Reklama

Lato w dolinie. Wakacyjna pocztówka z Trentino

Choć włoska Val di Fiemme zwykła kojarzyć się z zimowym wypoczynkiem, latem również warta jest odwiedzenia. Bo w jakim innym zakątku Europy rośnie skrzypcowy las, dzieła sztuki eksponowane są tuż pod chmurami, a sarny podchodzą tak blisko, że chciałoby się je pogłaskać? Dobrze również zejść ze zboczy i spędzić trochę czasu w miasteczkach. To tam, rozmawiając z mieszkańcami, najłatwiej zrozumieć, skąd bierze się wyjątkowy charakter regionu, w którym splata się włosko-austriackie dziedzictwo, szacunek dla tradycji i spora doza niezależności.

Zaczniemy po włosku. Od jedzenia.

 - Mamy 3,5 tysiąca mieszkańców, ale za to 22 bary, możesz więc jeść, gdzie lubisz, co lubisz i jak lubisz. Przecież to Włochy - mówi Marisa, moja przewodniczka, która na co dzień pracuje w lokalnej organizacji turystycznej. Przed nami kolacja i czas wolny, ale Marisa, może z zamiłowania do regionu, a może z zawodowego nawyku, prowadząc mnie uliczkami kameralnego Cavalese, serwuje najważniejsze informacje o miasteczku i okolicy.

Droga do restauracji krótka, informacji sporo. Przede wszystkim jesteśmy w Trentino, konkretnie: w Val di Fiemme - 35-kilometrowej dolinie, nad którą górują szczyty Dolomitów, wpisanych w 2009 roku na listę UNESCO. Blisko stąd do głównych miast regionu: trasa do Bolzano i Trydentu (wł. Trento) liczy tylko kilkadziesiąt kilometrów. Zimą to mekka narciarzy - dolina wchodzi bowiem w skład megakompleksu Dolomiti Superski, a łączna długość tras wynosi prawie 150 kilometrów. Latem okolica przyciąga tych, którzy lubią długie, górskie wędrówki lub wspinaczkę ze sporą dawką adrenaliny.

Reklama

Tyle widać na mapie, tyle można przeczytać w przewodnikach. Jednak Marisa, prowadząc swój pieszy wykład, skupia się na tym, co mniej oczywiste, ale decydujące o charakterze tego miejsca.

Po pierwsze, na lokalnej tożsamości, podwójnej, splecionej z tego, co, jak tłumaczy,  "we Włoszech i w Austrii najcenniejsze". - Przez lata byliśmy Włochami, potem, w XIX wieku, staliśmy się częścią Austro-Węgier, a po I wojnie światowej znów wróciliśmy do Włoch - wyjaśnia.  - Z dziedzictwa obu krajów wybraliśmy to, co najlepsze. Od Austriaków zaczerpnęliśmy zamiłowanie do porządku, dryg do organizacji i trochę przepisów. Włoskie są w nas temperament, optymizm i język. Tu, w przeciwieństwie do Tyrolu, zawsze mówiło się po włosku.

Po drugie, na silnym poczuciu niezależności, które cechuje tutejszych mieszkańców.  Jego źródeł trzeba szukać w historii. Region, który we wczesnym średniowieczu znajdował się pod władzą kościoła, autonomię uzyskał już w  XII wieku, na mocy tzw. "Paktów Gebardini (wł. patti Gebardini, od nazwiska biskupa, będącego jego sygnatariuszem). Jego mieszkańcy utworzyli wtedy rodzaj samorządu - "Magnifica Comunità di Fiemme", w której głos miała każda z 25 mieszkających w dolinie rodzin.

- Widzisz ten kolorowy budynek? To siedziba rady miejskiej. Zbudowaliśmy ją w XIV wieku. Wprowadziliśmy demokrację, zanim reszta nowożytnej Europy zdążyła o niej pomyśleć - śmieje się Marisa.  - Kiedy uniezależniliśmy się od kościoła, zgodnie z zapisami Paktów, wszystko, co znajdowało się poniżej 1600 metrów, a więc lasy, ziemia, woda, stało się nasze. Musieliśmy się zorganizować, stworzyć społeczność, nauczyć zarządzać tym dobrem. Bo wolność to przywilej, ale i zobowiązanie.

Może właśnie dlatego (i to byłoby "po trzecie" w wyliczance Marisy) - ludzie tworzą tutaj zgraną społeczność. Kiedy mijamy siedzibę rady, dziewczyna serdecznie kłania się mężczyźnie wychodzącemu zza rogu - to burmistrz, z którym większość mieszkańców jest na "ty".  

- Wszystko to, co nas charakteryzuje, czyli sąsiedzkość, niezależność, zaradność, zobaczysz w miejscu, do którego właśnie idziemy - podsumowuje. - Troski o drugiego człowieka też nie zabraknie.

Zobacz również: Nazywają je "polskim Como". Godzina jazdy od Wrocławia, a widoki jak we Włoszech

Małe miasteczko, duży eksperyment

Drepczemy dalej wąskim chodnikiem, wzdłuż którego ciągną się budynki, bardziej kojarzące się z południowym kurortem niż górską zabudową. Płaskie dachy, arkady, żywe kolory. Ten, przed którym przystajemy, w porównaniu z innymi wydaje się dość niepozorny. Przed wejściem taras ze stolikami, podświetlony szyld "Le Rais".

 - To po włosku "korzenie" - mówi Marisa.  - Dlaczego? Bo po latach właściciele wrócili do korzeni, do swojego rodzinnego miasteczka, żeby zrobić w nim coś wyjątkowego.

W środku gwarno, jak to w piątkowy wieczór. Kolorowo, jak to w restauracji bez zadęcia. Duże stoły, jak to zwykle w lokalach, których zespół chce, by goście integrowali się ze sobą. I dużo obsługi, więcej niż w standardowej restauracji. Jedna osoba wita, inna wskazuje stolik, jeszcze inna odbiera zamówienia, a kolejna przynosi je do stolika. Z jednego z krzeseł wstaje mężczyzna, podchodzi do nas i zaczyna opowiadać, o co tu właściwie chodzi. To Federico, pomysłodawca tego miejsca.

 - Założyliśmy je trzy lata temu, bez wiedzy o gastronomii, bez doświadczenia. Ja z wykształcenia jestem psychologiem i nigdy nie marzyłem o prowadzeniu restauracji, zależało mi jednak na tym, żeby stworzyć inkluzywne miejsce. Punkt startu dla tych, którym trochę trudniej jest zacząć samodzielne życie - opowiada. - Dlaczego więc restauracja? Zależało nam na miejscu, które będzie sprzyjało integracji. W którym nasi pracownicy - często wyizolowani, mający trudności z nawiązaniem kontaktu, nie będą już musieli wychodzić do społeczeństwa. To społeczeństwo przyjdzie do nich.

Obsługi jest dużo, bo im więcej miejsc pracy, tym więcej szans. Federico opowiada, że trafiają tu ludzie zaraz po szkole średniej, którym trudno jest odnaleźć się w modelu dorosłego życia, wymagającego większej samodzielności i społecznych kompetencji.  - Tutaj mogą nauczyć się tego, czego nie nauczyła ich szkoła. Zdobyć pierwsze doświadczenie, które stanie się trampoliną do dalszej drogi zawodowej i, co najważniejsze, nabrać pewności siebie - tłumaczy.

Przygoda "adeptów" w Le Rais trwa dwa lata i zaczyna się od stażu. Stażyści zbierają zamówienia w porze lunchu, bo wtedy gości jest nieco mniej, a ci, którzy przychodzą, to zwykle mieszkańcy Cavalese. Biorąc pod uwagę wielkość miasteczka - bliżsi lub dalsi znajomi. Krótsza niż w porze kolacji jest też karta - zaledwie trzy zestawy do wyboru, każdy złożony z przystawki i dwóch dań. Kto to opanuje, może wyruszyć do pracy w porze kolacji, już jako etatowy pracownik.  To już "wyższa szkoła jazdy", bo w karcie znaleźć można nie tylko włoskie klasyki i echa austriackiego dziedzictwa, ale również modne wegetariańskie i wegańskie dania.

