Lüderitz: Małe Niemcy w Afryce
To miasto kiedyś tętniło życiem, dziś jest ciche i spokojne, a młodzi szukają rozrywki, zabawy, lepszej pracy. Wyjeżdżają, zakładają rodziny, ale już nie wracają - opowiada Elma, mieszkanka Lüderitz, niemieckiego miasteczka w Namibii.
Przeczytaj fragment książki "Witamy w białej Afryce" Wojciecha Rogali:
Następnego dnia czekała mnie długa podróż przez pustynię do Lüderitz na południowo-zachodnim wybrzeżu Namibii. Chciałem wykorzystać każdy moment, aby wtopić się w lokalną społeczność, pospacerować ulicami miasta i chociaż przez ułamek sekundy poczuć się częścią tego społeczeństwa.
Wtopić się? Nie, tego nie da się zrobić. Jak Europejczyk może przejść niezauważalnie ulicami miasta, po których poruszają się sami Afrykańczycy? Czuję dreszczyk niepewności, idę wyczulony na każdy głośniejszy śmiech, każde głośniej wypowiedziane słowo, każdy gwałtowny ruch i dźwięk klaksonu na ulicy. To nie jak spacer ulicami Hawany, czy innego miasta kubańskiego, pełnego ciemnoskórych mieszkańców; to nie to samo co spacer ulicami Londynu, Paryża, Nowego Jorku, gdzie widok twarzy o ciemnej karnacji stał się czymś powszechnym.
Afrykańskie miasta mogą być niebezpieczne dla samotnie poruszającego się Europejczyka. Pierwsze miejsce w ponurym wskaźniku morderstw niechlubnie zajmuje Johannesburg. Przypomina mi się program o lekarzach z USA i Europy, którzy czekają w kolejce nawet trzy lata na przyznanie im możliwości prowadzenia praktyki na SORze (punkt przyjęcia pacjentów) w johannesburskich szpitalach. Powodem ich determinacji jest to, że nigdzie indziej na świecie nie ma tylu przypadków ran postrzałowych. Każdego dnia kilkadziesiąt osób odnosi obrażenia w wyniku użycia broni, wielu z nich umiera, dzień za dniem...
Zimna, bezuczuciowa kalkulacja młodych lekarzy: w Afryce nauczą się zajmować rannymi. Przyjeżdżają tu nie dla ratowania tych ludzi, ale dla siebie, dla nauki na żywym organizmie. Jak daleko odeszliśmy od nauk eugeniki z XIX i początku XX wieku? Jadę do Lüderitz, gdzie wyznawcy tej pseudonauki stawiali swe pierwsze doświadczalne kroki. Tysiące Hererów i Nama uwięzionych w obozach koncentracyjnych, tysiące zakończyło swój żywot w obozie śmierci położonym na małej wyspie tuż u wybrzeży Lüderitz, miasta w którym rodziła się niemiecka precyzja w masowym mordowaniu więźniów, miasta w którym pojęcie "człowieczeństwo" osiągnęło swoje moralne dno. To tutaj idea obozów zagłady, najbardziej wyrafinowanej i odhumanizowanej formy obozów koncentracyjnych, których głównym celem jest zadawanie cierpienia i śmierci, stała się faktem. Podkreślam - obozów zagłady, a nie obozów koncentracyjnych, bo te, mimo że pojawiły się jako jedne z pierwszych w historii również i na ziemi południowoafrykańskiej, nie miały niemieckiego rodowodu.
Pierwsze obozy koncentracyjne, campos de concentración, zakładali Hiszpanie w 1896 roku na Kubie, podczas tłumienia rebelii ludności walczącej z armią hiszpańską. Jednak ideę obozu koncentracyjnego do szeroko znanego słownika wprowadził nie kto inny, tylko piewcy demokracji i wolności europejskiej - Anglicy.(...)
Jak ofiara medialnej nagonki
Spacer po afrykańskim mieście Keetmanshoop; obawa zwiększa moją percepcję zachowań mijających mnie przechodniów. Jedni nie zauważają mnie wcale, inni patrzą neutralnie z nieskrywaną obojętnością. Z każdą minutą mój niepokój wyraźnie słabnie. Dziwne, że nikt nie podchodzi do mnie z nożem żądając pieniędzy czy aparatu fotograficznego. Czuję się zawstydzony, że poddany telewizyjnej i ogólnomedialnej nagonce schowałem wszystkie pieniądze w bieliźnie i teraz czuję je z każdym stawianym krokiem.
Kilka lat temu miałem przyjemność słuchania jednego z najsłynniejszych komentatorów zmian zachodzących na świecie, a szczególnie w Afryce. Mówię oczywiście o nieodżałowanym Ryszardzie Kapuścińskim. Pamiętam jak dzisiaj jedno z jego stwierdzeń. Nie zacytuję go dokładnie, ale sens wypowiedzi był następujący: przeciętny człowiek buduje, opiera swoją wiedzę o otaczającym go świecie, o innych państwach, kontynentach, społecznościach je zamieszkujących bazując na wiadomościach zaczerpniętych z gazet, telewizji, nagłówków internetowych. A media te mówią jedynie o wojnach, katastrofach naturalnych, o wszystkim co niesie ze sobą nieszczęścia, albowiem takie tematy sprzedają się najlepiej.(...)
Kapuściński nie idealizował świata, mówił jedynie o tym, że pozostaje on dla większości z nas nieznany, ponieważ budujemy swoją wiedzę o nim opierając się jedynie na mediach. Normalnego życia media nam nie pokazują. W dobie globalnej komunikacji nie mamy zielonego pojęcia o 95 procentach rzeczy, które dzieją się na ziemi.
Zatrzymałem się, uwolniłem od niewygodnej torebki z pieniędzmi i po prostu włożyłem jej zawartość do prawej kieszeni spodni. Poczułem się, jakbym pomyślnie zdał pierwszy test. O dziwo, nadal nikt mnie nie zaczepiał, nikt nie zwracał uwagi na wypchaną kieszeń. Czyżbym wszedł w tę normalną rzeczywistość, o której mówił wówczas Kapuściński?
Anioł pojechał ze mną
Na skrzyżowaniu ulic kolejny pomnik, a raczej niewielka statua afrykańskiego pasterza z drewnianym kijem w lewej dłoni i jagnięciem pod prawym ramieniem, tuż przed nim dorodna owca. Przed pomnikiem grupka afrykańskiej młodzieży robi sobie wzajemnie zdjęcia. Ubrani tak samo jak nasza młodzież, nie odróżnia ich nic z wyjątkiem koloru skóry. Uśmiechnięci, robią zdjęcia podobnie jak w całym zachodnim świecie, już nie aparatami fotograficznymi, ale smartfonami. Z moim, mimo że dobrej klasy aparatem fotograficznym poczułem się jak z poprzedniej epoki. Ja zatrzymałem się w momencie, gdy do robienia zdjęć służył aparat fotograficzny, a do dzwonienia telefon. Ot, zwyczajnie jestem już człowiekiem starej daty. Zaproponowałem, że zrobię im wspólne zdjęcie. Z jednego zdjęcia zrobiło się drugie i trzecie, w końcu każdy chciał ze mną osobno, a potem wszyscy ze mną, potem kolejne zdjęcia, bo każdy chciał zbiorowe, ale ktoś musiał je zrobić, więc co chwila ktoś wychodził z grupy aby pstryknąć, a następnie przekazywał aparat kolejnej osobie.
Przez chwilę poczułem się jak celebryta otoczony grupą rozbawionych młodych Afrykanów, a jeszcze 15 minut wcześniej bałem się ataku nożem, pobicia i rabunku. Nagle cały mój strach przed lokalną społecznością rozprysł się jak bańka mydlana.
- Jedziesz do Lüderitz? Uważaj, nie śpiesz się, zatrzymuj się na odpoczynek, zadzwoń jak przyjedziesz na miejsce, zadzwoń zawsze jak będziesz czegoś potrzebował - pamiętam słowa, jakie wypowiedział Johan, gdy żegnaliśmy się przed moim wyjazdem. Czułem, że co najmniej jeden anioł pojechał ze mną dalej...
Dwaj nieodłączni towarzysze podróży - upał i kurz, szczególne ten ostatni, który dostaje się przez każdą szczelinę, uchylone okno, niedomkniętą szczelnie klapę bagażnika. Godziny samotnej jazdy czarną asfaltową drogą. Droga idealna, żadnych kolein, żadnych dziur i wybrzuszeń. Biedna, zacofana Afryka?... CD przestaje działać, niby japońskie, a nie daje rady z afrykańskim pyłem. Dookoła pustka, żadnych zabudowań, żadnych osad, ziemia niczyja. W wielu miejscach w Namibii można to poczuć, doświadczyć całym swoim jestestwem. Przemierzając kraj z punktu A do punktu B, poza kilkoma głównymi drogami, najczęściej jedziemy sami, najczęściej nie spotykamy nikogo, nie widzimy miast i wiosek. Tylko niekończąca się droga, przecinająca zieloną (na północy w porze deszczowej), szarą, żółtą lub czerwoną pustynię.
Jadąc w kierunku Lüderitz na południu kraju przypominałem sobie tytuły książek opisujących Namibię. Wydane w różnych państwach, w znacznych odstępach czasowych, a już same ich tytuły mówią wiele. "South West Africa - The Last Pioneer Country", "South West - The Last Frontier in Africa" czy "So few are free" z częścią poświęconą Namibii pod tytułem “Beyond the Frontier". Nawet nasz wielki, ale wciąż mało znany w kraju podróżnik, Kazimierz Nowak, pisząc o Namibii, którą nazywał Namaqua, zatytułował jeden rozdział "W krainie zapominanej przez Boga". Wszechobecna pustka i poczucie nicości skłaniają do zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy, co robimy, co ma sens, a co jest bez znaczenia.
Zawsze wszak staramy się porównać jedną osobę czy aktywność do drugiej. Bez porównania nie ma analizy, nie ma wniosków. A jeśli nie ma punktu odniesienia, jeśli nie ma nikogo lub niczego aby móc się porównać? Wtedy najtrudniej spojrzeć na siebie i ocenić. Ponad sto lat temu, w kraju kilku tysięcy białych osadników trasę, którą teraz pokonywałem samochodem, można było przemierzyć koleją. Dzisiaj to, co kiedyś było codziennością i przejawem rozwoju cywilizacyjnego, jest przerdzewiałym, pokrytym pustynnym piaskiem śladem historii. Hałas potężnych maszyn parowych, lokomotyw ciągnących wagony wypełnione towarem i pasażerami do lub z Lüderitz można usłyszeć tylko w swojej wyobraźni, stając na torach widmach prowadzących w głąb piaszczystych wydm pustyni Namib.
Elma
Elmę spotkałem przypadkowo. Wałęsałem się po pustych ulicach miasta, które zdawało się wymarłe i nierealne. Jakbym spacerował po sztucznie wybudowanym planie filmowym, a nie po prawdziwym mieście. Bo jakże można inaczej odbierać to miejsce, zwłaszcza w niedzielne popołudnie. Jechałem tu setki kilometrów mijając niewiele aut, widząc więcej pasących się antylop niż ludzi. Jechałem tu, jak do miejsca przeznaczenia na końcu świata, daleko na południu, za pustynią, na brzegu lodowatego oceanu.
Dojechałem i zamiast tętniącej oazy zobaczyłem wymarłe studio filmowe zbudowane na piasku i skałach schodzącej w ocean pustyni. Wszystko było tak bardzo nie na miejscu. Domy przypominające swoim stylem architekturę Dolnego Śląska. Czy to Polanica-Zdrój, Kudowa-Zdrój, czy Lüderitz - gdzie ja jestem? Czyżbym był świadkiem transferu czasu i miejsc? Czy trafiłem do portalu przenoszącego mnie do innego wymiaru, innej równoległej rzeczywistości?
Duże zadbane kamienice i domy, wyglądające, jakby ktoś je postawił wczoraj, każdy z obowiązkową datą ukończenia budowy - 1904, 1907, 1914... Na nich przyczepione tabliczki z nazwami ulic: Bismarck Strasse, Bahnhof Strasse.
Elma szła wolnym krokiem trzymając się wątłego cienia rzucanego przez budynki. Starsza, zadbana kobieta. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest turystką. Nam z Wrocławia łatwo rozpoznać niemieckich "sentymentalnych" turystów, w wieku pamiętającym II wojnę światową. Elma nie zatrzymywała się przed żadnym budynkiem, nie wyciągała aparatu fotograficznego, nie kontemplowała otoczenia, nie dziwiła się temu baśniowemu obrazowi niemieckiego miasta z przełomu XIX i XX wieku, rzuconego na kamienistą pustynię gdzieś daleko w Afryce. Była jedyną osobą, jaką zobaczyłem na ulicy, nie licząc podchmielonych Afrykańczyków rozmawiających pod sklepem spożywczym.
Skręciła w jedną z ulic i na moment straciłem ją z oczu. Po chwili zobaczyłem, że wchodzi do jakiegoś lokalu. Poszedłem za nią. Zobaczyłem ją przy stoliku w niedużej kawiarni. Usiadłem obok starając się nawiązać chociażby kontakt wzrokowy. Udało się. Skinąłem głową i pozdrowiłem ją, życząc miłego popołudnia. Odpowiedziała mi i zapytała, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. O z Polski, przed wojną moja rodzina tam mieszkała. Zapytałem czy mogę się przysiąść? Beż śladu zażenowania czy obawy zgodziła się i wskazała krzesło obok. Czekając na kawę zaczęliśmy rozmawiać.
Elma z nieukrywaną ciekawością pytała o cel mojego pobytu w Namibii, z kim i jak podróżuję, jak znajduję jej kraj. Lecz to ona stała się przewodnikiem do świata, którego tutaj szukałem, który jak mi się wydawało zaginął, pozostawiając jedynie materialne ślady swojej bytności. Tymczasem żywy świadek przeszłości siedział teraz przede mną i dzielił się swoimi wspomnieniami.
- Europy nie lubię - powiedziała Elma. - Byłam tam u mojej córki, dawno temu. Pojechała na studia, poznała swojego męża, urodziły się im dzieci i została tam na stałe. Dopóki żył mój mąż, czasem ją odwiedzaliśmy, po jego śmierci córka nawet proponowała, żebym się do niej przeniosła. Ale ja nie lubię Europy. Tam jest hałas, za dużo aut, ludzi, zbyt zielono. Zaraz po tym jak mój mąż umarł, córka zabrała mnie do siebie, wytrzymałam tam pół roku, ale nie mogłam zostać dłużej. Mówiłam do siebie: co ty tu robisz? To nie twoje miejsce. Brakowało mi Afryki. Niemcy to nie mój kraj, nie moje przeznaczenie, czułam się tam obca. Wieczny pośpiech, wszyscy żyją w biegu. Jedziesz z miasta do miasta, auto za autem. Sklepy przeładowane, na ulicach ludzie z całego świata, nikt nie zwraca na ciebie uwagi, idą jakby nikogo nie widzieli, mijają się jak powietrze. W środku mnie coś krzyczało "oddajcie mi moją pustynię, mój szary piasek pustyni". Europa to może dobre miejsce dla młodych, ale moje miejsce jest tutaj i gdy umrę, pochowają mnie obok mojego męża i syna.
- Patrząc na panią to jeszcze długo będzie pani piła tutaj kawę.
- Dziękuję, ale już mam sporo lat, mój mąż umarł 17 lat temu, dobry człowiek, całe życie pracował tutaj, mieliśmy sklep.
- Spacerując po Lüderitz widzę typowe niemieckie miasteczko, takie jakie znam z miejsca, w którym mieszkam. To dziwne uczucie, być daleko w Afryce, między pustynią a oceanem, i napotkać typowo niemiecką architekturę. Ilu Niemców tutaj mieszka?
- Niewielu, może 90 osób, może już mniej. Młodzi wyjeżdżają, kiedyś na studia do RPA i Niemiec, teraz do Windhuku. To miasto kiedyś tętniło życiem, dziś jest ciche i spokojne, a młodzi szukają rozrywki, zabawy, lepszej pracy. Wyjeżdżają, zakładają rodziny, ale już nie wracają. Kiedyś to było białe miasto, a teraz my jesteśmy na wymarciu, a rząd sprowadza Owambo z północy, nawet Burów jest więcej niż nas, z tym że oni mieszkają na farmach lub pracują przy diamentach.
