Reklama

Karnawał z wielorybem

Lasy olbrzymich kaktusów, karnawałowe szaleństwo. I wieloryby na wyciągnięcie ręki. To wszystko czeka nas w meksykańskiej części Półwyspu Kalifornijskiego, zwanej Baja California.

Patrząc na mapę Ameryki Północnej, widzimy na dole dwa zwisające sople. Po prawej stronie krótki i gruby to Floryda, a po lewej - chudy i długi - to Półwysep Kalifornijski. Nazwa z atlasu, Kalifornia Dolna, nie brzmi jednak atrakcyjnie, więc przyjęło się używać oryginalnej - Baja California. Latem jest tu gorąco jak na patelni - termometr często pokazuje ponad 40 st. C. Zimą jest chłodniej, czyli... jak u nas w środku wakacji. Wtedy też na kurorty Baja życzliwie spoglądają zamożni Amerykanie, a rejon Cabos, na samym koniuszku półwyspu, jest dla nich tym, czym Kanary bądź Madera dla niemieckich i angielskich emerytów.

Reklama

Sezon na walenie

Od zawsze potężne wieloryby pływacze, zwane też walami szarymi, opuszczają jesienią Arktykę i wędrują na południe do ciepłych wód wokół Baja California. Są ich tysiące, a na czele każdej grupy płyną ciężarne wielorybice, które zamierzają urodzić tam swoje czterometrowe "maleństwa". Do wybrzeży półwyspu docierają w grudniu. Każdego roku ich przybycie jest wyczekiwane przez mieszkańców Baja California. Aż do kwietnia, kiedy walenie z odchowanym potomstwem ruszą z powrotem na północ, region przeżywa też najazd turystów z całego świata.

Wycieczki łodziami w celu oglądania wielorybów są organizowane na całym wybrzeżu - całodzienny rejs to koszt około stu dolarów od osoby. Najbardziej oblegane są trzy laguny: Ojo de Liebre (Scammon’s Lagoon), San Ignacio i, chyba najbardziej znana, Bahia Magdalena. Przez lata wieloryby przyzwyczaiły się do obecności ludzi na swoich wodach. Czternastometrowe, ważące ponad 30 ton kolosy dożywają 70 lat - za krótko, aby pamiętać masowe polowania z przełomu XIX i XX wieku, natomiast dostatecznie długo, by przyzwyczaić się do bycia podglądanymi. Chyba tylko u wybrzeży Baja pływacze nabrały do ludzi takiego zaufania, że podpływają blisko łodzi, pozwalając na to nawet młodym. Przy odrobinie szczęścia można dotknąć gładkiej, szarej skóry "malca".

W rytmie salsy

W lutym cała Ameryka Łacińska żyje zabawą i szykuje się do hucznego żegnania karnawału. Nie inaczej jest na Baja California, choć, przyznaję, do atmosfery Rio trochę jej brakuje. Na ostatnie dni fiesty wszyscy zjeżdżają do stolicy stanu - La Paz. Nabrzeże wzdłuż alei Malecón, przy którym na co dzień cumują promy z kontynentalnej części Meksyku, zmienia się w arenę sześciodniowej imprezy. Zamykane są biura i urzędy, a w pobliskich hotelach nie da się zasnąć - meksykańskie rytmy rozbrzmiewają aż po świt. Grają harmonie i trąbki, czasem słychać nawet salwy z karabinu.

Noce są ciepłe, więc zabawa na plażach, ulicach i w barach trwa w najlepsze przez całą dobę. Od niedzieli do tłustego czwartku parady ruszają jeszcze przed zmierzchem. Nie ma tu szkół samby - zabawa tętni w rytmie salsy, latynoskiego popu i tradycyjnej meksykańskiej muzyki. Każda dzielnica (barrio) La Paz ma swoją bogato ozdobioną platformę ciągniętą przez wielką ciężarówkę. Na jej szczycie tańczy pretendentka do tytułu miss karnawału. Uwaga gapiów skupia się na wdzięcznych ruchach bioder i ramion, śnieżnobiałych uśmiechach na śniadych, wyjątkowo pięknych twarzach, błyskotkach wpiętych we włosy. Tytuł miss to wielkie wyróżnienie.

La Paz jest prowincjonalnym, zaledwie 200-tysięcznym miastem, więc splendor nagrody spływa na całą familię. A w społeczeństwie, w którym kult macho nadal stanowi podstawę stosunków rodzinnych i biznesowych, młode kobiety nie mają wielu możliwości, by zostać zauważone. Rywalizacja jest ostra i bezpardonowa - podczas parad w stronę platformy konkurencyjnego barrio nierzadko lecą niedopite puszki z piwem albo pomidory. Najspokojniej jest niewątpliwie podczas parady dzieci: wymalowane małe księżniczki kokietują publiczność niemal jak ich starsze siostry, z kolei malcy w tradycyjnych strojach i czarnych kapeluszach prężą muskuły oraz robią groźne miny na podobieństwo swoich dorosłych idoli.

Kalifornia z czasów Zorro

Dawna Kalifornia, rządzona twardą ręką hiszpańskich możnych, rozciągała się od San Francisco po koniec półwyspu, obok dzisiejszych kurortów Cabos. Po uzyskaniu niepodległości przez Meksyk stała się w całości jego terytorium. Dopiero napływ osadników amerykańskich i wojna w połowie XIX wieku doprowadziły do podziału Kalifornii na Górną (dzisiejszy stan USA) i Dolną, czyli Baja California. Ziemie na północy szybko się rozwinęły, tracąc dawny charakter, ale na Baja życie do dziś ma wiele wspólnego z tym sprzed 200 lat.

Dlatego jeśli ktoś szuka romantycznych pejzaży z glinianymi hacjendami, misjami jezuickimi i wielkimi kaktusami, powinien udać się w stronę gór. Nie ma tu zbyt wiele do zwiedzania - miasteczek jest mało, czasem tylko na tle surowego krajobrazu ukazują się ruiny dawnej misji albo stado wychudzonych krów. Natomiast z pewnością jest to raj dla botaników: poza lasami gigantycznych kaktusów zwanych cardón można tu zobaczyć rośliny endemiczne, niewystępujące nigdzie indziej, takie jak butelkowate idrie czy bursery i pachykormusy przypominające wielkie bonsai.

Ludzie są życzliwi (o ile zdołamy wytłumaczyć, że nie jesteśmy gringos z północy), a paliwo do samochodu tankuje się zwykle z... beczek stojących przy głównych skrzyżowaniach. Jeżeli przegapimy takie prowizoryczne stacje benzynowe, możemy już tylko liczyć na nocny patrol wojskowy, strzegący okolicy przed gangami szmuglerów narkotyków i broni. Doniesienia z Meksyku opisujące krwawe zamieszki mogą odstraszyć największych zapaleńców podróży, jednak codzienne życie toczy się tam niespiesznie, zwykłym torem. Wieloryby i karnawał na Baja to atrakcje dla wszystkich. Bardziej ekstremalne wyprawy w głąb pustynnych gór - tylko dla rozważnych.

Dariusz Raczko
Pani 03/2012


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy