"Polski Disneyland", "zamek umarłych" i "grecka" świątynia Ateny. Dolny Śląsk pełen skarbów
- Na przykład hrabina mieszkająca w pałacu w Bożkowie, nazywanym dziś „polskim Disneylandem”, wpadła na pomysł, żeby najcenniejsze rzeczy spakować w 16 dużych pudeł i ukryć na terenie pływalni. Przez kilka lat nikt nie interesował się ich zawartością, aż w 1949 roku Polacy zauważają, że kamerdyner, który pozostał w pałacu, regularnie chodzi do budynku pływalni. Zaczęli coś podejrzewać, zerwali podłogi i znaleźli wszystko, co zdołała ukryć hrabina. Po kilku dniach okoliczne dzieci zamiast do nocników, siusiały do porcelanowych waz na zupę, kury dziobały ziarno ze srebrnych talerzy, a żony znalazców wszem i wobec chwaliły się srebrną biżuterią - opowiada Joanna Lamparska, pisarka, popularyzatorka historii Dolnego Śląska, dziennikarka. O Dolnym Śląsku i jego tajemnicach wie wszystko.

Katarzyna Pruszkowska: Naszą rozmowę o Dolnym Śląsku chciałabym zacząć od pytania o to, co tak wyjątkowego znalazła pani na tych terenach, że zdecydowała się poświęcić im sporą część swojego życia zawodowego?
Joanna Lamparska: - Dolny Śląsk jest światem w pigułce, który zauroczył mnie przede wszystkim swoją różnorodnością. W całej Europie nie ma drugiego regionu, w którym byłoby tyle zabytków - zamków, pałaców, dworów, okazałych rezydencji. Mamy tu wiele bardzo znanych budowli, jak zamek Czocha, i ukrytych perełek, jak absolutnie unikatowa wieża książęca w Siedlęcinie czy kościół Wniebowzięcia NMP w Nowej Wsi, w którym przez lata znajdował się welon Marii Antoniny - według legendy - podarowany przez królową zaufanemu spowiednikowi na krótko przed egzekucją. Oprócz zabytków, na Dolnym Śląsku znajduje się największe skupisko stawów w Europie, piękne góry, mnóstwo terenów do rekreacji na świeżym powietrzu. Dla mnie niezwykle interesująca jest także historia tych terenów, zwłaszcza opowieści z pierwszych lat po wojnie, które, moim zdaniem, mocno ukształtowały ich współczesny wizerunek.
Który, takie mam przynajmniej wrażenie, dzięki wielu takim opowieściom jest odrobinę "tajemniczy".
- To prawda, bo wiele z tych historii potrafi rozpalić wyobraźnię, jak na przykład ta o "złotym pociągu" pełnym skarbów III Rzeszy, w tym złota i dzieł sztuki, który pod koniec wojny miał wyjechać z Wrocławia i zaginąć po drodze. Faktem jest, że w czasie II wojny światowej Rzesza uważała Dolny Śląsk za bezpieczny. Niemcy ufali, że nie sięgną tutaj alianckie bombardowania, dlatego przerzucali z Berlina cenne kolekcje i archiwa, a potem lokowali je w okolicznych zamkach, pałacach, czy kościołach, które były tak pełne, że w zasadzie pełniły funkcje magazynów. Dzieła sztuki na ogół przyjeżdżały w skrzyniach, nocą, co dało początek "mitowi założycielskiemu" powojennego Dolnego Śląska. Tu wszędzie są ukryte skarby, mówili pierwsi osadnicy. I rzeczywiście, odkrywali pozostawione depozyty muzealne, bogate rezydencje, magazyny. Kiedy pisałam "Ostatniego świadka. Historie strażników hitlerowskich skarbów" odkryłam, że w Kamieńcu Ząbkowickim, gdzie stoi okazały pałac niderlandzkiej królewny Marianny Orańskiej, jeszcze w 1946 roku znajdowała się nietknięta skarbnica dzieł sztuki z Wrocławia. Leżały tam m.in. obrazy Cranacha i Willmanna.
Tak więc w opowieściach o skarbach jest sporo prawdy i nie trzeba wcale sięgać do opowieści o złotym pociągu. Choć, nawiasem mówiąc, nadal są poszukiwacze, którzy wierzą w istnienie pociągu i za pomocą różnych metod próbują go zlokalizować.
Wspomniała pani o zamkach, a te kojarzą mi się w opowieściami o zjawach, duchach, wędrujących krużgankami białych damach i brzęczących nocą łańcuchach.
- Rzeczywiście, jeśli by wierzyć tym opowieściom, Dolny Śląsk pełen jest duchów i nawiedzonych miejsc. S Zamek Chojnik i zamek Czocha są w pierwszej lidze takich nawiedzonych obiektów. Całkiem niedawno kręciłam program o pohitlerowskim mauzoleum, nazywanym "Totenburg" czyli "zamkiem umarłych", które znajduje się w Wałbrzychu. Mauzoleum zbudowano w latach 30. Miejsce to od dawna uważane było za tajemnicze, dziś niektórzy sądzą, że jest nawiedzone. Podczas wspomnianej pracy spotkałam tam pana, który powiedział mi, że pracuje nad książką o nawiedzonych miejscach i w każdym z nich śpi, żeby na własnej skórze przekonać się, jaka atmosfera w nich panuje.
Na Dolnym Śląsku bez wątpienia jest wiele obiektów, które są milczącymi świadkami potwornego zła - jak np. obóz Gross-Rosen i jego filie, o których napisałam kiedyś książkę "Imperium małych piekieł". Z kolei w Sieniawce znajdują się opuszczone potężne koszary, w których nadal stoją stoły sekcyjne z czasów II wojny światowej, chyba jedyne takie na świecie. Koledzy, którzy tam pracują, opowiadali mi, że tam naprawdę dzieją się rzeczy, które trudno wytłumaczyć i z którymi oni, racjonaliści, nie mogą sobie poradzić.
- Podobne rzeczy dzieją się w obiektach, które dziś znajdują się w prywatnych rękach. Właściciele pałacu Jedlinka - racjonaliści mocno stojący na ziemi - opowiadali mi o tym, że nocą widują jakąś kobietę, słyszą wyraźne odgłosy kroków, dźwięk przekręcających się w zamkach kluczy. Natomiast właściciel pałacu Dobra uważa, że dzieli dom z niejakim Karolem, który powiesił się tam XVIII wieku. Rozmaici egzorcyści proponowali mu, że wyrzucą ducha, ale właściciel się nie zgodził. Twierdzi, że już się przyzwyczaił do tego, że ciągle coś szura, ktoś chodzi po nocy. Mówi, że się nie boi i że nie ma powodu, żeby Karola wypędzać.
A co pani myśli o miejscach, które mają sławę "nawiedzonych"?

- No cóż, historie o nawiedzeniach na ogół dzielą ludzi na tych, którzy przewracają oczami i mogliby powiedzieć "jaka ta Lamparska łatwowierna"; inni mówią: "coś w tym jest. Nie wiemy co, ale wiemy, że dzieje się coś dziwnego". Ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Poza tym te obiekty często są naprawdę bardzo ciekawe, tak, jak wspomniany zamek Czocha, którego budowa zaczęła się w XIII wieku. Po wielu przebudowach na początku XX wieku zamek wyglądał jak barokowy gigant, ale na początku XX wieku jego właściciel, niemiecki przedsiębiorca, Ernst Gutschow, który zajmował się produkcją cygar i papierosów, zlecił gruntowny remont. Dzięki niemu współcześnie zamek na powrót wygląda, jak bajkowa budowla rodem ze średniowiecza. Podczas zakrojonych na szeroką skalę prac Gutschow, który marzył o tym, że pewnego dnia podejmie w zamku samego cesarza, nie szczędził pieniędzy na nietypowe rozwiązania. Tak powstało około 40 sekretnych przejść między piętrami - wchodzi się do nich, m.in., przez szafki, półki z książkami. Za jedną ze ścian w garderobie znajduje się nawet tajemny pokój, cały zrobiony z luster. To wszystko sprawia, że obiekt ma swój urok i magiczny klimat, który co roku przyciąga tysiące turystów.
A jednak nie brakuje głosów, że tam straszy - są nawet przewodnicy, którzy nie zgadzają się na pracę w nocy.

Skoro opowiedziała pani trochę więcej o wspomnianym wcześniej zamku Czocha, chciałabym poprosić o to samo na temat wieży książęcej w Siedlęcinie, którą zaliczyła pani do "perełek" Dolnego Śląska.
- Wieża pochodzi z XIII wieku, jednak to nie wiek jest jej największym atutem, a unikatowe na skalę światową polichromie in situ (można je oglądać tam, gdzie powstało, nigdy nie zostało przeniesione - przyp. red.) przedstawiające historię Lanceota, Rycerza Okrągłego Stołu". Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Lady Ginewra, żona króla Artura, wybiera się właśnie na majówkę. Pierwsza scena przedstawia dziesięciu rycerzy ubranych w kolorowe, pasiastne stroje. Za nimi stoi giermek z mieczem. Królowa wraz z innymi damami została przedstawiona - jak przypuszczają badacze - na tle zamku Camelot. W następnej scenie widać, że Ginewra kazała przywdziać dworzanom zielone suknie, również sama wybrała szaty w tym kolorze. Nieoczekiwanie pojawia się jednak zły, choć zakochany, Maleagant i porywa królową. Uratuje ją dopiero złotowłosy Lancelot, rycerz Okrągłego Stołu i ukochany Ginewry. Ostatnia scena opowieści przedstawia kochanków trzymających się za lewe ręce. Ten gest symbolizuje nieprawy związek. Oddając serce innemu, Ginewra zawiodła zaufanie króla Artura, Lancelot zdradził swojego suwerena.
Przez wieki przypuszczano, że opowieść o porwaniu Ginewry została wymyślona w XV wieku, tymczasem datowanie polichromii z Siedlęcina potwierdziło, że to oryginalna część legendy. Jeszcze na początku XX wieku Niemcy ponownie je zamalowali - na przykład lady Ginewrę i sir Lancelota przerobili na biskupa i księcia. łonie. Dolnośląski fresk całkowicie zmienił spojrzenie na legendy arturiańskie i dzisiaj badacze z całego świata przyjeżdżają, żeby go zobaczyć.
Zakładam, że malowidła zachowały się nie tylko dlatego, że te tereny nie ucierpiały podczas II wojny światowej tak poważnie, jak na przykład Warszawa, jednak myśląc o zabytkach Dolnego Śląska to właśnie przyszło mi na myśl.

- No cóż, do 1945 roku Dolny Śląsk formalnie należał do Niemiec, a więc nie toczyły się tu działania wojenne, nie było bombardowań, które mogłoby uszkodzić lub zniszczyć zamki czy pałace, dopiero Armia Czerwona spustoszyła piękne majątki. Właściciele pałaców zaczęli gorączkowo zastanawiać się, co zrobić, by zachować choć część swojego majątku, którego wcześniej nie mogli wywieźć do Rzeszy, bo takie działania zostały zabronione jako "sianie defetyzmu".
Na przykład hrabina mieszkająca w pałacu w Bożkowie, nazywanym dziś "polskim Disneylandem", wpadła na pomysł, żeby najcenniejsze rzeczy spakować w 16 dużych pudeł i ukryć na terenie pływalni. Przez kilka lat nikt nie interesował się ich zawartością, aż w 1949 roku Polacy zauważają, że kamerdyner, który pozostał w pałacu, regularnie chodzi do budynku pływalni. Zaczęli coś podejrzewać, zerwali podłogi i znaleźli wszystko, co zdołała ukryć hrabina. Po kilku dniach okoliczne dzieci zamiast do nocników, siusiały do porcelanowych waz na zupę, kury dziobały ziarno ze srebrnych talerzy, a żony znalazców wszem i wobec chwaliły się srebrną biżuterią. Chwaliły tak skutecznie, że w końcu sprawą zainteresowała się milicja, zarekwirowała skarby i tak słuch o nich zaginął.
W pałacu w Krzyżowej hrabina Freya von Moltke, chcąc ocalić zabytkową armatę po dziadku, zrobiła z niej kolumnę, którą wprawiła w ogrodową altanę, a właściciele zamku w Międzylesiu przenieśli swoje skarby do ich drugiego pałacu. Kiedy żołnierze radzieccy dotarli na Dolny Śląsk, traktowali go jak teren wroga, który trzeba złupić. W ten sposób wywieźli m.in. z pałacu w Bobolicach wyjątkowy zbiór tzw. brązów benińskich, które osiągają dzisiaj zawrotne ceny. Za jeden taki, niewielki zabytek można zapłacić nawet kilka milionów USD.

- Dla Rosjan Dolny Śląsk był terenem wrogim, dlatego bez zastanowienia plądrowali i niszczyli wszystko, co znaleźli. Na przykład pałac w Kamieniu Ząbkowickim, który w lutym 1946 roku został podpalony przez żołnierzy radzieckich. W tym samym czasie istniał tam jeszcze nietknięty magazyn, pełen dzieł sztuki wywiezionych w trakcie wojny z Wrocławia. Wygląda na to, że ktoś się o nim w końcu dowiedział, bo przed pożarem ktoś wyciął z ram prawie 100 obrazów i wywiózł. Do tej pory udało się odnaleźć około 10 - w tym jeden w w domu prezesa polskiej filii firmy Ericsson pod Sztokholmem, której właściciel twierdził, że ktoś dał mu go po wojnie "na przechowanie" i nie odebrał. W Kamieńcu Ząbkowickim i w innych pałacach niszczenie było zabawą - jej chyba najbardziej makabryczną odsłoną było wyjęcie z przypałacowego mauzoleum ciał dawnych właścicieli i strzelanie do zwłok. Na dodatek, za żołnierzami szły tzw. brygady trofiejne, których zadaniem było wybieranie najlepszych dzieł sztuki i wywożenie ich na wschód. Z całego tego dawnego bogactwa tych pałaców coś nam jeszcze zostało, ale sądzę, że to zaledwie ułamek dawnego przepychu i świetności.
A czy po latach wojen i komuny udało się odzyskać lub chociaż zlokalizować część wywiezionych dzieł?
- Poszukiwania nadal trwają, choć należy pamiętać, że zgodnie z prawem odnalezione zabytki zawsze powinny trafić do muzeum swojego pochodzenia. Np. kilka lat temu odnaleziono obraz Jacoba Jordaensa w Gdańsku. Jego "właściciele", historycy sztuki, za nic nie chcieli go oddać, ale na mocy wyroku sądu został im odebrany. Natomiast obraz, który był u szefa Ericssona, po jego śmierci trafił do Muzeum w Sztokholmie, a stamtąd, po konsultacjach społecznych, do Polski. Trzeci obraz z kolekcji w Kamieniu Ząbkowickim odnalazł się w prywatnych rękach, ale jak tylko ta rodzina dowiedziała się, skąd pochodzi, od razu bez problemu go oddała. Sama mam na koncie zlokalizowanie jednego z tych obrazów, co kosztowało mnie mnóstwo czasu, energii, nerwów i zdrowia. Wiem również, że inny przez jakiś czas znajdował się w domu znanej polskiej aktorki, której dziadek się nim "zaopiekował" po wojnie.
- Od wojny minęło już wiele lat, ale nadal czasem zdarzają się wielkie "odkrycia" - na przykład znany obraz odnajduje się w małym komisariacie policji na prowincji. W moim rodzinnym domu również mieliśmy kiedyś dzieło sztuki, które, na rozum, nigdy nie miało prawa się w nim znaleźć. Otóż kiedy byłam małą dziewczynką, moi rodzice mieli piękną rzeźbę boga Apollo z lirą. Jeszcze w PRL-u sprzedali go, bo zaczynali budowę domu, ale na szczęście ocalało jedno zdjęcie. W pandemii, kiedy miałam więcej wolnego czasu, zaczęłam interesować się historią tej rzeźby i okazało się, że to był oryginał Mathurina Moreau, którego prace można znaleźć, m.in., w Muzeum d'Orsay. Ale skąd myśmy, do licha, mieli tego Apolla? Nie mam pojęcia.

Zmierzając powoli ku końcowi chciałam zapytać, w jakim stanie są pałace, które dziś znajdują się w prywatnych rękach?
- Najuczciwiej będzie powiedzieć: różnym. Są takie, które są bardzo zaniedbane, ale można znaleźć i takie, których właściciele robią, co mogą, by przywrócić im choć część dawnego blasku. Takim obiektem są Ciechanowice.
Kiedyś należały do dwóch panów, jednak kiedy okazało się, że w ruinach znaleziono 1800 metrów kwadratowych polichromii datowanych od średniowiecza po barok, jeden z nich się wycofał, bo okazało się, że nie można tam otworzyć hotelu, co wspólnie planowali. Jednak drugi, pan Andrzej Meller, który ma firmę zajmującą się budową dróg i mostów, postanowił zainwestować swoje pieniądze, wyremontować obiekt i udostępnić go zwiedzającym, razem z przepięknymi ogrodami, w których znajduje się kapliczka zdobiona ceramiką z Bolesławca, altanka z ceramicznymi ptaszkami, alejki do spacerowania.
Przykład Ciechanowic pokazuje, że jeśli ma się pomysł, i, nie oszukujmy się, środki, można zrobić z tych obiektów prawdziwe perełki.
Na pewno inną kwestią jest, to czy właściciele chcą udostępniać pałace zwiedzającym, czy nie. A do każdej decyzji mają prawo.
W takim razie ostatnie pytanie - niedawno rozpoczęły się wakacje, może więc naszą rozmową uda nam się zachęcić niektórych czytelników do tego, by spędzili je na Dolnym Śląsku. Co jeszcze, prócz rzeczy, o których już pani opowiadała, mogłaby im pani polecić?
- Moje ukochane miejsca to na ogół te leżące z dala od głównych szlaków i miejsc turystycznych, opuszczone, czasem nieco zaniedbane. Podoba mi się pałac Marianny Orańskiej, królewny niderlandzkiej, w Kamieńcu Ząbkowickim. O samym pałacu już co prawda rozmawiałyśmy, ale poniżej znajduje się przepiękne miasteczko z pocysterskim kompleksem z kościołem W mieście działa też Kamienecka Izba Pamiątek, założona przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Ząbkowickiej, a prowadzona przez Mateusza Gnaczy, którego pradziadek ratował obrazy z okradzionego magazynu. Innym wartym polecania miejscem jest muzeum Domu Śląskiego w Ziębicach. Nazwa może nie zachęca, ale to przeciekawe miejsce, w którym można zobaczyć, jak wyglądały wnętrza dawnych domów - oczywiście żelazne żelazka to już nic atrakcyjnego, ale już nożyczki do cięcia pępowiny, które wyglądają jak bociek, a w środku mają wypukłość z malutkim dzieckiem, nie przytrafiają się co dzień.

- Zawsze lubię wracać do Doliny Pałaców i Ogrodów w Bukowcu - parku, który w XIX wieku stworzyła hrabina Frederike von Reden; ta sama, która nakłoniła króla Prus, by zgodził się przenieść na Śląsk świątynię Wang. Park ma ponad 120 hektarów i, w założeniu, na przedstawiać historię rozwoju ludzkości - a więc jest tu "grecka" świątynia Ateny, która była dawniej herbaciarnią, jest mauzoleum, w którym został pochowany hrabia von Reden, gotycki kościół, krąg Druidów, amfiteatr, "średniowieczna" wieża, przepiękny Dom Ogrodnika.
Nawet sobie pani nie wyobraża, jakie to wszystko jest zachwycające, jak wspaniale wędruje się po tym nieco tajemniczym, urządzonym w stylu angielskim, ogrodzie. Trudno mi o tym plastycznie opowiedzieć, więc chyba pani i czytelnikom nie pozostaje nic innego, jak tylko zobaczyć te cudowności na własne oczy.