Elma bis
Otworzyły się drzwi i weszła Elma bis, w podobnym wieku, o równie srebrnych włosach, z niebieskim makijażem, ubrana w ciepły sweter w tym samym kolorze. Delikatne oprawki okularów, zadbane dłonie, zdecydowana postawa, tak bardzo podobna do Niemców spacerujących po wrocławskim rynku. Elma bis zdziwiła się, spojrzała na mnie, jakby chciała mnie prześwietlić na wylot. Przywitała się po niemiecku.
- Przepraszam, nie mówię po niemiecku.
- Skąd pan jest?
- Z Polski, z Wrocławia. - I widzę w jej oczach prawdziwą lub udawaną niewiedzę. Ok, podpowiem. - Breslau.
- A, z Breslau, to daleko na wschodzie, podobno ładne miasto?
- Tak, bardzo ładne, niestety mocno zniszczone podczas wojny, ale teraz naprawdę jest piękne. Była tam pani?
- Nie, nie byłam, Europa jest daleko, rand słaby, podróże za drogie. Kiedyś byłam w Europie: w Londynie, Francji, Niemczech, ale teraz jest za drogo. Nie stać nas na takie wyjazdy.
Obie kobiety dobrze mówiły po angielsku; twardy akcent jednoznacznie wskazywał, że nie był to ich ojczysty język, ale jak każdy biały w Namibii, znały także angielski i afrikaans. Raz jeszcze opowiedziałem, co mnie przywiodło do Namibii i jak odbieram ten kraj.
- Więc interesują cię dinozaury? Tak, tak, my już powoli wymieramy. Częściej słyszę w kościele o pogrzebie kogoś ze znajomych niż o ślubie i narodzinach. Wszyscy jadą na północ. Lüderitz umiera, to już nie jest to, co kiedyś. Same stare babcie jak my, młodych nie zobaczysz, no chyba że czarnych.
- Od kiedy tu mieszkacie?
- Ja się tutaj urodziłam, jestem z trzeciego pokolenia.
- Ja też, mój ojciec przyjechał tu z mamą. Dziadkowie mieli farmę, ale było ciężko; tutaj jest mało opadów, była susza, ojciec musiał wyjechać i szukać innej pracy, a na farmie został jego starszy brat i tak już zostało. Tu był duży port, była kolej, teraz tory są już zasypane.
- No tak, ale macie lotnisko, dobrą drogę.
- Tak, droga jest, ale chyba po to aby stąd uciekać. Jak przyjedziesz za dziesięć lat, to już tu nikogo nie zobaczysz.
- Chyba nie jest tak źle. Czytałem o Lüderitz i jeśli dobrze pamiętam, liczba mieszkańców stale wzrasta.
- Wzrasta, bo przyjeżdżają czarni; przyłączyli ich osiedla do miasta to i wydaje się że jest więcej mieszkańców. Już teraz to ich miasto, a my jak te dinozaury na wymarciu.
- To wasza wina, dlaczego macie tak mało dzieci, trzeba było bardziej się starać. Właśnie Elma mówiła mi, że jej córka wyjechała do Niemiec, a pani dzieci?
- Starszy syn jest w Windhuku, a młodszy został tutaj, ale mieszka pod miastem na farmie.
- Czujecie się bezpiecznie chodząc same po mieście?
- Ja jeżdżę samochodem, zamykam okna, to nie jest już takie bezpieczne miejsce - odparła Elma.
- Ja też - dodała kiwając głową Elma bis.
- No nie, przecież widziałem - zwróciłem się do Elmy, - jak szła pani chodnikiem do kawiarni.
- Tak, bo zostawiłam samochód na parkingu przy aptece. W tygodniu jest więcej ludzi na ulicy, nie jest aż tak źle. Jednak do mnie już dwa razy się włamali; nic nie zabrali, bo nic nie mam, ale zniszczyli meble i kwiaty. To chuligani, nie uszanują cudzej własności, napiją się alkoholu albo szukają pieniędzy.
- A pani syn jest sam na farmie, nie obawia się? Wiele się słyszy nawet u nas, że biali farmerzy w Afryce nie są bezpieczni.
- O, niechby ktoś spróbował tam wejść! Mój syn przywitałby go odpowiednio.
- Mówi pani o broni? Słyszałem podobne słowa od Burów, z którymi rozmawiałem.
- Od Burów? A tak, oni się nie patyczkują, jak co to strzelają natychmiast.
- W jednej z książek o Namibii widziałem takie zdjęcie z Lüderitz zrobione w latach trzydziestych, na którym była duża flaga z niemieckim orłem i młodzi chłopcy w strojach jak z Hitlerjugend.
- Stare czasy, kto by o tym pamiętał, ale wtedy był porządek, była praca, miasto było bezpieczne. Nikt nie włamywał się do domów.
- No ale był apartheid, segregacja - wtrąciłem.
- I co w tym złego? Ludzie nie są tacy sami, my jesteśmy Europejczykami, a czarni mają swoje życie. My szanujemy pracę, a oni? Jak ich nie przypilnujesz to nic nie zrobią, kradną, piją i tylko dzieci robią.
- Chyba nie jest tak źle? Gdy patrzę i porównuję do innych państw afrykańskich, to tutaj w Namibii jest dobrze, kraj prosperuje.
- Jest coraz gorzej, kiedyś rand stał wysoko a teraz?... A że w innych krajach jest jeszcze gorzej? U nas w Namibii na szczęście jest dużo białych i jesteśmy powiązani z RPA. Populacja kraju jest mała, więc jakoś to idzie, ale to już nie to co dawniej.
- Jakby było tak źle, pewnie już też byście wyjechały, a jednak nadal tu mieszkacie.
- A co nam mogą zrobić? Okraść? Nie ma z czego. Zresztą, to moje miasto i jestem za stara, żeby stąd wyjeżdżać, a jak będzie naprawdę źle, to pojadę do syna na farmę. A ty jesteś sam czy z kimś?
- Sam, podróżuję sam.
- To uważaj na siebie, nie zatrzymuj się, jakby ktoś chciał cię zatrzymać, i nie trzymaj nic w samochodzie.
- Staram się uważać, ale naprawdę nie czuję żadnego zagrożenia.
- To dobrze, ale uważaj.
- Obiecuję, będę uważał.
Wszyscy których tu spotykam, mimo że mnie nie znają, ostrzegając mnie mówią to z autentyczną szczerością, nie tylko grzecznościowo. Być może to cecha naturalna i bliska każdemu człowiekowi, którą my Europejczycy zagubiliśmy w naszym pełnym pośpiechu życiu. Brakuje nam dawnych prostych zachowań: bezinteresownej życzliwości, zaufania do drugiego człowieka. Okazanie komuś obcemu odrobiny uwagi traktowane jest u nas jako dziwne, a nawet podejrzane.
Chodząc po mieście zastanawiałem się nad prostą i szczerą postawą, jaką prezentowały obie Elmy. Może ta cecha jest jeszcze żywa w małych społecznościach, gdzie każdy ma przeświadczenie, że druga osoba to nie jest ktoś obcy, to nie potencjalne zagrożenia, ale wręcz przeciwnie, ten ktoś może ci pomóc w potrzebie?
"Europa jest zbyt hałaśliwa, zbyt zielona, oddajcie mi moją pustynię." Te słowa zostaną mi w głowie jako najlepszy podpis pod zdjęciem obu wiekowych Niemek mieszkających na krańcu Afryki, w swojej niemieckiej enklawie, która rozpływa się w obecnej rzeczywistości i tak jak na naszych Ziemiach Odzyskanych, niemieckość pozostanie jedynie w starej architekturze, historii i na cmentarzach.
Fragment książki "Witamy w białej Afryce" Wojciecha Rogali. Wydawnictwo Muza. Premiera: 17 maja 2017 r.
W unikatowej relacji ze współczesnej Namibii Wojciech Rogala kreśli obraz kraju, którego mieszkańcy starają się budować normalną codzienność po dziesięcioleciach zmagań i cierpień. W dyskusjach z Namibijczykami z Lüderitz, Swakopmund czy Windhuku ukazują się przejmujące historie rodzinne sięgające nawet początku XX wieku. Rozmówcy Wojciecha Rogali poruszają tematy związane z niemieckim kolonializmem, południowoafrykańską okupacją, wojną z komunizmem oraz niepodległością osiągniętą w 1990 roku.
Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.