Reklama

Kronplatz: Narciarska góra dwóch muzeów

Góry i fotografia od zawsze szły w parze. Niewiele jest bardziej fotogenicznych obrazów niż strzeliste szczyty poprzecinane chmurami czy złagodzone błękitem nieba i promieniami słońca.

Góry na fotografiach mogą wyglądać groźnie, tajemniczo, albo łagodnie i nęcąco. Jeśli dodać do tego ich eksplorację przez człowieka, która zazwyczaj wiąże się z wysiłkiem, odwagą i wyzwaniem to moment upamiętnienie tych chwil tworzy magię, z którą w epoce wideo i dronów, nieruchomy obrazek wciąż z powodzeniem konkuruje.

Takich wrażeń i przemyśleń dostarczyła nam wizyta na szczycie Kronplatz, góry będącej centrum znanego ośrodka narciarskiego umiejscowionego we włoskim Południowym Tyrolu. Płaska kopuła szczytu z niesamowitą panoramą okalających go zewsząd Dolomitów i Alp mieści na wysokości 2275 m n.p.m. nie tylko górne stacje dojeżdżających tutaj narciarskich wyciągów oraz gigantyczny dzwon, którego donośny dźwięk usłyszeć można tylko raz w ciągu doby. Przede wszystkim spośród innych miejsc tego typu, wyróżnia go obecność dwóch górskich muzeów. Pierwsze z nich to uznane w środowisku górskim MMM (Messner Mountain Museum) przedstawiające historię himalaizmu z punktu widzenia jednego z największych himalaistów w historii - Reinholda Messnera. Drugie muzeum, które miałem okazję oglądać tuż przed jego premierowym otwarciem zaplanowanym na 20 grudnia 2018 roku, zadedykowane zostało właśnie tej niezwykłej dziedzinie sztuki jaką jest górska fotografia.

Reklama

W mroźny, ale piękny i słoneczny poranek wyjeżdżamy gondolą na szczyt Kronplatz. Poranne espresso jeszcze nie do końca zaczęło działać, a ja wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego tym razem nie mam na sobie narciarskiego rynsztunku. Dlaczego wraz z innymi podróżującymi tą gondolą nie poszusuję dzisiaj po iskrzących w słońcu po wystrojonych w piękny sztruks stokach. Jednak już pierwszy rzut oka na budynek Lumen Museum pozwala szerzej otworzyć źrenice. Minimalistyczna, nowoczesna bryła z ogromnymi przeszklonymi powierzchniami, przebudowana z pochodzącej z 1963 roku stacji starej kolei linowej idealnie wpasowuje się w linię horyzontu stworzonego z niekończących się alpejskich szczytów.

Architektoniczny majstersztyk, prostota i styl w jednym. Wchodzimy do środka budynku a tam trwa walka z czasem. Pracownicy przygotowują zbiory, inni w pośpiechu czyszczą liczne schody i balustrady, z głośników małego radia dochodzą odgłosy znanego włoskiego przeboju, ktoś do niego pogwizduje. Już za dwa dni wielkie otwarcie! Przyjmuje nas kustosz muzeum - pani Thina Adams, która mimo natłoku obowiązków zgodziła się nas oprowadzić.

Lumen Museum to ponad 1800 metrów kwadratowych przestrzeni. Zaczynamy od wjazdu windą na najwyższą kondygnację, gdzie mieści się sekcja dedykowana sprzętowi fotograficznemu. Zgromadzono tu aparaty: od tych najstarszych, których "wytarganie" na jakikolwiek szczyt góry musiało stanowić nie lada wyzwanie, poprzez klasyczne kieszonkowe lustrzanki aż po współczesne smartfony. Uwagę przykuwa malutkie pomieszczenie z instalacją przedstawiającą rozebrany na części pierwsze aparat fotograficzny opatrzony wielkim napisem "PIXEL?". Wokół niego rozmieszczono charakterystyczne "pixelowe" kwadraciki mieniące się różnymi kolorami. Od tego momentu zaczyna się wyprawa do sedna ekspozycji, czyli górskiej fotografii.

Na początek historia. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak w minionych epokach wyobrażano sobie ogrom strzelistych szczytów Alp czy Himalajów zanim odważni szaleni eksploratorzy górskich przestrzeni nie wspięli się na szczyty i nie wykonali z nich pierwszych fotografii? Dopiero wówczas zwykli śmiertelnicy mogli zobaczyć, jak wyglądają góry z góry. To spostrzeżenie na zawsze zmieniło ich perspektywę i ocenę skali tych miejsc. Pierwsze ujęcie pokazujące alpejskie szczyty ciągnące się po horyzont. To musiało robić wrażenie!

Kolejne sekcje południowo-tyrolskiego muzeum zajmuje fotografia przedstawiająca góry zmienione działaniem człowieka, rolę gór w różnych religiach czy wspinaczce. Oddzielne pomieszczenie zadedykowano górskim sportom ekstremalnym. Jest też sekcja poświęcona chyba najbardziej fotogenicznej górze Alp, czyli słynnemu Matterhornowi. Moja ulubiona, to sekcja pokazująca jak dawniej spędzano w górach wolny czas. Królują w niej oczywiście zdjęcia narciarskie z pierwszej połowy XX wieku. Kiedyś to ludzie mieli fantazję.

Centralne miejsce w muzeum zajmuje niesamowita instalacja złożona z kilkunastu fotografii zawieszonych na linach. Oczywiście zdjęcia i sposób ich wyeksponowania nie są przypadkowe. Wszystkie traktują właśnie o linach, czyli sprzęcie, bez którego zdobycie skalistych szczytów nigdy nie byłoby możliwe. Jeszcze większe wrażenie robi sporych rozmiarów lustrzana komnata, w której zdjęcia gór przechodzą w psychodeliczne fraktale. Doznania są tak intensywne, że po paru chwilach traci się poczucie rzeczywistości, trudno jest właściwe ocenić odległość i odczuwa się coś na kształt stanu nieważkości.

Kolejna instalacja, na którą warto zwrócić uwagę to portret 3D zbudowany z pixeli przedstawiający XVIII wiecznego, francuskiego geologa Déodata de Dolomieu, na cześć którego Dolomity przyjęły swoją nazwę.

I tak oto, po oglądnięciu wszystkich zbiorów muzeum Lumen zapomniałem, że na tę górę wjeżdża się z reguły po to, aby zjechać z niej na nartach. Ostateczne pogodzenie się z zaistniałą sytuacją nastąpiło przy wykwintnym lunchu serwowanym w restauracji Corones, po którym moje myśli skierowały się w kierunku założenia muzeum serwowanych tam deserów. Cóż to była za uczta!

Do tej pory Południowy Tyrol kojarzył mi się jedynie (a raczej aż) z doskonałymi ośrodkami narciarskimi, świetnym winem i wspaniałą kawą. Po ostatniej wizycie lista poszerzyła się o niesamowite muzeum oraz wybitną kuchnię. Kronplatz! Ależ to niezwykła góra!  

Filip Lenart

   

 

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy