Podróż za jeden uśmiech
Trzeba mieć 27 lat, by ruszyć do Azji bez planu, biletu powrotnego, z plecakiem. Trzeba być silną, żeby na starym motocyklu przejechać sześć tysięcy kilometrów po Wietnamie i Laosie. Trzeba być bezczelną, by deklarować: „Jeśli wypadnę z obiegu, a reżyserzy o mnie zapomną, trudno”. Julia Pietrucha mówi, że pracując od dziecka, nie miała czasu na myśli: czego chcę, o czym marzę. Ale już wie. W jej życiu najważniejsze są teraz miłość, przyjaźń, dobroć. Proste, ważne sprawy.
Twój Styl: - Zdecydowałaś się na przygodę, której chyba każdy ci zazdrości: pół roku podróżowałaś po Azji. To odwaga u aktorki, bo przecież uciekają propozycje, ludzie zapominają. Co ciągnie cię w świat?
Julia Pietrucha: Ciekawość i potrzeba oderwania się od życia, nabrania dystansu. Gdy rozstałam się z serialem "Blondynka", pomyślałam, że wreszcie będę robiła to, na co mam ochotę. Czułam, że popadłam w rutynę, która mnie niszczyła. Kiedy od 11. roku życia pracujesz, nie masz czasu zastanowić się, co czujesz i czego chcesz. Pomógł mi w tym Ian, mój narzeczony. Pochodzi z Kalifornii, ma w sobie duży luz i spokój, nie przejmuje się tym, co będzie jutro. Dla niego liczy się tylko czas teraźniejszy. Poszukiwanie szczęścia jest najważniejsze.
To Ian wyciągnął cię w świat?
- On nauczył mnie podróżować z plecakiem. Polubiłam poranne przebudzenia i myśl: "Ciekawe, co przyniesie mi dzień?". Na tym polega frajda. Czasem budzi cię piękny wschód słońca, innym razem pchły, które cię oblazły w tanim hotelu. Ta nieprzewidywalność mnie fascynuje. Bo podróżujemy jak backpakerzy, bez planu i celu.
Trudno sobie wyobrazić, że ktoś wyjeżdża na pół roku kompletnie bez planu.
- Nie wiedzieliśmy, że podróż potrwa pół roku. Bilety powrotne do Polski kupiliśmy dopiero na Tajwanie. Wtedy ustaliliśmy: wracamy 15 września. Ale równie dobrze mogła to być inna data.
A mieszkanie, opłaty, zobowiązania?
- Nie mamy zobowiązań. Z wynajmowanego mieszkania zrezygnowaliśmy. Przyjaciołom, rodzinie powiedzieliśmy: "Nie wiemy, kiedy wrócimy". Mieliśmy cały czas kontakt przez Facebook, Skype’a, bo bardzo tęskniliśmy za bliskimi.
Jak wyglądają twoje przygotowania do takiej wyprawy?
- Czytam Wikitravel, przeglądam blogi, ale nie zabieram przewodników ze sobą. W Azji internet jest wszędzie, w dodatku tani, podróż organizuję więc na bieżąco. Nawet plecaka nie da się spakować na tak długo.
Co musisz mieć w plecaku?
- Kiedy jedziesz na pół roku, zabierasz wszystko albo... nic. Zwykle wybieram "nic": kilka par majtek, skarpet, koszulki, spodnie, szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i dobre buty. Nie ma miejsca na ulubiony balsam do ciała czy perfumy. W podróży to zbędny luksus. Plecak musi być lekki. A wszystko mogę kupić w drodze. Prawie, bo na przykład w Laosie nie mogłam dostać tamponów - nie wiedzieli, co to jest. Jedyne, czego brakuje mi w podróży, to suszarki, ale przecież nie będę jej wozić ze sobą, więc na Filipinach ścięłam włosy - tak jest prościej.
Podróże są kosztowne, a ty nie pracujesz. Ian jest milionerem?
- (śmiech) Wbrew temu co mówią, podróże nie muszą dużo kosztować. Życie w Indiach czy Azji jest tańsze niż w Warszawie. Pozwoliłam sobie zatem na wydawanie oszczędności. W Azji, w dwie osoby, podróżuje się za tysiąc dolarów miesięcznie. Z wyżywieniem, noclegiem i wynajmem motocykla. Czasami zatrzymujemy się w domach, u ludzi, dzięki stronie couchsurfingowej. To internetowy system, w którym ludzie z całego świata oferują darmową gościnę. W wielu miejscach, na przykład na Tajwanie, traktują to bardzo poważnie. Gospodarze czują się zobowiązani, by pokazać miasto, zaprosić na obiad. Kiedy przyjeżdżaliśmy, czekał na nas grafik z atrakcjami. Nie mówiąc o tym, że nie dało się za nic zapłacić. To krępujące, ale taka jest ich kultura, oni czerpią z tego przyjemność, a dla nas to było niezwykłe doświadczenie hojności, sympatii i ufności. Nie wspominając, że zmniejszyło nasze koszty podróży. Takie sytuacje dają do myślenia.
Półroczną podróż po Azji odbyliście... motocyklem. To chyba wyczyn dla ciebie?
- Pierwsze cztery miesiące jeździliśmy na jednym motocyklu. Oglądałam więc świat przytulona do pleców Iana. Lubimy ten sposób podróżowania: docieramy do jakiegoś miejsca, kupujemy stary motocykl lub skuter i w drogę. To daje wolność. Kiedyś jeździliśmy pociągami, autobusami, stopem, nawet rikszą. Ale zawsze od kogoś byliśmy zależni. Na motocyklu jesteś panem swojego czasu, możesz decydować. Cztery miesiące byliśmy na Bali, potem na innych indonezyjskich wyspach, na Filipinach, Tajwanie... Pewnego dnia pomyśleliśmy, że fajnie byłoby nakręcić film z wyprawy.
Jak Ewan McGregor w dokumencie "Long Way Down"?
- Lubimy ten serial i chyba był dla nas inspiracją. Kupiliśmy więc kamerę i aparat lustrzankę. Wtedy niespodziewanie włączyła mi się jakaś fantazja, bo powiedziałam: "No, ale jak tu zrobić film, kiedy całą drogę siedzę za tobą. (śmiech) A co tam, kupmy drugi motocykl". Tyle że nie umiałam jeździć. Wybór padł więc na Laos i Wietnam - tam nie musisz mieć prawa jazdy. Przyjechaliśmy do Hanoi. Za 200 dolarów sprawiłam sobie używaną hondę.
Jak ci poszła pierwsza lekcja jazdy?
- Nie było łatwo. Ian kazał mi robić kółeczka i zmieniać biegi. Okazało się, że mój motocykl ma kłopot z redukcją biegu z trójki do dwójki, co potem odbiło się czkawką podczas podróży.
Był moment, że żałowałaś tego pomysłu?
- Tak, chyba trzeciego dnia. Było tuż po deszczu, więc ślisko, podjeżdżałam pod górę, kiedy kierowca ciężarówki jadącej z naprzeciwka stracił panowanie nad kierownicą. Nagle zobaczyłam, jak bok auta leci na mnie. Nie wiedziałam, dokąd uciekać. Był już może ze dwa metry ode mnie, gdy urwał mi się film. "Obudziłam się" po drugiej stronie drogi. Byłam cała, motocykl również. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wymanewrować na pobocze. Rozryczałam się. Przez następne tygodnie byłam spięta, że coś się stanie, więc jazda nie sprawiała mi przyjemności. Ale w końcu stres odpuścił, a ja poczułam się swobodnie. Mogłam zachwycać się widokami. Potem miałam jeszcze kilka kryzysów psychicznych. Jechałam, a po policzkach ze zmęczenia płynęły mi łzy. Raz nawet chciałam zepchnąć motocykl z górskiej drogi i patrzeć, jak rozbija się o skały. Albo zostawić go gdzieś na poboczu. Ale zaraz przychodziło pytanie: no i co dalej? Planowałam: "Tylko dojadę do większego miasta i się zastanowię". A kiedy już dojechałam, okazywało się, że jednak to była przyjemna podróż. Dodatkową trudnością było to, że przyjechaliśmy w porze deszczowej, kiedy jest gorąco i czasem pada dziesięć dni z rzędu.
