mama, prawniczka, piękna kobieta, po której odziedziczyła urodę.
- Przejawiała wiele talentów. I mimo że miała nas trzy po kolei, potrafiła się wysforować na pierwszą linię. Kiedy już pracowała w Instalexporcie, trzykrotnie próbowała skończyć prawo. Była niezwykle zdolną studentką. Niestety, za każdym razem przerywała studia z powodu ciąży. Ale skończyła je i podziwiałam jej konsekwencję. Miała też niezwykły zmysł organizatorski - gdziekolwiek się pojawiła, stawała się nieodzowna. Nie wszystkie cechy ma po mamie:
- Rodzice kochali się śmiertelnie i wadzili się ze sobą. Ale mama zawsze przeprowadzała to, co chciała. Była dyplomatką. W przeciwieństwie do mnie. O mnie mówiła, że ze mnie jest taki dyplomata, jak z koziej dupy trąba. Że jak mój znak zodiaku Byk, prę do przodu. Mówię, co myślę.
- Dlatego jeżeli wypowiadam się pozytywnie, to znaczy, że to moje głębokie przekonanie. Niekiedy, gdy się lubi jakąś osobę i nie chce się zrobić jej przykrości, omija się temat, który może być źródłem nieprzyjemności. Ale robię tak tylko w drobnych sprawach. W tych kardynalnych - nie. Mimo że złamała w życiu wiele serc, bo kochali (i kochają) się w niej wszyscy, po czterech małżeństwach zdecydowała się żyć sama.
- Stały związek? Nie widzę powodu. Nie każdy mężczyzna, a znam ich wielu, jest w stanie poradzić sobie z niezależnością kobiety. Oczywiście niezależności nieukrywanej. Bo nie znoszę, kiedy staje się szwindlem kobiecym. Straciłabym szacunek dla faceta, który dałby się tak oszukiwać.
- Dla mnie w związku partnerstwo było zawsze czymś oczywistym. W zaprzęgu dwa konie idą równo. Niekiedy w mężczyznach odzywa się atawizm i wydaje im się, że muszą być siłą przewodnią, ale to nie dla mnie. Dlatego nie wiążę się z nikim na stałe, bo nie chcę robić przykrości żadnemu mężczyźnie.
Praca, moje ukochanie
O swoich rolach myśli nieustannie. Na przykład podczas badania rezonansem.
- 40 minut? Co ja tam będę robić? Pomyślałam, powtórzę sobie rolę z "Madame de Sade". Powtarzam, a tu nagle wpada do pomieszczenia operator tej maszyny i krzyczy: "Co się dzieje, co pani robi?". Mówię mu, że powtarzam sobie rolę. "Proszę się nie pobudzać podczas badania", pouczył mnie. I kazał liczyć od tysiąca do jednego - śmieje się. Skąd w niej ten zapał do pracy?
- Tata był oddany zawodowi całkowicie. Mówił o nim "moje ukochanie". Mam podobnie. Wielokrotnie w życiu aktorstwo stawiała na pierwszym miejscu. Kiedy w latach 70. wyszła za włoskiego dziennikarza Franco, wyjechała z nim z Polski.
- To prawda, we Włoszech było wszystko. Sztuka, architektura, świetne jedzenie i miłość... Ale bez aktorstwa nie byłam w stanie żyć. Wróciłam. Nie chciałam być luksusową panią domu. Rozmowy o dzieciach, sprawach domowych i zakupach mnie nudziły. Chociaż żyłam w środowisku elity - międzynarodowych dziennikarzy politycznych, których żony były wykształcone - to jednak istniał wyraźny podział ról: panowie dyskutują o swoich sprawach, panie o swoich.
Dlatego byłam kiedyś nazywana "chłopaczarą", zawsze wolałam brać udział w dysputach mężczyzn niż w ględzeniu o zakupach. Co nie znaczy, że nie lubię się dobrze ubrać, ale po co o tym tyle rozmawiać? Macierzyństwo w jej życiu również musiało ustąpić miejsca aktorstwu. Jeszcze na studiach, mając 19 lat, wyszła po raz pierwszy za mąż. Rok później urodziła córkę.
- Grażyna pracuje w Instytucie Zootechniki. Jest inżynierem i doktorem. Dzisiaj jest między nami fantastycznie. Ale mam świadomość, że jej straszliwym przeciwnikiem było moje oddanie pracy. Niechęć do aktorstwa jej została. Kiedy jeszcze studiowała, często miała zajęcia w Płońsku, więc po spektaklu odwoziłam ją albo na dworzec, albo już na miejsce.
