Reklama

Graj w zielone

Leśna ścieżka z Beaulieu do Buckler’s Hard wygląda dokładnie tak samo, jak dziewięćset lat temu, kiedy Wilhelm Zdobywca otoczył te okolice królewską ochroną. I tak jak przed setkami lat żyją tu na wolności tysiące koni, którymi zarządza się według średniowiecznych praw. Park Narodowy New Forest w hrabstwie Hampshire to ostatni taki kawałek Ye Olde England, starej dobrej Anglii.

Stado koni plażujących na szosie jest znakiem, że dotarłam na miejsce. Jak inni kierowcy zatrzymuję się i czekam, aż wrócą na wrzosowisko. – To one są tu gospodarzami – podkreśla Phil Howe, mój przewodnik po parku – nie wolno ich płoszyć i na nie trąbić. Ani jeździć szybciej niż z prędkością czterdziestu mil na godzinę. „Gospodarze” ufnie zaglądają do aut i pozują do zdjęć.

– Czy są całkiem dzikie? Bezpańskie? – Ani jedno, ani drugie – Phil wyjaśnia średniowieczne prawo własności. Końmi opiekuje się rolnicza wspólnota: keepers, agisters, venderer i commoners – leśni opiekunowie, policjanci, sędziowie i gospodarze. Noszą staroangielskie tytuły, które dawno wyszły z użycia. New Forest to dwustuhektarowa farma i unikalny rolniczy ekosystem, w którym konie pełnią rolę naturalnych architektów krajobrazu. Faktycznie, na moich oczach stado siwków z apetytem karczuje wzgórze z kolczastych krzaków.

Reklama

– Nie szkodzą im te kolce? – dopytuję Phila. – Skąd. Szkodzą im paluszki i czipsy, agister mógłby za karmienie wlepić mandat. Phil Howe uważa się za nieformalnego ambasadora regionu. Jego pasją jest literatura mieszkającej tu przed stu laty Jane Austen i dendrologia. Zagłębiamy się w las trzystuletnich dębów, – To Quercus robur, dąb szypułkowy. Nazywam je „zielonymi katedrami” – objaśnia Phil.

– Nie mamy już w Anglii wielu takich lasów, więc to nasze dęby zagrały w filmie Robin Hood: Książę złodziei nieistniejący już las Sherwood. Są tak omszałe i rozłożyste, że bardziej niż drzewa przypominają Entów, lud drzewców z trylogii Tolkiena. Wilhelm Zdobywca, który podbił Anglię w 1066 roku, nakazał chronić dębowy las, były to jego ulubione tereny łowieckie. Jelenie sprowadził z Francji.

– Gdyby król Normandii mógł być tu dziś, nie zgubiłby się, las wygląda jak dziesięć wieków temu – ciągnie Phil Howe. – Czy są tu grzyby? – wciągam wilgotny zapach ściółki. – Mamy borowiki, koźlarze, podgrzybki, problem w tym, że Anglicy są beznadziejnymi grzybiarzami – żali się Phil. – Właściwie, dopóki w New Forest nie pojawili się Polacy, uważaliśmy nasze grzyby za niejadalne.

– Kto tam mieszka? – wskazuję na rozrzucone po pagórkach bielone chatki ze strzechą. – Kiedyś miejscowi. Teraz są to warte fortunę rezydencje – odpowiada Phil. – Zdziwiłabyś się, jak mogą być w środku nowoczesne. Sporo wiejskich domków zamieniono na „agroturystyczne” rodzinne hotele w stylu retro. Z żeliwnymi wannami na nóżkach, czarnym puddingiem na śniadanie i innymi niepraktycznymi wiktoriańskimi wynalazkami. Także z mlekiem od własnej krowy.

Prawdziwym snobizmem jednak stało się kempingowanie „ekologiczne” – bez gorącej wody, nawet bez prądu, ale za to w towarzystwie żywego inwentarza. Trochę po cygańsku. Mijamy koński targ. – Przyjedź tu we wrześniu, kiedy na targi ściągają „prawdziwi Cyganie” – zachęca Phil. – Taborami? – ekscytuję się, licząc, że zobaczyłabym kogoś pokroju Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz.

– Tabory zniknęły w latach 50. Teraz Cyganie mają campery – rozczarowuje mnie przewodnik. – Ale nadal twierdzą, że najlepiej w Hampshire znają się na koniach. Choć New Forest jest prowincją bez jednego miasta, sporo tu zabawnych wiejsko-miejskich kontrastów. W Lyndhurst, stolicy regionu – trzytysięcznym miasteczku bez stacji kolejowej, kina i supermarketu, bezskutecznie usiłuję kupić skarpetki. Zamiast sklepu tekstylnego znajduję salon samochodów marki... Maserati i Ferrari.

Glenn Butt, właściciel, zdradza, że kryzys nie wpłynął na sprzedaż Ferrari i że zdarzają się klienci, którzy decyzję o zakupie podejmują... przejeżdżając przypadkowo opodal.

Kto wpada na wieś do salonu Meridien Modena po czerwone ferrari spider z kremową tapicerką za 87 tysięcy funtów? Raczej nie żyjący z rolnictwa autochtoni, ale osobistości z pierwszych stron gazet: gwiazdy futbolu, gotowania na ekranie i muzyki pop.

– Przyjeżdżają osobiście? – pytam z nadzieją nakrycia celebryty na zakupach. – Od tego są agenci – rozczarowuje mnie pan Butt. – Wielu klientów nie umiałoby uruchomić takiego auta. Po przeciwnej stronie ulicy, w herbaciarni Mad Hatter’s (Pod Szalonym Kapelusznikiem), wypiję, według Glenna, najlepszą herbatę w Hampshire.

Trzystuletnią herbaciarnię nazwano na cześć mieszkającej tu Alicji Liddell, będącej pierwowzorem narratorki Alicji w Krainie Czarów. Legendarna kafejka to trzy stoliczki, ciasna kuchnia i wąskie schody prowadzące na mikry taras. Zamawiam cream tea: gorącą babeczkę z masłem, gęstą bitą śmietaną i dżemem truskawkowym oraz imbryk herbaty. Leciwa gospodyni wyciąga spod lady stuletni sfatygowany cylinder. Jako tutejsza relikwia jest demonstrowany z czcią.

– A więc istniał Szalony Kapelusznik? – pytam naiwnie. – Niejeden – odpowiada z błyskiem w oku. – W czasach Alicji szaleństwo było chorobą zawodową: kapelusznicy mieli drgawki i mówili niewyraźnie podtruci rtęcią, którą zmiękczali filc do kapeluszy. Może wpadnie pani w sobotę do klubu gospodyń wiejskich na Mad Hatter’s Party? Tylko dla dorosłych – puszcza oko zza grubych jak denka od butelek szkieł. Nie mniej zwariowany, ale na punkcie samochodów, jest Edward John Barrington Douglas-Scott -Montagu, III Baron Montagu of Beaulieu, najpotężniejszy arystokrata New Forest i właściciel prywatnego muzeum motoryzacji.

Jego kolekcja to 250 historycznych aut: od pierwszych bentleyów i rolls-royce’ów po sportowe bolidy gwiazd Formuły I. Jego papa, John Walter Edward, był pionierem motoryzacji i przyjacielem panów Charlesa Rollsa i Henry’ego Royce’a, od których kupił pierwszy automobil. Spirit of Ecstasy, statuetka na masce rolls-royce’ów, to sylwetka kochanki lorda seniora, panny Eleanor Velasco Thornton. Złota dama trzyma palec na ustach, co miało symbolizować sekretność lordowskiej love story. Lady Montagu bardziej jednak od romansu męża przeszkadzało to, że zaparkowane w zamku samochody błocą posadzkę. Zmusiła męża do zbudowania garażu, a z czasem kolekcja rozrosła się tak, że w 1952 roku lord Montagu syn założył muzeum.

– Co to za pojazd? – pytam eleganckiego seniora troskliwie wodzącego palcem po korpusie opływowej błękitnej rakiety. – Nie słyszała pani o bluebirdzie? W 1964 roku pobił naziemny rekord prędkości – mówi. – Przepraszam, nie przedstawiłem się: Donald Stevens. Jestem konstruktorem. A to moje „dziecko”.

Po półgodzinie wiem wszystko o próbach prędkości w Arizonie, a nawet mam zaproszenie do hrabstwa Kent. Rezydencja lorda Montagu odzwierciedla losy Anglii od czasów Wilhelma Zdobywcy, który podarował tę ziemię cystersom. Po mnichach została tylko kaplica, bo kiedy w XVI wieku Henryk VIII rozsierdził się na Kościół, nie mogąc dostać rozwodu z Katarzyną Aragońską, przegnano ich.

Ziemię przejął Thomas Wriothesley, zausznik króla, konfiskator kościelnych dóbr, człowiek o nie najlepszej reputacji, co zniżonym głosem zdradza pałacowy przewodnik. Renesansowy karierowicz okazał się na tyle sprytny, by założyć jeden z najpotężniejszych arystokratycznych rodów Anglii. Schodzę z głównej ścieżki zaintrygowana ukrytą za pałacem kaplicą. Czy wolno tu zaglądać? Zza drzwi kościoła dochodzi śpiew. Jak Alicja w Krainie Czarów dyskretnie je uchylam. W kaplicy wyglądającej na nieczynną odbywa się próba chóru.

– Pani po bilety na koncert? – tajemnicza kobieta wyrasta jak spod ziemi. – W porę, to już ostatnie. Dziś będzie sam lord Montagu – szepce. Zastanawiam się, czy nie wzięto mnie za kogo innego i czy mam strój godny wieczoru z Southampton Choral Society. Nadchodzi wieczór. W kaplicy zapada cisza. „Gloria in excelsis Deo et in terra pax hominibus bonae voluntatis”, intonują w tonacji C-dur utwór Haydna chórzyści z Southampton, obok w ławce siedzi dżentelmen, który przyjechał na koncert pięćdziesięcioletnim bentleyem, dwie ławki wcześniej – sam lord Montagu. Niech mnie ktoś uszczypnie.

Następnego ranka kajakiem zwiedzę Buckler’s Hard, prywatną marinę lorda u ujścia wpadającej do Morza Północnego rzeki Beaulieu. Jednej z niewielu na świecie prywatnych rzek. Kajak to najlepszy sposób, by eksplorować słono-słodkie rozlewisko. Ale tylko pod fachową opieką. Omijać zdradliwe prądy i mielizny pomagają przewodnicy z wypożyczalni kajaków Liquid Logistics, wysportowani wioślarze, dowcipnisie i znawcy historii.

Mój instruktor zdradza sekrety wodnego „surwiwalu”. Częstuje wyłowioną z wody garścią wodorostów. Opieram się degustacji, ale pod namową kapituluję: wodny asparagus, krewny naszej dekoracji do bukietów, jest niezły, ma smak marynowanych szparagów. Przy zakąsce poznaję historię zatoki: port zbudował w XVIII wieku John, II książę Montagu, by importować z antypodów cukier, ale nim skończył budowę, Indie Zachodnie i cukrowy biznes przejęli Francuzi, a książę przerobił port handlowy na stocznię.

Rodzinne straty zostały powetowane, bo tu zbudowano Agamemnona, jeden z ulubionych okrętów admirała Nelsona. W czasie II wojny światowej zatoczka była tajną bazą przygotowań do inwazji aliantów w Normandii. W pubie Master Builder’s spotykają się rasowi żeglarze, bo Buckler’s Hard to baza wypadowa do jachtowych podróży dookoła świata i teren treningowy brytyjskich mistrzów olimpijskich. W dwustuletnim, pachnącym żywicą i linami pubie przy cydrze podsumowuję przygody. Stąpałam po śladach angielskiego króla i siedziałam za kierownicą ferrari, poznałam konstruktora rakiety, piłam herbatę w cylindrze Kapelusznika, szampana w prywatnej kaplicy lorda i jadłam wodorosty z jego prywatnej rzeki. New Forest jest Krainą Czarów.


Więcej informacji o parku New Forest na www.thenewforest.co.uk oraz www.visitbritain.pl

Grażyna Saniuk-Woźniak

Twój STYL 06/2010


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Anglia | przyroda | turystyka | podróże
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy