Czy naprawdę dorastaliśmy w świecie bez strachu? Tak wyglądały podwórka lat 90.
Po szkole świat należał do nich. Nikt nie pytał, gdzie idą, nikt nie dzwonił co pięć minut. Wystarczył trzepak, kawałek podwórka albo opuszczony plac budowy, żeby zwykłe popołudnie zamieniło się w przygodę życia. Huśtawki stawały się maszyną do akrobacji, petardy - sposobem na eksplozję emocji, a blizny i obdarte kolana - trofeami, które z dumą pokazywało się kolegom. Dziś, gdy wracamy do tych wspomnień, trudno uwierzyć, że tak wyglądało dzieciństwo w latach 90. Ale właśnie te historie - balansujące na granicy rozsądku i szaleństwa - tworzą barwną mozaikę tych czasów, które wspominane są z nostalgią, śmiechem i lekkim niedowierzaniem.

Spis treści:
Dzieciństwo w latach 90. to istny survival
W sieci można znaleźć zabawny obrazek, który wciąż krąży i jest udostępniany na platformach społecznościowych od wielu miesięcy. Przedstawia starą fotografię kilku dzieciaków wiszących głowami w dół na osiedlowym trzepaku. Podpis do tej fotografii brzmi: "Wychowani w latach 90. To cud, że żyjemy". I w zasadzie nie trzeba nic więcej mówić - milenialsi, którzy często już mają własne dzieci, to bohaterowie, albo raczej kaskaderzy na emeryturze. To, co wyczyniali na podwórkach, laskach, placach budowy, osiedlowych placach zabaw wtedy wydawało się całkiem normalne, ale dziś przyprawia o gęsią skórkę. Wybuchy petard, eksplozje bączków z saletry, salta, akrobacje, skoki - codzienność na podwórku przypominała chwilami sceny z niskobudżetowego filmu sensacyjnego.
Tam, gdzie nie sięgał wzrok rodziców, zaczynała się najlepsza zabawa. A "zabawa" często była balansowaniem na granicy życia i śmierci. Zdanie "Po szkole to dopiero było wesoło" jest wstępem do dreszczowców, które jednak opowiadane są z nostalgią i przerywane częstymi westchnięciami, bo samo używanie czasu przeszłego zdaje się kłuć w serce moich rozmówców. W czasach, gdy nie było telefonów, kamer monitoringu zawieszonych niemal na każdej latarni, gdy sącząca się rana "leczona" była zerwanym z krzaka liściem, a nieśmiertelność wydawała się oczywista, świat wydawał się miejscem jakby przyjaźniejszym. A na pewno zachęcającym do eksperymentów.
Dziś, gdybyśmy napotkali na kilkulatka jadącego bez kasku na motorynce, albo grupę podwórkowych chłopaków skaczących jak akrobaci na belce stropowej na placu budowy kilka metrów nad ziemią, pewnie wzywalibyśmy służby. Trzydzieści lat temu podczas tych aktywności kształtowały się charaktery i formowały blizny, które dziś są przewodnikiem po kompletnie niemieszczących się w głowach, a jednak zrealizowanych pomysłach. Oto jak się bawiliśmy w latach 90.
Zobacz również:
6-latka za sterami motorówki
Natalia, mama, żona i pasjonatka fotografii, jako dziecko często przebywała nad wodą, a raczej na wodzie. Tata zabierał ją na kajaki, łodzie i motorówki. I nie jest niczym dziwnym, że 6-letnia dziewczynka koniecznie chciała spróbować posterować łodzią z silnikiem. Dziwne jest za to, że to robiła. - Obserwowałam, próbowałam, uczyłam się od ojca i jeszcze przed pójściem do szkoły sama pływałam po jednym z ogromnych jezior na południu kraju. Tata oczywiście był obok, popijał sobie napój, niby coś kontrolował, ale tak naprawdę ja sterowałam motorówką sama. Pędziłam na bardzo słusznej prędkości na drugi brzeg jeziora, a potem wracałam. Nie widziałam w tym wtedy kompletnie nic dziwnego, ale dziś to się wydaje kosmos - wspomina. Żeby móc kontynuować karierę młodzika-sternika Natalia pilnowała się, by wydawać się rozsądna i rezolutna. Jedna z motorówek była tak niewielka, lekka i zwrotna, że aby ojciec pozwolił się córce nią przepłynąć, musiała wykazać się opanowaniem. Udało się. - Pan, który potem kupił od nas tę łódź miał na niej wypadek. Pamiętam, że była jakaś akcja ratownicza - mówi.
Lód się załamał. Było -10 stopni

Tomasz, 43-letni pracownik samorządowy w schludnym garniturze pamięta, że z podwórka w latach 80. i 90. Potrafił wrócić tak brudny, że w ciemności klatki schodowej, gdy stał na progu swojego mieszkania, mama widziała jedynie białka jego oczu. - Szorowała mnie szczotką, trudno było mnie domyć. Ale zabawy były przednie. Moja mama zresztą nie miała ze mną lekko. Pewnej mroźnej zimy na placu budowy kolejnych bloków w pobliżu naszego osiedla zauważyliśmy z kolegami zbiornik na gruz albo cement wypełniony zamarzniętą wodą. Za długo nie musieliśmy myśleć - mamy lodowisko. Wpadłem do tego zbiornika aż mnie zakryło. Było 10 stopni na minusie. Wracałem do domu tak przerażony, że pamiętam do dziś. W niewielkim lasku z kolei gdy było cieplej, po szkole chodziliśmy zbierać kije, z których robiliśmy sobie łuki i strzały. Scyzorykiem ostrzyliśmy im końcówki i celowaliśmy w siebie. Jeden z kolegów dostał pod oko, problemy neurologiczne ma do dziś. Tych durnych zabaw było całe mnóstwo, żadnej nie żałuję - mówi z uśmiechem.
Policyjne poszukiwania kilkuletnich uciekinierek

Katarzyna, 38-letnia specjalistka od social mediów, mama 10-letniego Michała ma za sobą wycieczki z wiaderkiem i łopatką na drugi koniec miasta, poszukiwanie przez policję i sąsiadów i sporo śladów na ciele po eksperymentach podwórkowych. - Miałam jakieś 4, może 5 lat, jak mi i koleżance znudził się plac zabaw pod blokiem i postanowiłyśmy znaleźć sobie inny. Przeszłyśmy przez tory, centrum miasta i wylądowałyśmy na całkiem nowym dla nas podwórku, gdzie nawet piaskownica wydawała się lepsza. Spędziłyśmy tam czas do zmroku. Gdy wróciłyśmy, zauważyłyśmy, że pod naszymi klatkami stoją policyjne radiowozy, a sąsiedzi uzbrojeni w latarki chodzą po osiedlu. Okazało się, że rodzice zgłosili nasze zaginięcie. Mamy miny jak wróciłam nie zapomnę do końca życia. A na co dzień - akrobacje na trzepaku, po których co chwilę ręka albo noga była skaleczona lub nadwerężona, a o czym nigdy nie mówiło się rodzicom, jedliśmy tzw. "chlebki", czyli chwast prawdopodobnie osikany przez psy, ślinienie zdartych do krwi kolan i łokci i wyzwania kto rozhuśta się tak mocno, by zrobić 360 stopni, czyli pełny obrót. Były wymioty, wypadnięcia z huśtawki i całe mnóstwo radochy. Opiekowaliśmy się też bezdomnymi kociakami, wynosząc z domu ręczniki, kocyki, mleko i kartony. Nikt nie myślał wtedy o zagrożeniach. Kompletnie - wspomina.
Gangi, scyzoryki i saletra

Łukasz, rocznik 85, dziennikarz i amator mocnych wrażeń - przynajmniej za młodu, zapytany o ekstremalne zabawy na podwórku, wymienia zarówno porachunki osiedlowych "gangów", bijatyki i używanie ostrych narzędzi. A także samodzielnie robione materiały wybuchowe. - No to po kolei: wspinaliśmy na zadaszenia klatek schodowych i z nich zeskakiwaliśmy, robiliśmy zawody komu uda się wyżej wspiąć na słupy wysokiego napięcia. Prawie każdy 10-latek jeździł samodzielnie na motorynce bez wiedzy rodziców. Po chodniku. Do tego oczywiście "gra w noża": kładło się dłoń na ziemi, rozstawiało szeroko palce i nożem szybko wbijało w przestrzeń między palcami, próbując uniknąć zranienia. Ma się parę blizn po tej zabawie, ale nikomu nic bardzo poważnego nigdy się nie stało. A scyzoryk to było wyposażenie obowiązkowe prawie każdego dzieciaka na dzielnicy. Pamiętam, że w latach 90. była moda na krojenie czapeczek z daszkiem, chodziło o czapeczki drużyn NBA, każdy takie nosił i te czapki były kradzione, w sensie wracałeś ze szkoły sam, podchodziło 3 typów z osiedla i zabierali ci taką czapkę. No i była jakaś legenda, jak rozpoznać czy czapka jest oryginalna - liczyło się szwy na daszku czapki, ileś tam szwów oznaczało, że jest oryginalna. Mogłoby się wydawać, że to środowisko przyszłych kryminalistów, ale to było wtedy całkowicie normalne, te zabawy były podłapywane od starszych - mówi.
Upadek z 10 metrów wprost w gnój

Tomasz, 36-letni specjalista SEO, jako dziecko wraz ze swoją bandą najbardziej lubił bawić się na... poligonie. Na jego terenie był najlepszy las z niespodziankami w postaci opuszczonych hal i pustostanów, które wręcz prosiły się o zwiedzanie. - Dachu już nie było, ale były jakieś belki stropowe. Wdrapywaliśmy sie na nie i chodziliśmy jak po linie, ok. 6 metrów nad ziemią. Rzucaliśmy kamieniami w szyby tego przybytku, od jednego z kamieni z drutem zbrojeniowym mam bliznę na palcu do dziś. Ja i tak byłem raczej z tych grzeczniejszych. Może też uratowało mnie to, że mój młodszy brat któregoś razu nakablował mamie, że znowu bawię się na poligonie. Dostałem niezły ochrzan i się skończyło. Ale nie skończyły się przypały. W jakiś ciepły dzień wybrałem się z kolegami za miasto na pole, bo rolnicy ustawili bele siana - idealne miejsce, żeby się na nie wspiąć i pobawić w berka. Straciłem równowagę i spadłem 10 metrów w dół. Nic mi się nie stało, bo wpadłem w gnój. Zabawa się skończyła, wróciłem do domu. Mama od razu wyczuła ode mnie aromat i zapytała tylko "A ty co, w gnoju się tarzałeś?" odpowiedziałem, że tak i poszedłem do łazienki. Mama miała ubaw, ja niekoniecznie - wspomina z nostalgią.
Petarda wybuchła tuż przy twarzy
Filip, pracownik starostwa w zachodniej Polsce, od małego lubił ekstremalne aktywności. Bliskość kilkutonowej przejeżdżającej w pobliżu lokomotywy nie robiła na nim wrażenia, podobnie jak balansowanie na starym moście kolejowym zawieszonym wiele metrów nad ziemią. - Wychowywałem się blisko torów, więc jedną z ulubionych rozrywek było podkładanie pod rozpędzony pociąg, często w ostatniej chwili, różnych małych przedmiotów. Czasem były to drobne monety, które zamieniały się w cienką blaszkę, a czasem dość duże kamienie, co ponoć mogło prowadzić do wykolejenia. Jak trochę podrosłem, ulubionym placem zabaw stał się opuszczony most kolejowy za miastem, po którym jeszcze czasem jeździły pociągi. Można więc było spaść, wpaść pod pociąg, spaść i dotknąć trakcji pod prądem, albo wszystko naraz. Do tego łażenie po wszelkich ruinach o niestabilnych stropach. No i oczywiście lubiliśmy też detonować petardy w dziwnych miejscach. Najbardziej niecodzienne było moje biurko, jak chciałem zrobić smoka, ale źle złamałem petardę i wybuchła mi przed twarzą. Rodzice byli w pokoju obok - mówi ze śmiechem.
Ekstremalny samopas czy kształtowanie charakteru?

Ci, którzy nie uczestniczyli w aktywnościach realnie zagrażających życiu i zdrowiu, będą pukać się w czoło i snuć scenariusze dotyczące tego, jak mogły skończyć się te zabawy sprzed kilku dekad. A ci, którzy bez większych uszczerbków na zdrowiu mogą ogłosić oszukanie przeznaczenia, otrą być może łezkę wzruszenia. Czy milenialsi za młodu byli bardziej nierozsądnymi farciarzami, czy odważnymi, świadomymi, żądnymi przygód dzieciakami? Specjaliści psychologii dziecięcej coraz częściej mówią teraz o tym, że współcześnie dzieci spędzające większość czasu przed telefonem, a na podwórkach pod czujnym okiem zatroskanych rodziców mogą wyrosnąć na niepewnych, lękowych dorosłych. Że potrzeba testowania swoich limitów i sprawdzanie wytrzymałości swoich kości i budowanie tężyzny charakteru jest niezbędnym etapem w życiu każdego kilkulatka. Że współczesnym rodzicom trudno jest znaleźć balans pomiędzy opieką a nadopiekuńczością. A może to właśnie przez wyryte głęboko wspomnienia realizacji kompletnie chorych czasem pomysłów milenialsowi rodzice nie potrafią złożyć parasola nad dzieckiem i krążą nad nim jak helikopter? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że czasy kompletnej wolności i "nieśmiertelności" band osiedlowych się skończyły. Czy wrócą?