Wtedy tęskni się za dobrym hotelem?
- Taka ulewa złapała nas na północy Wietnamu, gdzie dobrych hoteli nie ma. Trzy dni przesiedzieliśmy w obskurnym hoteliku, ale potem uznaliśmy, że szkoda czasu. Każdego dnia jechaliśmy w deszczu, błocie, na koniec byliśmy brudnii przemoczeni, a nie miałam nic suchego na zmianę. Marzyłam o hotelu, w którym jest pralka z suszarką. Zdarzało się, że ubrania prałam w brudnej rzece. Najgorsze są poranki, kiedy wkładasz wilgotne ciuchy, bo przez noc nic nie wyschło. Kiedy w końcu przestało padać, z nieba lał się tak wielki żar, że nawet na chwilę nie można było się zatrzymać. W ruchu przynajmniej czujesz, jak powietrze cię owiewa, gdy stajesz, pot leje się po całym ciele. A jeszcze miałam kurtkę z długimi rękawami i kapturem, twarz osłaniałam maską, żeby nie łapać owadów i kurzu z drogi.
Umiesz w takich chwilach prosić o pomoc?
- Tak. I zawsze ktoś życzliwy nas przygarnął. Pamiętam, jak zapuściliśmy się na jakąś wiochę, słońce zaczęło zachodzić, a do miasta było daleko. Na migi zapytaliśmy napotkanego mężczyznę o nocleg. Bez zastanowienia zaprosił do siebie. Przygotował kolację i upił nas tanim alkoholem. Ludzie w Wietnamie są gościnni. Podobnie jest w Laosie. Chętnie rozmawiają, choć czasem są to "rozmowy rękoma", bo w wioskach nikt nie zna angielskiego. Ale przekonałam się, że język nie jest żadną przeszkodą w porozumieniu.
Jak wyglądał twój dzień w podróży?
- Wstawaliśmy około szóstej razem ze słońcem i kładliśmy się spać, gdy robiło się ciemno. Żyliśmy w rytmie natury. Po całym wyczerpującym dniu marzysz tylko o ciepłej wodzie i łóżku. Również motocykl narzuca rytm. Czasem się psuje i trzeba zatrzymać się na kilka dni. Pozwalamy, by los reżyserował nasze życie.
I co wynika z tej reżyserii?
- W Wietnamie było prosto, bo tam wszyscy się znają na motorach, czasem pomagali nam zwykli przechodnie. Gorzej było, gdy przyjechaliśmy do Laosu. Trafialiśmy na mechaników, którzy nas oszukiwali - wkręcali złą część albo kazali płacić krocie. W końcu Ian kupił narzędzia i sam zaczął naprawiać. Bo niestety nasze stare motocykle wciąż się buntowały.
Ile kilometrów zrobiłaś sama motocyklem?
- Sześć tysięcy przejechanych w ciągu dwóch miesięcy po Laosie i Wietnamie. To kawał drogi, więc czasem dopadała mnie monotonia. Bo nawet podczas najciekawszej podróży wpadasz w jednostajny rytm. W Wietnamie miałam poczucie, że wciąż oglądam podobne miejsca. Cieszyłam się, że w końcu dotarliśmy do Laosu. No i takie codzienne zmęczenie, kiedy myślisz, że fajnie byłoby usiąść na kanapie przed telewizorem i zamiast zupy pho zjeść placki ziemniaczane. Ale gdy już siedzisz na kanapie, znów masz ochotę spakować plecak. Patrzymy z Ianem na siebie i już wiemy, że za chwilę dokądś ruszymy.
Wspólna podróż to także sprawdzian dla związku. W ekstremalnych warunkach ludzie zachowują się inaczej niż w ciepłym domu.
- Ja właściwie Iana poznałam w podróży. Spotkaliśmy się na planie filmu "Styria" na Węgrzech. Grałam w nim, on odpowiadał za scenografię. To było coup de foudre, czyli miłość od pierwszego wejrzenia. Zaraz po zdjęciach pojechaliśmy na trzy miesięczne wakacje do Azji. Dopiero potem przyjechaliśmy razem do Warszawy. I tak naprawdę wciąż się poznajemy.
Czego dowiedziałaś się o swoim mężczyźnie podczas wypraw?
- Wzruszył mnie wrażliwością, bezkompromisowością i tym, że jak się w coś zaangażuje, to na sto procent. W podróży okazało się też, że jest opiekuńczy, czuły i romantyczny.
Kiedyś na twoim Facebooku przeczytałam: "Ian zrobił mi dziś naszyjnik z plumerii, który pachnie tak przepięknie".
- Jest trochę romantycznym hipisem. Popatrz, jaką dostałam od niego obrączkę. Sam ją zrobił z indonezyjskiej monety. To chyba najtańsza obrączka na świecie. (śmiech)
A czego dowiedziałaś się o sobie?
- Nie tylko o sobie, ale i o tym, co jest ważne. Tu, w Warszawie, wydawało mi się, że tak wiele potrzebuję, gromadziłam niepotrzebne rzeczy. Tam okazało się, jak mało naprawdę wystarczy. Zmieniłam priorytety. Dziś wiem, że liczą się ludzie, miłość, przyjaźń, dobroć. Podróże nauczyły mnie też nie przejmować się błahostkami. Zobaczyłam, w jakiej biedzie żyją ludzie, widziałam śmierć na ulicy. Raz na drodze zobaczyliśmy przewrócone rusztowanie, obok leżał człowiek. Nie żył, zginął porażony prądem. Nad nim stali kobieta w ciąży i mały chłopiec. Płakali. Podróże nauczyły mnie przekraczać własne granice. Bo kiedy przez tydzień jedziesz w przemoczonych ubraniach albo czterdziestostopniowym upale i myślisz: "Dalej nie dam rady", okazuje się, że jednak dasz.
- Nauczyłam się też doceniać to, co mam w Warszawie. Z tej półrocznej wyprawy wróciłam wygłodniała, bo w Laosie i Kambodży było podłe jedzenie. Oczywiście kuchnia azjatycka jest pyszna, ale w drogich restauracjach. A my jedliśmy w przydrożnych barach, gdzie króluje smażone. Napychaliśmy się więc głównie ryżem. Co jeszcze dała mi podróż do Azji? Odwagę, by nagrać płytę. Pomyślałam, że skoro potrafiłam przejechać taki kawał świata, to dlaczego nie miałabym spełnić swojego największego marzenia.
Płyta to odważny krok. Masz wykształcenie muzyczne? Szkoliłaś gdzieś głos?
- Nie znam nawet nut. Ale jako jedenastolatka trafiłam do teatru Studio i grałam Gerdę w musicalu "Królowa Śniegu". Myślę, że rolę zdobyłam dzięki temu, że dobrze śpiewałam. Miałam 14 lat, gdy wzięłam od starszej siostry, Natalii, gitarę i zaczęłam na niej grać. Nauczyłam się kilku akordów i poszło. Potem skomponowałam nawet piosenkę przewodnią do serialu "Blondynka". I pisałam coś do szuflady.
A skąd się wzięło ukulele, które towarzyszy ci na płycie?
- Kilka lat temu zakochałam się w jego brzmieniu. Mój dom jest otwarty. Przychodzi do mnie mnóstwo znajomych, wielu muzyków. Kiedyś ktoś zostawił ukulele. Zaczęłam brzdąkać, nie grała górna struna, więc ją zdjęłam. I na te trzy struny napisałam piosenkę "Little more".
A nie bałaś się, że powiedzą: najpierw była modelką, potem aktorką, a teraz postanowiła zostać piosenkarką?
- W ogóle nie skupiam się na tym, co ludzie powiedzą. Zrobiłam tę płytę dla siebie, dla moich przyjaciół i bliskich. Ale kiedy zaczęłam wrzucać pierwsze piosenki na swój fanpage, niespodziewanie dostałam dużo ciepłych słów. Te opinie jeszcze bardziej "dmuchnęły mi" w skrzydła.
W rodzinie były jakieś inspiracje?
- Myślę, że wrażliwość mam po mamie, która tańczyła w balecie. Babcia grała na akordeonie i uczyła mnie na nim grać. Był wielki i ciężki. Do dziś pamiętam piosenki o podróżach, które mi śpiewała.
Na płycie gra również twój tata.
- Słabo mi szło granie w tempie. Zadzwoniłam więc do taty, który jest muzykiem i nauczycielem. Uznałam, że skoro gra na gitarze hiszpańskiej, to i na ukulele sobie poradzi. Szybko pokochał ten instrument.
Płyta to wasz powrót do siebie? Bo nie było go przecież przy tobie, gdy byłaś mała.
- Nie chcę wracać do przeszłości. Najważniejsze jest dla mnie to, co tu i teraz. A nagrywając płytę, po prostu wiedziałam, że jest jedyną osobą,do której mogę zadzwonić, i mi pomoże. I że jest najlepszym muzykiem. W ten sposób stworzyliśmy rodzinny projekt: siostra śpiewa w chórkach, swój udział miał również Ian - śpiewa, grana ukulele i stworzył okładkę płyty. Odegrał kluczową rolę w powstawaniu albumu. Wspólnie organizowaliśmy studio, muzyków, ja aranżowałam utwory, on przejął legalizację muzyki w internecie. Naszym przewodnikiem był właśnie internet, okazuje się, że można w nim znaleźć wyczerpujące odpowiedzi na wszystkie pytania. Kiedy czasem miałam dość, bo coś szło nie tak, jak chciałam, Ian mówił: "Uda się. Zrobimy tę płytę".
Sama napisałaś teksty, skomponowałaś utwory i wydałaś album. Zosia samosia?
- Sami też zajęliśmy się sprzedażą - pakowaliśmy płyty, adresowaliśmy, nosiliśmy na pocztę. I sami będziemy organizować koncerty. Wiedziałam, że jeśli ma to być moja płyta, muszę zrobić ją po swojemu. Warto było, bo cały nakład już się sprzedał. Ale po trzech miesiącach intensywnej pracy byłam tak zmęczona, że musieliśmy na chwilę uciec. Tym razem na Hawaje.
Nie masz czasem ochoty zatrzymać się, zadomowić gdzieś, posadzić kwiaty?
- Coraz częściej odczuwam taką potrzebę. Chciałabym mieć bazę, do której będziemy wracać z podróży. Własną wannę, kanapę, stół. Na razie nie mamy swojego miejsca, wynajmujemy mieszkanie. Nawet pamiątki z podróży trzymam w garażu. Ale gdy pomyślę, że miałabym uwikłać się w kredyt, żeby kupić apartament na przykład w Miasteczku Wilanów, wolę spakować plecak i wyruszyć w świat. Chcę być wolnym człowiekiem. Ale to cała ja, nie można mnie udomowić.
A nie żal ci aktorskiej kariery? "Wielkie odkrycie", "Najbardziej utalentowana młoda aktorka", mówiono. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni 10 lat temu dostałaś nagrodę specjalną za rolę w filmie "Jutro idziemy do kina".
- Przestałam po prostu brać udział w rzeczach, w których czułam stagnację. U mnie musi się dziać, bo inaczej zasypiam. Gdy robi się zbyt bezpiecznie, zaczynam się nudzić i uciekam.
Nie boisz się, że reżyserzy o tobie po prostu zapomną?
- Najbardziej chciałabym robić muzykę, jeśli tylko ludzie będą chcieli jej słuchać. Oddałam tej płycie całe swoje serce.
Dzwonią jeszcze z propozycjami?
- Dzwonią. Ale mam tak mało czasu, no i moja uwaga jest już w innym miejscu.
A gdy skończą ci się pieniądze? Bo przecież kiedyś się skończą.
- Tak mówisz? Wtedy będę się martwić, po co zawczasu?
Co będzie, kiedy dobra passa się skończy?
- Gdybym tak podchodziła do życia, chyba bałabym się wyjść z domu. A już na pewno wsiąść na motocykl i podążać za swoją pasją. Trzeba wyzbyć się strachu o to, co będzie jutro. Ten lęk paraliżuje i podcina skrzydła. A świat jest przecież piękny i wart przeżywania każdej chwili na całego. Tak myślę.
Rozmawiała BEATA BIAŁY
8/2016 Twój Styl