Reklama

Przywykła do przepowiedni

– Przyzwyczaiłam się, że przed każdym sezonem pojawiają się pomysły zakończenia „Klanu”. Nie martwię się na zapas – mówi Barbara Bursztynowicz, która spędziła na planie serialu 19 lat.

Od jakiegoś czasu krążą pogłoski o końcu emisji "Klanu". Jak się pani do nich odnosi?

- Nie zamierzam uprzedzać wydarzeń i podejmować prewencyjnych kroków. Odkąd pamiętam, przed każdym sezonem słyszymy, że to już może ten ostatni. Moje plany zawodowe były niezależne od udziału w serialu. Po długiej posusze zawsze najchętniej wracałam do teatru, któr ybył, jest i będzie najważniejszym miejscem dla aktora i oddechem od innych wyzwań. Tak więc do przepowiedni o "końcu" serialu już dawno przywykłam. A poza tym mam zwyczajnie martwić się na zapas.

Reklama

Zarówno widzowie, jak i niektórzy aktorzy są przerażeni, bo nie wyobrażają sobie życia bez tego serialu...

- Nie sądzę, żeby reakcje były aż tak ekstremalne. To raczej dziennikarze więcej sobie dopowiadają, chcąc to całe zdarzenie ubrać w sensację. Wiem na pewno, że bardzo to przeżywają widzowie. Patrząc z punktu widzenia socjologicznego, telenowela "Klan" jest pod wieloma względami ewenementem. Dotrwaliśmy już do 3000. odcinka. To ogromne osiągnięcie. Cieszy mnie i jestem dumna, że nawet jeśli kiedyś skończymy pracę nad serialem, to z satysfakcją, że publiczność do końca nas lubiła i chciała oglądać.

Jak wspomina Pani 19 lat, które spędziła Pani na planie?

- To kawał mojego życia i wielka przygoda. Nigdy nie przypuszczałam, że tak długo potrwa. Dlatego każdy sezon jest darowany. A kiedy ta przygoda się skończy, może pojawi się coś równie ciekawego w moim życiu. 

Pozostaną piękne wspomnienia i szczere przyjaźnie...

- To jest taka przyjaźń, która trwa na czas kręcenia zdjęć. Potem każdy wraca do domu lub swoich zajęć. Przebywamy ze sobą tak długo i tak często, że nie mamy potrzeby spotykania się poza planem. Musimy od siebie odpocząć, bo normalnie, po ludzku jesteśmy sobą zmęczeni. Ale ciągle jeszcze się lubimy.

Kogo ze współpracowników polubiła pani najbardziej?

- Cieszę się, że mojego serialowego męża gra Andrzej Grabarczyk. Wnosi na plan zdjęciowy tyle humoru i dystansu. Dobrze nam się razem pracuje. Dzięki niemu udaje mi się przeżyć męczący, trudny dzień. Ale im bliżej końca pracowitego dnia, tym bardziej tęsknię za domem. Tam mogę się poskarżyć, pomarudzić, być wysłuchaną i zrozumianą.

Na początku kariery była pani bardzo nieśmiałą, wrażliwą dziewczyną. Co zadecydowało o tym, że przeobraziła się pani w silną kobietę, która wie, czego chce?

- Chciałabym, żeby tak było, jak pani mówi. Ale może to racja, że życie trochę mnie utwardziło. Dojrzewamy i nabieramy jednak dystansu i siły. Obrastamy w pancerz, który nas chroni przed razami świata, bronimy się, żeby nie zwariować albo nie musieć zrezygnować z zawodu. Aktorstwo to jeden z najtrudniejszych zawodów. Tadeusz Łomnicki, wybitny aktor i pedagog, powiedział do mnie na początku mojej kariery teatralnej: "Basiu, ciebie zjedzą w teatrze, jesteś zbyt delikatna. Aktor powinien mieć skórę hipopotama i wrażliwość motyla".

Udowodniła pani również, że zmiana profesji nie stanowi dla pani problemu. Niedawno odkryła pani w sobie talent pisarski...

- Teraz wszyscy piszą i jest na to zapotrzebowanie wydawców. Nie wiem, jak to się przekłada na czytelnictwo, czy czytelnicy ogarniają tę masę księgarską. Ale ja się naprawdę cieszę z mojej książki, która jest zbiorem ciepłych felietonów. Powiem nawet więcej, jestem dumna i sprawia mi satysfakcję fakt,że już tylu czytelników przeczytało ją z przyjemnością. Dostałam następną propozycję napisania czegoś w rodzaju biografii. Zobaczymy, jak mi pójdzie,na razie to moje pisanie trochę się ślimaczy.

Rozmawiała DOROTA CZERWIŃSKA

12/2016 Tele Tydzień

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy