Chiny. Baśniowe miasto u stóp gór
Ubrani w tradycyjne tybetańskie stroje mieszkańcy Shangri La odnawiają tradycje zapomnianego regionu Państwa Środka. A wszystko to w przepięknej górskiej scenerii.
Ciepły wiatr łagodnie wiał od strony pięciotysięczników. Niósł znad tych wysokich lecz łagodnych gór rześkie powietrze pełne zapachów tropikalnych kwiatów. Siedziałam w ogrodzie na wysokości 3 tys. m n.p.m. i słuchałam cykad.
– Jesteś w rajskim Shangri La!, czego się spodziewałaś – powiedział przewodnik. – Tu wszystko jest rajskie – dodał. To miasto marzeń. Miasto spełnionych snów. Nawet hotel, w którym mieszkałam nazywał się „Wielkim Hotelem Szczęścia i Radości”. Miasto Shangri La, którego nazwa znaczy po tybetańsku „Słońce i Księżyc w sercu”, leży u zbiegu prowincji Tybetu, Junnanu i Syczuanu.
Nazywa się tak od kilkunastu lat, wcześniej nosiło nazwę Zhongdian (Jiantang po tybetańsku). Jednak, z rozwojem kraju i stawianiem na turystykę, władze postanowiły przechrzcić miejscowość sięgając do starych legend.
Shangri La to bowiem mityczne rajskie miejsce, leżące na uboczu świata. Górski azyl, w którym kwitnie piękno, filozofia i sztuka. Raj i Eden w jednym. Ale i pułapka – kto raz tam wjedzie, nie chce już go opuścić.
Ruszyłam więc na zwiedzanie miasta, by poznać z bliska jak wygląda ten ziemski raj. Shangri La zamieszkują głównie Tybetańczycy, wielu ma rodziny w sąsiedniej prowincji, znanym na całym świecie Tybecie. Do końca II wojny światowej był krainą zamkniętą, przybyszów nie wpuszczało się prawie wcale.
Po wojnie wszedł w skład tworzącego się na nowo państwa chińskiego. Wiele zwyczajów i tradycji przeniknęło przez górską granicę w stronę Shangri La.
Na wzgórzu opodal miasta znajduje się nawet kopia pałacu Potala w Lhasie, jednego z najświętszych tybetańskich miejsc – klasztor Songzanlin. Mieszka w nim 600 buddyjskich mnichów, którzy modlą się, studiują mądre księgi i uczą następców jak ich bracia spod Himalajów. Idę w stronę centrum wąskimi uliczkami zabudowanymi na przemian drewnianymi i murowanymi budynkami.
Te pierwsze mają piękne rzeźbienia na frontach – fantastyczne smoki, płomienie, zwierzęta i kwiaty. Niestety, wiele podobnych pereł architektury tybetańskiej spłonęło kilka lat temu w czasie potwornego pożaru miasta. Puste miejsca po zgliszczach wypełniły dziś kopie dawnych dzieł budowniczych i rzeźbiarzy.
Docieram do szerokiego placu, na którym gra prosta rytmiczna muzyka. W rytmie jej dźwięków kilkadziesiąt osób rozpoczyna egzotyczny taniec. Z półprzymkniętymi oczami poruszają się w jej takt, powoli zbijając się w grupy. Osobno kobiety, osobno mężczyźni. W końcu wszyscy formują jeden wielki krąg i rytmicznie pląsają. Trochę w tym gimnastyki, trochę mistyki.
Robią to codziennie tuż przed zachodem słońca – żeby poruszać się, poczuć wspólnotę, pomedytować w czasie tego ruchu. Kiedy ruszają z placu w stronę jednej ze świątyń, idę z nimi.
Wchodzimy po wysokich schodach na wzgórze. Dookoła stragany z młynkami modlitewnymi. Wszędzie wiszą kolorowe jedwabne wstęgi i chorągiewki modlitewne. W donicach z piaskiem żarzą się kadzidła. Dym snuje się nisko, roznosząc duszący zapach.
Przy wejściu do świątyni jedna z Tybetanek zwraca mi uwagę na próg – by go nie nadepnąć. Byłoby to wielkim nietaktem. Dla Tybetańczyków oddziela on bowiem to, co bezpieczne i spokojne w świętym miejscu, od tego, co groźne i złe na zewnątrz. Nadepnięcie ułatwiłoby złym duchom wstęp do sanktuarium.
Gdy wracam, na zewnątrz wciąż jest ciepło. Mimo że zaszło już słońce, a ja jestem na alpejskiej wysokości, temperatura nadal sięga 20 stopni. Nic dziwnego, jesteśmy przecież prawie na zwrotniku! Tłum idący ze świątyni niesie mnie na wspaniały taras nad miastem.
Stoi tam kilkunastometrowej wysokości złoty młynek modlitewny. Kto żyw, łapie za liny i drążki, by pomóc w tradycyjnym jego kręceniu. – Cztery obroty młynka i świat staje się lepszy – mówi przewodniczka. A kto by nie chciał, by świat był lepszy... Żeby to było takie proste...
Marzena Hmielewicz