Bazylea. Malownicze miasto nad Renem
Tutaj zjesz czekoladowy kebab, zachwycisz się ruchomymi fontannami...
Zawsze chciałam pojechać do Szwajcarii. Okazją do spełnienia marzeń, stało się uruchomienie połączenia tanich linii lotniczych. Zaplanowałam wycieczkę do Bazylei. - To miasto na styku trzech krajów: Szwajcarii, Niemiec i Francji - zachwalałam pomysł mojej przyjaciółce Ali.
Wylądowałyśmy na lotnisku Bazylea-Miluza-Fryburg na terytorium Francji i autobusem przejechaliśmy przez granicę francuską. - Nie mogę doczekać się spacerów po bazylejskich uliczkach - cieszyłam się. Po ulokowaniu się w hotelu ruszyłyśmy na Stare Miasto. Tu w Bazylei, składa się ono z dwóch części rozdzielonych Renem. Z lewobrzeżnej Kleinbasel podziwiałyśmy zabytkową zabudowę położonej na przeciwnym brzegu Grossbasel. - Zobacz, jakie urocze kamieniczki z kolorowymi okiennicami - zachwycała się Alicja, kiedy spacerowałyśmy nabrzeżem. - Tak tu miło i kameralnie, że trudno uwierzyć, że jesteśmy w sercu wielkiego miasta - dopowiedziałam.
Spacer po Grossbasel zaczęłyśmy od zbudowanej z czerwonego piaskowca katedry Münster, najcenniejszego zabytku Bazylei. Zdobią ją dwie wieże z ażurowymi wykończeniami. W surowym romańskim wnętrzu odnalazłyśmy nagrobek słynnego filozofa Erazma z Rotterdamu i wspaniałą rozetę z rzeźbami przedstawiającymi zmienność losu. - Widoku z wieży sobie nie odmówimy - porozumiewawczo mrugnęła do mnie Alicja. Bazylea wspaniale zaprezentowała się z wysokości kilkudziesięciu metrów.
Potem malownicze uliczki zaprowadziły nas na plac teatralny, gdzie obok budynku teatru ujrzałyśmy niezwykłą fontannę. - O rety, rzeźby w fontannie się ruszają! - zdziwiła się Ala. Były to raczej machiny przypominające wynalazki z książek Verne'a, które stojąc w wodzie, kręciły się, kołysały...
- Można na nie patrzeć i patrzeć - śmiała się Ala. W końcu jednak stwierdziłyśmy, że już dosyć i udałyśmy się na pobliski Barfüsserplatz. Tam zainteresowały nas lokale gastronomiczne, a najbardziej jeden z nich, Choco Kebab. - Aż mi ślinka cieknie! - zawołałam, gdy zobaczyłam wałek, z którego strugana była czekolada na gofry i naleśniki. - W życiu nie jadłam pyszniejszego "kebaba"! - oceniła Ala.
Po tym słodkim obiedzie poszłyśmy do Sankt Alban - dzielnicy-ogrodu. Spacer wśród zieleni pozwolił nam odpocząć od zgiełku centrum. - Może jutro wybierzemy się w malowniczy rejs po Renie, - zaproponowała Ala. Z pokładu statku podziwiałyśmy jednocześnie dwie części starego miasta, Kleinbasel i Grossbasel.
- A tu już jest koniec Bazylei i Szwajcarii! - powiedziałam, kiedy dopłynęliśmy do Dreiländereck. To punkt, w którym na Renie zbiegają się trzy granice: Szwajcarii, Francji i Niemiec. Symbolizuje go stalowy pomnik z trzema ramionami.
Po pamiątkowej fotografii statek popłynął w kierunku Starego Miasta. Z przystani udałyśmy się na Marktplatz, główny plac starego centrum. Dominuje nad nim 500-letni, zbudowany z czerwonego piaskowca i zdobiony złoceniami, ratusz. - No to może czas na handlowe atrakcje? - spytałam. Odpowiedź była oczywista. Ruszyłyśmy więc deptakiem Freie Strasse, a potem Gerbergasse. Znajdują się na nich sklepy, wielkie galerie handlowe i salony odzieżowe światowych marek.
- Wejdźmy w tę mniejszą uliczkę odchodzącą od placu - zaproponowała Ala. Była to Schneidergasse, zaułek rzemieślników. Zakład kapelusznika sąsiadował tu z zegarmistrzem, kawiarnią, piekarnią i galerią z antykami. Tutaj w jednej z restauracji skosztowałyśmy capuns, czyli szwajcarskie gołąbki podawane z sosem śmietanowym. Były wyśmienite! Długo, po powrocie do Polski, pamiętałam ich smak...
Dorota Majchrzak