Martyna Wojciechowska: Nie lubiłam łez
Ostatni raz płakała w zerówce. A potem była już twardą dziewczyną. Licencję rajdowca zdobyła jako siedemnastolatka!
Kiedyś wydawało jej się, że była wyjątkowo grzecznym dzieckiem, bo nie kłóciła się z rodzicami. Dziś wie, że to także zasługa mamy i taty, którzy byli zaskakująco wyrozumiali.
Pierwsza samodzielna podróż? Martyna miała wówczas trzy i pół roku. - Zapakowałam torbę i ruszyłam w wielki świat, czyli na stację benzynową przy ulicy Połczyńskiej w Warszawie. Mieszkaliśmy przy trasie wylotowej na Łódź. Ta stacja była dla mnie centrum wszechświata. Stamtąd odjeżdżały tiry. Do dzisiaj uwielbiam lotniska i perony. W takich miejscach doskonale obserwuje się ludzi - mówi.
Do przedszkola chodziła tylko dwa tygodnie. Nie potrafiła dostosować się do grupy i cały czas płakała. Mama zadecydowała więc, że córka wróci do rówieśników dopiero w zerówce. Kiedy to nastąpiło, Martyna znowu uderzyła w płacz. Ale tym razem rozpacz trwała tylko jeden dzień. - Od tamtej pory już nigdy w życiu nie pozwoliłam sobie na mazanie się. Nie lubię być mięczakiem. Nigdy nie pękam! - śmieje się. W wieku sześciu lat przestała więc być beksą i zaczęła rozrabiać.
- Kiedy miałam dziesięć lat, zdefraudowałam pieniądze, które dostawałam na lekcje angielskiego. Odkładałam je w tajemnicy na motorynkę - wspomina dziennikarka. Gdy rodzice poznali prawdę, zamiast zrobić awanturę, pomogli córce zrealizować marzenie. Martyna dostała upragniony pojazd. - Błękitny Romet. Szczyt moich marzeń - wspomina z rozrzewnieniem. Za tę decyzję dziennikarka jest wdzięczna rodzicom. - Bo gdyby zabili we mnie tę pasję, być może nie byłabym tym, kim jestem dziś - mówi.
Rodzice nigdy nie podcinali jej skrzydeł. Popierali każde hobby - od gimnastyki artystycznej, przez strzelectwo i granie na gitarze, po malarstwo. Martyna została wychowana w przekonaniu, że może robić wszystko. Nie było zajęć zabronionych dziewczynom. Ojciec zabierał ją do garażu, gdzie prowadzili długie rozmowy o koniach mechanicznych i zastanawiali się, jak odnowić motor. - A dziś tata dziwi się, czemu nie noszę sukienek i nie mam tradycyjnej rodziny - śmieje się Martyna.
Dom jej dzieciństwa też nie był tradycyjny. Ale z pewnością otwarty. Znajomi Wojciechowskich wiedzieli, że mogą przyjść z każdym problemem, nawet w środku nocy. - Wtedy moja mama zakładała szlafrok, karmiła, słuchała i doradzała - opowiada dziennikarka i podkreśla, że jej rodzice uwielbiają pomagać. - Zawsze ktoś u nas pomieszkiwał. Pamiętam, że kiedyś na drodze zatrzymała rodziców autostopowiczka z Ukrainy. Miała problemy, płakała. Rodzice wysłuchali jej i... została z nami na kilka lat. Żeby było jasne, nie pracowała u nas. Była gościem - opowiada Martyna.
Jako nastolatka przeżyła klasyczny okres buntu. - Uważałam, że nikt mnie nie rozumie. Stroszyłam włosy na mydło. Raz wypiłam butelkę neospasminy. Wydawało się to takie mroczne - wyznaje. Gdy miała 17 lat, stało się coś, co mogło ją zniechęcić do tego, co tak dziś kocha, czyli sportów ekstremalnych. Złamała kręg szyjny podczas zjazdu na nartach. Trauma?
- W życiu miałam kilka wypadków, m.in. podczas nurkowania i jazdy samochodem. Ale nigdy nie czułam lęku, by ponownie wsiąść do samochodu, zapiąć narty czy zejść pod wodę. Nie lubię słabości. Zwłaszcza w sobie - podsumowuje Martyna Wojciechowska.
Iwona Zgliczyńska
SHOW 12/2013