Paweł Królikowski: Zrobiłem karierę, bo źle wyglądam
Zdaje sobie sprawę, że jest aktorem charakterystycznym, ale właśnie dzięki temu, że nie ma prezencji amanta, odniósł sukces. Opowiada również o swoich relacjach z dziećmi i zdradza, czy będzie tęsknić za rolą Kusego w „Ranczu”.
Kolejny raz jest pan jurorem muzycznego show. Nie znudziło się to panu?
Paweł Królikowski: - Bycie w jury bardzo sobie cenię, bo program "Twoja Twarz Brzmi Znajomo" to chyba jeden z niewielu, który łączy ambicje artystyczne z zasięgiem programu popularnego. To jest rzadkie zderzenie, że artyści robią coś na najwyższym poziomie umiejętności, a do tego mają do dyspozycji całe spektrum mediów dostępnych współcześnie dla artystów. I to się zdarza w rozrywkowym show komercyjnej telewizji. Uważam, że ten program powinien mieć miano misyjnego. On sam na siebie zarabia, ale powinien być dofinansowany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego.
Trudno jest oceniać kolegów po fachu?
- Bardzo. Staramy się jednak być koleżeńscy. Zresztą nasza rola nie polega na tym, żeby wytykać im błędy, tylko żeby zachęcać, inspirować, wspierać i podpowiadać. To jest trudne, bo jak się widzi wspaniały efekt, to pierwsze, co się ciśnie na usta to zdanie: brak mi słów (śmiech). A jeszcze trzeba powiedzieć coś więcej, żeby artysta miał poczucie, że zrobił coś niezwykłego.
Nie zapowiada się, aby ten program zniknął z anteny, ale "Ranczo" tak. Nie żal panu postaci, którą grał i budował od tylu lat?
- Nie, z "Ranczem" rozstałem się z radością. To była bardzo ciężka praca. Wykańczająca pod względem psychicznym, głównie ze względu na system kręcenia scen. Mało kto zdaje sobie sprawę, nawet ci, którzy byli na planie, jaki to jest wysiłek dla aktorki, aktora być przez trzy tygodnie w jednym obiekcie, kręcić 13 odcinków, niechronologicznie. Ja już nie mówię, że to było męczące dla mnie. Dla Ilony Ostrowskiej to dopiero był niewyobrażalny wysiłek, szczególnie z taką ilością fantastycznego tekstu, z jaką musiała się zmierzyć. I z tą technologią udawania Amerykanki, z tym językiem strasznie charakterystycznym. To było ogromne wyzwanie, nawet nie chciałem myśleć, ile Ilonę to musi kosztować. Wielokrotnie byłem tym, który był dla niej oparciem, ale jednocześnie tym, który nie musi tyle mówić. To wszystko spowodowało, że wytworzyła się między nami więź, taka koleżeńska. Dzisiaj już nie ma takiego pojęcia.
Jesteście przyjaciółmi?
- Nie, to nie jest właściwe określenie. Do tej pory łączy nas specyficzna więź. Nie potrzebujemy zbyt wielu słów, żeby opowiedzieć sobie nawet 300-stronicową powieść. Jednocześnie to się wiąże z pewnym obciążeniem, bo po prostu projekt "Ranczo" przez 11 lat stał się częścią naszego życiorysu. Często bywa tak, że jak autorzy widzą, że niektóre sceny i wątki są nam bliższe, to je rozszerzają. Powoli zaczyna wyglądać to tak, że postać paraduje pod rękę z aktorem. Stają się nierozerwalni. Mam wrażenie, że tym serialem opowiedzieliśmy sobie z Iloną najpiękniejszą bajkę o miłości - bajkę, ale najpiękniejszą i to było warte tego wysiłku. Powrót do rzeczywistości zawsze nas dużo kosztował.
Wraz z serialem skończyło się jednak stałe źródło dochodu, nie martwi to pana?
- Na plan "Rancza" trafiłem po piętnastu latach pracy w telewizji jako reżyser i autor programów. Ostatnio przez dziesięć lat grałem w serialach, a teraz znowu zaczynam chodzić i działać w tym poprzednim obszarze, organizować festiwale, programy.
Ostatnio zorganizował pan Festiwal Piosenki Polsko-Czeskiej w Kudowie-Zdroju, skąd wziął się pomysł na taką imprezę?
- Wymyśliłem sobie taki festiwal, ale trudno do tego przyklejać jakiś znaczek patentowy, bo wydaje mi się, że chwyciłem w jednym zdaniu coś, co wisiało już od dawna w powietrzu. Wciąż jest spore zainteresowanie czeską kulturą, nastąpił renesans czeskiej piosenki.
Trudno było się przebić z tym projektem?
- Nie. Trafiłem na świetnych ludzi. Gdy Piotrowi Maziarzowi, burmistrzowi Kudowy-Zdrój, zaproponowałem zrobienie u niego festiwalu, on od razu podszedł do tego entuzjastycznie. Z Czechami jest nam bardzo po drodze.
Zaprosił pan do współpracy wiele sław.
- Zrobiłem pierwszą edycję festiwalu, żeby zaistnieć. Wymyśliłem sobie, że musi być coś mówione, śpiewane, coś dla dzieci i dorosłych. Kasia Grochola opowiadała nam o swoich przygodach tanecznych z Jankiem Klimentem, Tadeusz Drozda z Gabi Gold opowiadali w sposób kabaretowy o różnych lapsusach językowych. Pojawia się również Artur Andrus, który w Polsce bardzo rozpropagował twórczość Nohavicy.
Chce pan na poważnie wrócić do organizowania festiwali, tworzenia programów?
- Nie to, że chcę, bo mogę przecież robić i to i to, ale idę tam, gdzie mi coś smakuje, gdzie czuję, że mnie coś interesuje. Mało jest takich rzeczy. Poza tym są takie produkcje filmowe, że gdybym się o nich dowiedział, to bym się zgłosił na ochotnika. Problem w tym, że u nas jest to odbierane opacznie, że ktoś się pcha, a tylu chętnych stoi. A ja po prostu wierzę w to, że człowiek wyczuwa, że coś jest dla niego.
Czyli nie lubi się pan pchać za wszelką cenę?
- Nie mam takiej potrzeby.
Wydawało mi się, że dla aktora to również ważny obszar działalności...
- Mnie irytują takie wyścigi, bo to nie ma nic wspólnego z rzeczywistą robotą, rzeczywistym powstaniem jakiegokolwiek dzieła. Nieraz patrzę z politowaniem na moje koleżanki i kolegów, jak grają we współczesnych filmach. Widać, że bardzo się starają i bardzo chcą. A w moim pojęciu w tym zawodzie przeważnie nie o to chodzi. Jako artysta, aktor powinien być jak przechodzień, umieć być niezauważalnym, kiedy trzeba. Oczywiście rozróżniam też bycie marketingowe na rynku.
Są przypadki, że aktor pojawia się w każdej produkcji, jaka wejdzie na rynek. To już chyba lekka przesada.
- Ale to jest polska specyfika, są mody na aktorów. Nie bronię kolegom czegoś takiego. To jest źle odbierane z zewnątrz, ale ja wiem, że życie zawodowe aktora trwa 5-7 lat, a potem to już jest artystyczna egzystencja, żeby nie powiedzieć wegetacja, a czasem nawet i śmierć.
Dostaje pan dużo propozycji, które odrzuca?
- Nie, bo jak dostaję propozycje, to na tyle szczęśliwe, że ten, kto się do mnie zwraca, wie, po co. Rzadko kiedy zdarzają się rzeczy chybione. Sam się śmieję, że zrobiłem karierę, bo źle wyglądam (śmiech). Strojenie się to nie jest moja domena i nie lubię tego. Umiem wyglądać nie najlepiej. Więc czasami, gdy komuś się wydaje, że jak chodzę w niedopiętej koszuli, albo mam rozwiązane sznurówki, to można mi powierzyć każdą taką rolę, to się głęboko myli. Pewne roztargnienie nie jest u mnie wykreowane, jest po prostu moją przypadłością. Pamiętam, gdy w szkole teatralnej profesor Dubiel znalazła dla mnie tekst, który otworzył mi aktorskie oczy. "Ja umyślnie się nigdy nie czeszę/ I głowę noszę w wietrze rozchwianą jak świeca./Waszych dusz bezsilną jesień/Przyjemnie mi w ciemnościach wam oświecać./ Przyjemnie mi, kiedy przekleństwa kamień/ Dosięga mnie jak grad i chce mnie zwalić z nóg./Ja tylko mocniej ściskam znów rękami/ Rozkołysanych włosów moich stóg". To fragment ze "Spowiedzi chuligana" Jesienina.
Byłby pan gotowy zmienić wizerunek dla roli?
- Jestem świadomy tego, że ten zawód na tym polega. Takie procesy przechodzę boleśnie. Za to wiem, że efekty nieraz są fantastyczne.
Ludzie postrzegają pana jako specjalistę od ról komediowych. A jaki jest pan prywatnie?
- To nie ma żadnego znaczenia, jaki jestem prywatnie. To ma znaczenie trochę dla mnie, bardziej dla mojej żony i rodziny.
Nie ma pan dla nich zbyt dużo czasu. Ostatnio bardzo dużo pan pracuje. Szykuje się jeszcze coś nowego?
- Zaczyna się teraz ostatnia seria "Rancza", w TVN za chwilę wchodzi serial "Belfer", w którym gram jedną z głównych ról, w Polsacie "Twoja Twarz Brzmi Znajomo", niech mnie pani nie zmusza, żebym chodził jeszcze po innych stacjach telewizyjnych i prosił o pracę, bo nie dam rady (śmiech).
To jak to wszystko połączyć z wychowaniem szóstki dzieci?
- Przyznam się, że z żoną dzielimy się obowiązkami w taki sposób, że żona zajmuje się wszystkim, a ja resztą (śmiech). Ona to organizuje jedną ręką.
Kobiety podobno są znakomite w takiej skomplikowanej logistyce.
- Nie wiem, może tak. Chociaż też umiałbym to zorganizować, ale podzieliliśmy się po prostu w ten sposób. Po spotkaniu z panią zabieram córki z centrum i jadę do domu. A rano odwoziłem je na pociąg o 6:35.
Dzisiaj rodzinom wielodzietnym jest łatwiej?
- Nie jest. Z Małgosią nigdy tak na to nie patrzyliśmy, traktowaliśmy dzieci jako dar niebios. Od zawsze wiedziałem, że będzie: Ksawery, Antek, Jan, Julka, Marcelina, Maciek - tak było mi pisane. Nie planowaliśmy tego. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie życia inaczej. Jak pomyślę sobie dzisiaj, że Antek się rodził, gdy mieliśmy mieszkanie pod tytułem "możliwość zamieszkiwania garderoby teatralnej" i jak patrzę, jak dzisiaj się rodzice przygotowują na powołanie dziecka na świat, to mogę powiedzieć, że wtedy byliśmy nieodpowiedzialni. Nigdy nie jesteś pewien, jak się twoja przyszłość potoczy, choćbyś wybudował pałac, kupił czołg i postawił na czterech lekarzy. My mieliśmy 20 lat, ukochanego synka w nosidle na szyi, chęć do życia i radość w sercu. W życiu nie można być wyrachowanym. Trzeba mieć zaufanie do siebie, do Boga, do świata. Trzeba nauczyć się być szczęśliwym, a u nas szczęście jest traktowane jako narkotyczny strzał, chwilowa euforia.
Dzieci pójdą w pana ślady?
- Nie wiem, ale przecież na całym świecie są takie historie, że jak ojciec jest szewcem, to któreś z dzieci pewnie też nim zostanie. Jak rodzice prowadzą przedsiębiorstwo, to pewnie jedno z dzieci je przejmie. Dzieci przejmują styl bycia rodziców, pewne wzorce.
Jest pan dla swoich dzieci autorytetem?
- Rodzice muszą być autorytetem. Ojciec nie jest kumplem dla swoich synów i córek, ojciec jest ojcem i ma się go jednego. Nie chodzi o to, żeby stawali na baczność czy się bali. "Szanuj ojca swego i matką swoją", a nie kumpla swego. Dekalog nie wynika tylko z natchnionej mgły słów kapłana, tylko z doświadczenia ludzkości.
Jest pan gotowy do roli dziadka?
- Jak zobaczę ten tekst, to się nad tym zastanowię.( śmiech)
Wiele osób trochę się tego momentu boi, bo to dodaje lat...
- Gdybym miał lepszą kondycję, to mógłbym powiedzieć, że nigdy się tak dobrze nie czułem, jak od momentu, gdy zacząłem się starzeć. Otacza nas kult młodości, ale to jest zawracanie głowy. To tylko zewnętrzny obrazek dla głupich, a tak naprawdę to co ma sens, to doświadczenie, dojrzałość, stałość, starość i perspektywa patrzenia przez lata. Tego za żadne pieniądze nie da się nauczyć.
Magdalena Makuch
SHOW 20/2016