- Czasem przychodziła do teatru wcześniej, ale zawsze czekała w garderobie. Nawet przez cały spektakl. Nie przychodziła mnie zobaczyć. Rozumiem jej emocje. Dzisiaj, kiedy jest dojrzałą kobietą i ma własne pasje, rozumie mnie. Ale nadal nie rozmawiamy zbyt dużo o mojej pracy.
- Wie, co robię, ale nie chce omawiać moich ról czy spektakli. Miała okazję wykorzystać swoje doświadczenia trudnej relacji między matką a córką na scenie i w filmie. W "Sonacie jesiennej" Bergmana w Teatrze Ateneum grała skupioną na sobie matkę, którą córka oskarża o egoizm. Jej bohaterka, wybitna pianistka, podporządkowała wszystko miłości do sztuki. W filmie "Zbliżenia" Magdy Piekorz sytuacja jest odwrotna: matka, którą gra Wiśniewska, kocha za bardzo, toksycznie - za żadną cenę nie chce pozwolić córce na samodzielne życie.
W "Zbliżeniach" u boku Ewy Wiśniewskiej pojawiła się w niewielkiej roli jej młodsza siostra, także aktorka, Małgorzata Niemirska.
- To był tylko epizod, ale pomyślałam, że to będzie taki rodzinny żarcik, ekscesik towarzyski - mówi Małgorzata Niemirska.
- Występuje u nas pewne rodzinne podobieństwo, ale tak naprawdę jesteśmy bardzo różne, dwie kompletnie inne osobowości. Dzisiaj Ewa Wiśniewska jest trochę jak rasowy koń trzymany w stajni.
Kino nie ma dla niej ról, nie występuje zbyt często w telewizji. Choć na świecie aktorki takie jak Glenn Close, ostatnio nominowana do Oscara za rolę w "Żonie", Helen Mirren, Judy Dench czy Maggie Smith mają co grać.
- Powinniśmy panią bardziej wykorzystywać - mówię. - Proszę bardzo! - śmieje się.
- Niestety, teraz dowiaduję się, że agenci mówią: "Do niej nie warto dzwonić, bo i tak odmówi".
- To prawda? - pytam.
- Nie. Chociaż na castingi nie zamierzam chodzić. Chyba reżyserzy mają jakieś wyobrażenie o tym, co robię. W dobrze napisanym serialu zagrałabym chętnie. Kiedyś zrobiliśmy taki, nazywał się "Miasteczko". Napisał go Maciej Wojtyszko. Dzisiaj nawet go nie powtarzają. Zagrałam też nauczycielkę w serialu "Egzamin z życia".
- Początek wydawał mi się obiecujący. Ale potem męczyły mnie zły scenariusz i złe dialogi. Poprosiłam twórców, żebym umarła. Nie dość na tym, zażyczyłam sobie, żeby odbył się pogrzeb mojej bohaterki, na wypadek gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby mnie ożywić. Ostatecznie z seriali wypłoszyło mnie oczekiwanie, że będę w nich kroić pomidory, chodzić po schodach z zakupami albo rozmawiać o dzieciach. Jakby to było jedyne zajęcie kobiety. Do czego to podobne? - oburza się.
Przyjaciele, jedzenie i brydż
Co poza aktorstwem? Przyjaciele, jedzenie oraz brydż, a właściwie karty, bo Ewa Wiśniewska namiętnie stawia także pasjanse.
- Nasza grupka brydżowa ostatnio nie może się spotkać. Wszyscy jesteśmy tacy zajęci. Najlepiej jak Jurek Hoffman zaprasza do siebie na wieś. Tam gramy dzień i noc. Gramy, jemy i rozmawiamy. Często o jedzeniu. Co właściwie jest dziwaczne, bo po co rozmawiać o jedzeniu przy fantastycznie zastawionym stole? - śmieje się.
Jerzy Hoffman: - Ewa jest wspaniałym kompanem. Zawsze mam wielką frajdę, kiedy ona i jeszcze kilkoro przyjaciół przyjeżdżają do mnie na wieś. Zamiłowanie aktorki do jedzenia to legenda.
- No dobrze, jestem łakomczuchem. Ale kiedy nie mam nic w domu i nie chce mi się iść do restauracji, mogę zjeść kanapkę z herbatą i jest fantastycznie. Owszem, moją największą słabością są owoce morza. Mogłabym je jeść na śniadanie, obiad i kolację.
- Ubóstwiam - przyznaje. - Podczas bankietu w ambasadzie polskiej w Londynie po premierze "Bitwy Warszawskiej 1922" wchodzę na salę, a tam na stole taca z krewetkami. Zobaczyłam ją z daleka. Zagarniam je na talerz jak cham ostatni, bo kiedy coś mi smakuje, mam miedziane czoło. Nagle widzę, że ktoś mnie obserwuje. Podnoszę wzrok, a to Greta Scacchi. "Nikt nie lubi owoców morza tak jak ja", mówię po włosku. A ona na to: "I ja". Podzieliłyśmy się.
Ewa Wiśniewska umie i lubi gotować. O czym sama się przekonałam, próbując jej wybitnej zupy grochowej.
- Tę umiejętność wyniosłam z domu. Ale nie wszystko udaje się powtórzyć. Nie umiem zrobić takiego omletu jak babuszka Niemirska. Puchatego, wysokiego. Jadłyśmy go z siostrami z dżemem z borówek. Ona wszystko potrafiła zrobić w jakiś specjalny, niepowtarzalny sposób, nawet herbatę z cytryną. Jej rosół z gęsi, cieniusieńkie, przezroczyste faworki... Albo zalewajka mamy, żadna z nas trzech nie umie jej tak ugotować. Nie można tego powtórzyć. To jest po prostu tajemnica.
Rozmowa o jedzeniu z Ewą Wiśniewską rozbudza apetyt: - W Ateneum miałam zakaz mówienia o jedzeniu przed spektaklami. Bo wszyscy głodnieli, a do bufetu było daleko - śmieje się. Ubolewa, że dzisiaj artystyczne życie towarzyskie nie przypomina dawnego.
- Kiedyś był SPATiF, w którym wszyscy się spotykali. Literaci, gdzie jadało się obiady. Był klub filmowców Ściek przy Trębackiej, gdzie grywało się w brydża do rana. Dzisiaj został nam tylko Czytelnik, do czasu, aż go nie zlikwidują. To Kotarbiński mówił, że jeśli przekreśla się tradycję i zapomina o niej, naród ginie. Musimy pamiętać o korzeniach - przekonuje.
Dlatego bywa co wtorek w Czytelniku, kiedy zbiera się towarzystwo przy stoliku Krystyny Kofty.
- Wtorek to święty dzień - podkreśla. Ale są też babskie spotkania z aktorkami, z którymi gra w "Madame de Sade".
- Umawiamy się z całą kompanią - sześć dziewczynek. Każda coś gotuje. Za każdym razem spotykamy się u innej - mówi.
Dominika Kluźniak: - Nasze wieczorki są absolutnie cudowne. Na początku więcej rozmawiałyśmy o pracy, teraz teatr pojawia się w naszych rozmowach rzadziej. Wszyscy przypatrują się nam z zaciekawieniem, że tak się zaprzyjaźniłyśmy, bo to nie jest częste zjawisko w teatrze. Ewie sprawia przyjemność przyjmowanie gości i karmienie ich którąś ze swoich specjalności, na przykład kurczakiem w curry.
- Ale z takimi najbliższymi osobami nie trzeba się ciągle spotykać. Jak z Zosią Kucówną. Przerwy nam nie szkodzą. Kiedy się spotykamy po dłuższym czasie, jest tak, jakbyśmy się widziały przed chwilą. Zofia Kucówna na pytanie o Ewę Wiśniewską uśmiecha się z czułością:
- Ja ją kocham. Jestem w stosunku do niej bezkrytyczna. Poznałyśmy się dawno temu podczas pierwszej realizacji "Dziewcząt z Nowolipek".
W telewizji. Zwróciłyśmy wtedy na siebie uwagę. Nasze bohaterki - Amelka, którą grała Ewa, i moja Bronka - bardzo się lubiły. A ja zawsze przelewałam uczucia do postaci na scenie na osobę.
I tak stało się z Ewą. Związałyśmy się na zawsze. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy w życiu miały wiele wspólnych spraw. Ale niezapomniany jest dla mnie pewien wieczór z nią. Spotkałyśmy się przypadkiem. Ewa była smutna, bo umarła jej mama. Zaprosiłam ją do siebie. Przyszli też moi sąsiedzi, Kisielewscy. Siedzieliśmy na niskich fotelach wokół stolika i coś takiego się stało, że poczułam, iż nie ma bliższych mi ludzi na świecie.
Zobacz także: