Góra zdobyta
Francuski kurort Val D’Isère kojarzył mi się dotąd z superszybkimi trasami dla zaawansowanych. W końcu odbywają się tam puchary świata w narciarstwie alpejskim. Okazało się jednak, że na tamtejszych stokach nawet przeciętny narciarz może poczuć się wyczynowcem. A przy okazji posmakować sabaudzkiej kuchni, obejrzeć występ kabaretu pod jednym ze szczytów i potańczyć na śniegu... z milionerami.
Pod stacją narciarską przy hotelu Les Cinq Frères czeka na mnie siwawy pan w biało-czerwonym kombinezonie (strój rozpoznawczy instruktorów narciarskich z najbardziej renomowanej École du Ski Français). "Jean-Pierre Basil" - przedstawia się rzeczowo.
Gdy wyjaśniam, że jestem co najwyżej średnio zaawansowana i w związku z tym chętnie zapoznam się z bogatą ofertą tutejszych tras zielonych i niebieskich (jest ich ponad 80, wiele umiejscowionych w wysokich partiach gór), Jean-Pierre kiwa głową ze zrozumieniem. Pyta tylko, od ilu dni już "się rozgrzewam" na łatwych szlakach. Gdy mówię, że od trzech, wskazuje wyciąg.
Po kilku przesiadkach na świetnie skomunikowanych z sobą wyciągach oraz wielkim finale w postaci przejazdu supernowoczesną koleją linową Funival, której nachylenie wynosi chwilami 53 stopnie (trasa prowadzi przez tunel skalny wydrążony pod górą Rocher de Bellevarde), staję z Jean-Pierre’em na La Grande-Motte (3656 m n.p.m.), najwyższym szczycie otaczającego Val D’Isère alpejskiego rejonu Espace Killy. Widok olśniewa. O dziwo jest prawie bezwietrznie. A że po drodze - na kolejnych punktach przesiadkowych - zaliczyliśmy kilka zjazdów po łagodnych trasach, odpoczynek w tak widowiskowym punkcie biorę za punkt kulminacyjny wyprawy.
Jeszcze nie wiem, jak bardzo jestem w błędzie, i w spokoju podziwiam pomniejsze szczyty otaczające La Grande-Motte. Daleko w dole na zamarzniętym Lac du Chevril ubrani w kolorowe stroje łyżwiarze kręcą piruety. A w snowparku na jednym z oddalonych stoków grupa snowboardzistów bez zahamowań trenuje karkołomne przeloty z akrobacjami w powietrzu. Z mojej perspektywy wyglądają jak małe figurki, od czasu do czasu wzbijające się z nagła w powietrze. Wokół panuje cisza, bo większość narciarzy przybyłych kolejką na La Grande-Motte natychmiast śmiga w dół jedną z kilku czarnych tras (innymi nie da się zjechać z tego szczytu). To jedna z tych chwil, których za nic nie chce się poganiać. Powinna trwać jak najdłużej, ale Jean-Pierre Basil najwyraźniej ma inne plany.
"Ania - wypowiada moje imię podejrzanie dobitnie. - Uczę jazdy na nartach od prawie pół wieku. I jeszcze nigdy nie spotkałem osoby, która nie dałaby rady zjechać ze mną z La Grande-Motte. Nie ma takiej opcji, żebyśmy mieli wrócić stąd kolejką". I po tych słowach po raz pierwszy radośnie się uśmiecha.
Staje się jasne, że moja przygoda z Val D’Isère dopiero się zaczyna. A polecony mi przez znajomą Francuzkę Jean-Pierre Basil na pewno nie jest tuzinkowym instruktorem narciarskim.
Siła spokoju
Do tamtej chwili mój pobyt w Alpach Sabaudzkich zapowiadał się raczej na przeżycie w stylu zen. Wysmakowane spokojne miasteczko Val D’Isère, w którym nawet nowoczesna architektura ściśle nawiązuje do tradycyjnych tutejszych drewnianych domków, zachęca raczej do udziału w wysublimowanych imprezach kulturalnych niż hałaśliwych party.
W barokowym (najstarszym w okolicy) kamiennym kościółku Saint Bernard de Menthon odbywała się akurat 21. edycja Classicaval, festiwalu muzyki klasycznej. Wydarzenie jest o tyle nietypowe, że zapraszani tu francuscy filharmonicy najpierw spędzają kilka godzin na stoku, a potem koncertują. Większość publiczności to też ludzie, którzy dopiero co odpięli narty, więc podczas występu kwartetu wiolonczelowego atmosfera nie jest ani trochę sztywna.
Muzycy grają awangardowe utwory przypominające jazzowe improwizacje i wymieniają z publicznością uwagi na temat jakości śniegu na różnych stokach. Obowiązkowy spacer po pięknie oświetlonej tysiącami lampek Avenue Olympique (główna promenada Val d’Isère) i malowniczych sąsiadujących z nią uliczkach przekonuje mnie, że pomimo popularności (to jeden z najmodniejszych górskich kurortów świata) miejsce zachowało miłą kameralność.
Przy okazji robię przegląd renomowanych restauracji w okolicy. W La Table des Neiges kuchni szefuje mistrz Jérôme Labrousse, któremu przyznano dwa i pół kompletu sztućców Michelina (jedno z wybitnych wyróżnień kulinarnych), a w L’Atelier d’Edmond (jedna gwiazdka Michelina) znany szef kuchni Benoît Vidal w ramach specjalnej usługi gotuje razem z gośćmi zamówioną przez nich potrawę.
Ceny liczone są w setkach euro, decyduję się więc na mniej kosztowną wizytę w modnej restauracji La Baraque. Dużo młodych ludzi, dobra muzyka i wyśmienite wykonanie popularnych w Val D’Isère zapiekanek podawanych w kamiennych naczyniach (tartiflettes). Niezależnie od dodanych w nazwie przymiotników mają powtarzalne składniki, zazwyczaj ziemniaki, wieprzowinę lub baraninę, pokryte sporą warstwą stopionego sera). Wybór miejsca jest trafny.
Grupa Brytyjek - wszystkie zamówiły tutejszą specjalność, czyli sabaudzkie fondue - świętuje urodziny koleżanki, więc już po chwili śpiewam z całą salą Happy birthday.
Zamawiam lokalne piwo z Brasserie Artisanale de Sabaudia i radośnie integruję się z uczestnikami imprezy. Po północy pora wracać do hotelu. Od rana stok. W Val D’Isère inaczej nie wypada.
Taniec z górami
"A teraz będziemy tańczyć" - oświadcza beztrosko Jean-Pierre u progu czarnej trasy, którą za chwilę mam zjechać. O tym, że jazda na nartach ma przypominać taniec, słyszę od rana.
Na łatwych trasach ćwiczyłam z nim "taneczne kroki", teraz mam dać popis. Staram się zapomnieć, co wyczytałam o trasach wokół Val d’Isère. Opinie doświadczonych narciarzy są takie, że klasyfikacja większości z nich jest zaniżona. Wiele niebieskich tras na Espace Killy u nas uznano by za czerwone, a większość czerwonych z łatwością uzyskałoby status czarnych. Czym jest tutejsza czarna trasa... wolę nie myśleć.
Nigdy nie zjeżdżałam tak stromym zboczem, ale szeroki uśmiech Jean-Pierre’a nie pozostawia wątpliwości, że dziś będzie mój pierwszy raz. Już po paru metrach nabieram sporej prędkości. Jean-Pierre wskazuje mi drogę szerokimi zawijasami, przez co mogę brać zakręty z rozmachem. Tylko że... szeroka trasa nagle zamienia się w wąską rynnę i o zamaszystych łukach nie ma już mowy. Muszę zakręcać ostro, a powiedziałabym, że tego nie umiem, gdyby nie fakt, że jakimś cudem jednak to robię.
Kilka razy dojeżdżam do krawędzi trasy, robi mi się gorąco - widzę strome urwiska najeżone skałami, ale jakoś udaje mi się wracać na szlak.
Choć Espace Killy to raj dla amatorów freeride’u (jazda poza oficjalnymi trasami), wolałabym nie stać się jednym z nich - z przypadku. Po pokonaniu rynny przestaję przejmować się sytuacją. Zwłaszcza że stok znów się poszerza, a alpejskie słońce cudownie grzeje. Jest pięknie, a ja wciąż jadę! Jeszcze kilkaset metrów, krótki odcinek z muldami i przybijam piątkę z Jean-Pierre’em, który informuje mnie, że zasłużyłam na coś naprawdę specjalnego.
Na jego twarzy znów pojawia się uśmiech szaleńca. Właśnie zjechałam z najwyższej góry w okolicy. Czy coś jeszcze może mnie zaskoczyć?
Show must go on
Espace Killy (nazwany na cześć Jean-Claude’a Killy, trzykrotnego mistrza olimpijskiego w biegu zjazdowym, który dorastał w Val D’Isère) uznawany jest za najpiękniejszy rejon narciarski świata. Dzięki lodowcowi La Grande-Motte (który, niestety, kurczy się z roku na rok) można tu korzystać ze stoków przez osiem miesięcy w roku. A 300 km tras da się przejechać na jednym skipassie.
Kilka podjazdów, parę zjazdów i dojeżdżamy do wielkiego drewnianego budynku. To pierwsze miejsce w tutejszych górach, gdzie słyszę głośną muzykę. Jestem w La Folie Douce, kultowym centrum alpejskiego clubbingu. Jemy na dworze (kolejną wersję lokalnej zapiekanki, choć są stoły, na których widzę homary i szampana). Mamy widok na tańczący - w większości w narciarskich butach - tłum. Ale kilku imprezowiczów baluje w kreacjach, które pasowałyby raczej do paryskiego klubu nocnego niż do drewnianego parkietu na stoku.
Oczy wszystkich przykuwa zmysłowo podrygujący elegant w błękitnym garniturze (zapewne szytym na miarę) i lazurowych lustrzankach oraz kilka dziewczyn w kusych futrach narzuconych na cekinowe suknie. La Folie Douce przyciąga nie tylko narciarzy, ale też bogatych ekscentryków, którzy przyjeżdżają tu, żeby się pokazać. Muzyka na parkiecie cichnie, gdy na scenę wbiega przebrany za diwę gwiazdor tutejszego kabaretu ze swoim zespołem (długonogie dziewczyny ubrane głównie w pióra).
Dopiero teraz robi się tu naprawdę głośno. Trąby, bębny i zmysłowe pieśni w wykonaniu transwestyty, który siada na kolanach co bardziej eleganckich dżentelmenów, to coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Jean-Pierre jest bardzo zadowolony, widząc, jak kolejny raz udało mu się wprawić mnie w osłupienie. Występ trwa godzinę, w oddali na stokach widać małe sylwetki narciarzy, którzy wciąż zjeżdżają z gór.
Przed pożegnalnym toastem mój instruktor opowiada jeszcze, że jego ojciec w latach 30. był jednym z założycieli Val D’Isère i inicjatorów zbudowania pionierskiego wyciągu oraz jednym z pierwszych tutejszych instruktorów narciarskich. W ESF miał licencję numer jeden. Po jego śmierci Jean-Pierre odziedziczył honorowy numer i postanowił, że również będzie dumą tutejszych stoków. Po spędzonym z nim dniu myślę, że osiągnął cel. W każdym razie moje pasowanie na narciarza w Val D’Isère przebiegło pod jego okiem brawurowo.
Anna Jasińska
Twój STYL 2/2015