Nie znam wszystkich nazw, a opisy po włosku niewiele mi mówią. Proszę kelnerkę o podpowiedź, ale i ona plącze się w składzie potraw. Nie musi długo się zastanawiać - z kuchni wysuwa się sympatyczny, brodaty chłopak i podrzuca nazwy, które umknęły pamięci dziewczyny. Zna się na rzeczy, w końcu to on jest szefem kuchni.  - Jakość potraw jest dla nas bardzo istotna. Oczywiście, częściowo chodzi o ekonomiczne względy, bo tak, jak każda restauracja, musimy zarabiać. Ludzie mogą przyjść z ciekawości albo żeby wesprzeć nasz projekt. Mogą przyjść raz, dwa razy, ale jeśli kuchnia będzie kiepska, więcej nie wrócą - wyjaśnia Federico.  - Jednak nie to jest najważniejsze. Dobrze wykonana praca to powód do dumy. A większość naszych stażystów nie miała ich w życiu zbyt wiele.

Kelnerka stawia przede mną danie, będące kompozycją z selera i humusu. Niby nic wyjątkowego, ale ładnie podane i smaczne.  Koleżanka o podobnych gustach zamawia rybę i też jest zadowolona. Trochę to nieeleganckie, ale z ciekawości czytam przy stole opinie w internecie "Dania doskonałe, obsługa kulturalna. Czuliśmy się jak w domu"; "Miejsce gdzie piękno i dobro współistnieją"; "Niezwykłe doświadczenie". Średnia ocena? 5/5.

Tego rodzaju inicjatywy miewają jednak i mniej pozytywne oblicze. Mogą stwarzać ryzyko izolacji, stawać się kokonem, po wyjściu z którego trudno jest odnaleźć się w zwykłym świecie.  - Myślę, że zdajemy egzamin. Kiedy przez dwa lata obserwuję naszych najpierw stażystów, a potem pracowników, widzę, jak się zmieniają, nabierają pewności siebie. Zmieniają sposób myślenia, odmienność postrzegają już nie jako problem, ale jako wartość  - wyjaśnia Federico.  - Ktoś np. przychodzi i mówi, że będzie tylko parzył kawę, a po kilku miesiącach zostaje kelnerem. Jeden z naszych kelnerów znalazł niedawno nową pracę. Obsługuje gości w restauracji z gwiazdką Michelin.

Zobacz również: Wakacje w Zakopanem. "Jeśli kogoś nie stać, to nie powinien przyjeżdżać"

Lato wśród szczytów...

Po kolacji dobrze wyjść na spacer. Kiedy podniesie się wzrok ponad dachy domów, wyraźnie, nawet mimo ciemności, można dostrzec wierzchołki gór.  Zimą, jak już się rzekło, rozciągają się na nich dziesiątki kilometrów tras narciarskich. Jest też skocznia (Polakom bardzo dobrze znana, przynajmniej z telewizji,  bo to przecież tu Adam Małysz odnosił swoje największe sukcesy, a ustanowiony przez niego rekord do dziś pozostaje niepobity). A co latem?

W środku upalnego lipca wpisuję w pogodową aplikację kolejne miejscowości w Trentino. W dolinach, tak samo jak i u nas, skwar, za to im wyżej, tym chłodniej: w Predazzo, Madonna di Campiglio, Cavalese - temperatury od 22 do 25 stopni. Nie są to może warunki wyczerpujące definicję "coolcation" (turystycznego trendu zorientowanego na zimnolubnych), ale na pewno pozwalające na złapanie oddechu i nieco bardziej aktywny wypoczynek.

Okazji do tego ostatniego w Trentino nie brakuje. Zbocza, po których latem szusują narciarze, zimą zmieniają się w miejsca pieszych wędrówek o wszystkich stopniach trudności.

1/5 tutejszych terenów położona jest na wysokości ponad 2 tys. m. n.p.m., a 94 szczyty liczą ponad 3 tys. metrów - jest więc z czego wybierać. Doświadczeni piechurzy, czytając te statystyki, snują już pewnie plany kilkudniowych wędrówek z plecakiem i noclegiem w górskiej chacie, w których, w nagrodę za wysiłek, można zamówić jeden z lokalnych przysmaków (warto zaszaleć, bo tutaj karmią dobrze niezależnie od wysokości).

Którą z tras najlepiej podążyć? To kwestia indywidualnych upodobań, ale warte uwagi na pewno są dwa tutejsze parki narodowe: Parco Naturale del Monte Corno i Parco Naturale di Paneveggio. Ten drugi to miejsce niemal magiczne. Znajdujące się w nim świerki rosną powoli, a promienie słoneczne mocno i równomiernie naświetlają ich pnie. Te dwa czynniki odpowiedzialne są za ich niezwykłe właściwości- zdolność do rezonansowania, czyli przejmowania i wzmacniania dźwięku. Legenda głosi, że sam Antonio Stradivari przechadzał się po lesie Paneveggio w poszukiwaniu odpowiednich drzew, z których mógłby zrobić swoje wybitne skrzypce. Legenda przeniknęła do języka - na tutejsze skupiska drzew mówi się czasem "Foresta dei Violini" - "las skrzpiec". W Panneveggio na uwagę zasługuje nie tylko flora, ale i fauna. W tutejszym rezerwacie można podziwiać sarny niemal na wyciągnięcie ręki. Aby je podejrzeć, należy udać się na ogrodzony teren w pobliżu Centrum Odwiedzających Park Panneveggio (wł. Centro visitatori Paneveggio ). Odgrodzone od ludzi siatką, dorosłe i te, które urodziły się zaledwie kilka tygodni temu, zbite w stadko, odpoczywające pod świerkiem, albo spacerujące na swoich smukłych nogach, przypominają ilustrację z dziecięcej książeczki.  W samym Centrum znajduje się zaś warta uwagi ekspozycja, poświęcona tutejszej przyrodzie i wspomnianym skrzypcom. Warto wstąpić i poświęcić pół godziny, by zrozumieć, czym naprawdę jest owo niezwykłe, muzyczne drewno.

Panneveggio to też doskonały przykład tego, jak harmonijnie mogą przenikać się kultura i natura. W parku narodowym działa bowiem najwyżej na świecie położona plenerowa galeria sztuki - RespirArt. Wzdłuż ciągnącej się trzy kilometry trasy, rozmieszono współczesne rzeźby i instalacje, tworzone głównie z naturalnych materiałów, takich jak kamień czy drewno. Nie tylko ich budulec, ale i forma, często nawiązuje do otoczenia - drewniane stożki, kamienne kręgi, stworzone z patyków promieniste okręgi - swoimi kształtami i proporcjami powielają formy i kompozycje właściwe dla świata przyrody. Każdego roku dodawane są nowe obiekty, te już istniejące zmienią zaś swój wygląd, poddane działaniom warunków atmosferycznych. To w końcu land art - sztuka wyrosła w natury i podlegająca jej prawom.

Dla osób o dobrej kondycji wszystko wydaje się dostępne. Jednak mniej zaprawieni w wędrówkach nie powinni czuć się onieśmieleni ogromem Dolomitów. Zawsze przecież mogą skorzystać z dobrodziejstw infrastruktury i najtrudniejsze odcinki pokonać w wagoniku kolejki górskiej.

Zarówno na pierwszych, jak i na drugich ponad dolinami czekać będą tak samo bajeczne widoki i natura, której relaksująca moc nie ma sobie równych.  Choć ze statystyk wynika, że większość z nas przedkłada plażowanie nad górskie wędrówki (41 proc. vs 18 proc.) to właśnie wakacje pod szczytami, z ograniczoną liczbą stymulantów, zanikającym zasięgiem telefonu, kameralnym towarzystwem, są najlepszą formą regeneracji dla naszych przebodźcowanych umysłów. A pewnie i ciało, przez większość roku skazane na bezruch, będzie wdzięczne za kilkudniową odmianę w postaci nie tylko lekkich spacerów, ale też jazdy na rowerze, pływania kajakiem czy wspinaczki (ponoć tutejsze via ferraty nie mają sobie równych).

Zobacz również: Najtańsze nadmorskie kurorty w Europie. Tutaj wypoczniesz za grosze

... i pod nimi

Zresztą z plażowania wcale nie trzeba rezygnować. To właśnie w Trentino (choć już oczywiście poza samą Val di Fiemme) lśni tafla Gardy  - największego włoskiego jeziora o powierzchni 370 kilometrów kwadratowych. W jego czystej wodzie można pływać, nurkować, uprawiać snorkelling, a na wodzie: surfować,  [pływać rowerami wodnymi i kajakami. Tuż przy brzegu można plażować w otoczeniu przypominającym do złudzenia włoską czy francuską riwierę w jej najbardziej klimatycznym wydaniu, z drzewkami cytryn i gałązkami winorośli.  Jednak, aby rozwiać iluzję, wystarczy podnieść wzrok i złowić nim ostre alpejskie szczyty. Ten kontrast górskiego i morskiego krajobrazu tworzy połączenie, które północnym brzegom jeziora zapewniło miano jednego z najbardziej malowniczych zakątków Italii.

Miejski pejzaż nad Gardą to kompozycja kolorowych kamienic o delikatnie zdobionych fasadach, wąskich ulic, wzdłuż których ciągną się kawiarenki, sklepiki z pamiątkami i stragany sprzedawców warzyw, palm ocieniających promenadę i kawiarni, w których można przysiąść na filiżankę espresso czy kieliszek musującego Trentodoc. Jeśli ktoś z rozpędu chciałby zamówić prosecco, niech lepiej ugryzie się w język -  ten lokalny trunek zdecydowanie wart jest odejścia od przyzwyczajeń. Wrażenie robi nie tylko jego smak, ale i sposób produkcji. Tłoczy się go z winogron, w większości rosnących na wysokości powyżej tysiąca metrów, a potem powtórnie fermentuje w butelce. To proces dla cierpliwych, bo dojrzewanie wina trwa od 15 miesięcy do 10 lat.

Po takim przystanku warto wstąpić do jednego ze sklepików ze starociami, o wnętrzach ciasnych, ale zdolnych pomieścić tysiące skarbów. Tam, wśród dawnych wydań klasyków, starych pocztówek, reprodukcji plakatów ze sportowymi wydarzeniami sprzed lat, można upolować pamiątkę o wiele cenniejszą od tych, które oferują standardowe sklepiki z suvenirami.

Choć najpopularniejsze z miasteczek nad jeziorem - Riva del Garda, jest dość tłoczne, bez trudu udaje się wczuć w jego klimat, mający w sobie coś ze starego filmu o niespiesznych wakacjach, na których myślą nie sięga się nalej niż do kolejnego popołudnia.

Bogactwo naturalne równoważy to kulturowe. Choć do Trentino przyjeżdża się głównie po to, by obcować z przyrodą, grzechem byłoby nie poświęcić jednego dnia na odwiedzenie stolicy regionu. Choć Trydent wielu Polakom kojarzy się mgliście, najczęściej z lekcją historii o soborze, który w połowie XVI wieku stał się początkiem kontrreformacji, do zaoferowania ma o wiele więcej, być może ciekawszych opowieści. Jak choćby ta o podziemnym mieście, którego ulice ciągną się pod współczesnymi placami, o warownym zamku wzniesionym w XIV wieku, który dziś otacza ogród jak z impresjonistycznego obrazu, wydrążonych w górach tunelach, które zmieniły się w galerie sztuki, czy o mauzoleum inspirownym antycznym Rzymem. Trydent w rankingach popularności zdecydowanie przegrywa z Mediolanem, Weroną czy Padwą. Dla tych, którzy dopiero planują go odwiedzić, można powiedzieć, że to dobrze. Tylko w takich miejscach uda się złowić coś, co w dzisiejszych podróżach jest na wagę złota - autentyczność, właściwą miastom, w których wciąż więcej jest mieszkańców niż turystów.

Ile kosztują takie wakacje? Tygodniowy nocleg dla dwóch osób w Cavalese, Trento czy Riva del Garda, to wydatek, który można zamknąć w kwocie ok. 3 tys. złotych. Nie są to może najtańsze wakacje, ale na pewno bardziej przyjazne dla budżetu niż wypoczynek w najbardziej znanych kurortach. Cena głównego dania w większości restauracji to 20-25 euro, makaron, pizzę czy sałatkę zjemy za kilkanaście, deser poniżej 10, kawę standardowo wypijemy za kwotę ok. 1 euro.

To krajobraz, to dom

"W Trentino góry znaczą wiele więcej niż tylko środowisko naturalne - to krajobraz, to dom" - można przeczytać na oficjalnej stronie regionu. I rzeczywiście, w rozmowach z mieszkańcami regionu często można usłyszeć deklaracje o "szczególnej tożsamości", "wyjątkowym charakterze" i "odrębności regionu".

To hasła lubiane przez działy marketingu pod każdą szerokością geograficzną,  dopytuję więc Marisę jeszcze raz, na czym właściwie polega ta "wyjątkowość".  - Myślę, że na silnej więzi z miejscem, w którym żyjemy. Nie powiem, że nasz region, nasza dolina jest ładniejsza, większa, że zimą mamy więcej śniegu, latem więcej słońca, a nasze trasy są najdłuższe czy najbardziej widokowe - tłumaczy. - To po prostu nasze miejsce. Czujemy się jego częścią, czujemy że jesteśmy za nie odpowiedzialni.

Tą więź i odpowiedzialność nietrudno dostrzec. Wystarczy odpowiednia wrażliwość i pewna doza uważności. Wtedy w lokalnym browarze można usłyszeć o tworzeniu trunku, który pachnie bzem, miodem, korzennymi przyprawami - tak samo, jak tutejsze łąki. W miejskim muzeum (Palazzo Magnifica Comunità di Fiemme, poczytać o pierwszym szpitalu i pierwszej drodze,  które mieszkańcy zbudowali za własne pieniądze, nie czekając na wsparcie od państwa. W hotelu wysłuchać opowieści właściciela o rodzinnym biznesie, przechodzącym z pokolenia na pokolenie. W górskim schronisku podsłuchać rozmowę o rodzinnym miasteczku, do którego mimo studiów w Mediolanie czy Rzymie, i tak się wraca. Bo czy może być lepsze miejsce do życia niż to, które czasem nazywa się "zielonymi płucami Włoch"?

Góry dla każdego

"Góry to krajobraz, to dom". Jeśli dom, to dla wszystkich, nie tylko dla tych którym nie brakuje ani pieniędzy, ani sprawności. Nastawienie, które stało za konceptem inkluzywnej restauracji, daje o sobie znać i na innych polach. Bo tutejsze góry, jeziora, las naprawdę są dla każdego.

Od 25 lat w regionie działa stowarzyszenie SportAbili, które za cel stawia sobie uczynienie sportu dostępnym również dla osób z niepełnosprawnościami fizycznymi i intelektualnymi. Szlak przemierzany na elektrycznym wózku? Rafting w kajaku wyposażonym w specjalne siedzisko? Przejażdżka rowerem napędzanym siłą ramion? "Jeśli mogę to zrobić, mogę zrobić wszystko" - oto hasło organizacji. Rzeczywiście, wygląda na to, że z nimi wszystko jest możliwe.

Góry otwierają się też na przemiany obyczajowe. Co roku w marcu, na stokach obywa się tęczowy "AmoFestival". Po trasach mkną narciarze ubrani w kolorowe stroje, z flagami przyczepionymi do ramion, a wieczorem w dolinie, odbywają się imprezy, na których każdy jest mile widziany.

Jak się okazuje, Val di Fiemme to nie tylko zielone płuca, ale i zielone serce - miłość do tradycji, przyrody i tych, którzy chcą się cieszyć się tym bogactwem razem z mieszkańcami doliny.

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Włochy | Dolomity
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy