Marsylia i Lazurowe Wybrzeże
Marsylia to wspomnienie dziecięcych lektur o przygodach hrabiego Monte Christo. Ale także aromaty mydeł i owoców morza.
Marsylia mile mnie zaskoczyła. Wcześniej uległem steretypowemu wyobrażeniu dużego miasta, drugiego co do wielkości we Francji. Co może zaoferować turyście mającemu do wyboru bajkowe prowansalskie miasteczka w okolicy?
A jednak nie zdusił mnie tu zapach smogu i aglomeracji. Być może sprawił to mistral, chłodny, porywisty wiatr z Alp. W pełni wiosny, mimo słońca, nawet przybysze z północy Europy zakładają kurtki i swetry. Zrzucają je, gdy tylko znajdą zasłonę przed wiatrem.
Mistral oczyszcza miasto z zapachów spalin, ale nawet on nie jest w stanie przewiać mydlanych aromatów. Mydlarnie lub drogerie znajdziemy tu na każdym rogu. Nawet na pchlich targach jest kilka straganów z różnokolorowym mydłem.
To najlepsza pamiątka i znak rozpoznawczy Marsylii od ponad 250 lat. Wszystko przez wojnę z Hiszpanią i blokady morskie. Nikomu nie przyszło do głowy, jak imć Cyprianowi Zabłockiemu, szmuglować mydło pod wodą, tylko rozpoczęto własną produkcję.
Oliwek tu pod dostatkiem
Tak więc w dobrym marsylskim mydle przynajmniej 72 procent to tłuszcz z oliwek. Niektóre z tych mydeł wyglądają siermiężnie, nawiązując do tradycji z XVIII w. Podobno taki naturalny kosmetyk najlepiej działa na cerę. W sprzedaży znajdują się też mydła do prania...
Jednym z niewielu miejsc, gdzie nie dominują zapachy perfumerii są okolice Starego Portu. To serce Marsylii, od wielu lat będące podstawą jego dobrobytu.
Tu przybywały statki kupieckie. Teraz to wielka marina z setkami przycumowanych jachtów. Jest naprawdę imponujących rozmiarów. Ruch towarowy i osobowy przeniósł się nieco na północ. Dawne sklepy marszandów zmieniły się w luksusowe hotele i restauracje, kuszące – jakżeby inaczej – owocami morza. Możemy być pewni świeżości produktów.
Niektórzy z szefów kuchni kupują świeże ryby i mule codziennie rano na niewielkim targu w samym porcie, tuż przy stacji metra. Niektórzy kręcą nosem, że to tylko turystyczna atrakcja. I rzeczywiście, sporo „obcych” kręci się tu, robiąc zdjęcia. Zakupy robi niewielu. Mnie skusiła cena świeżych muli. Dobrze, że zatrzymałem się w apartamencie z dostępem do kuchni... Posilony owocami morza mogłem ruszyć w górę. Nie, to nie pomyłka.
Tuż nad Starym Portem znajduje się 160-metrowe wzniesienie. W upalny dzień lepiej tam wjechać autobusem, który zatrzymuje się tuż u stóp Notre-Dame de la Garde. To sanktuarium, które było też punktem orientacyjnym dla powracających z morza żeglarzy i rybaków.
Kościół pełen jest wotów w formie modeli żaglowców
Wygląda jak muzeum zabawek. Zgodnie z duchem czasu są też samoloty. Zatem to sanktuarium... podróżnych. Widoki sprzed świątyni rzeczywiście zachwycają. Dobrze widać archipelag Frioul tuż za portem. Najmniejszą jego wyspą jest If.
Nazwa pewnie w pierwszej chwili niewiele nam mówi. Jednak przecież wielu z nas ją zna. Tak, to unieśmiertelniona przez Aleksandra Dumasa wyspa na której więziono literackiego Edmunda Dantesa, bardziej znanego jako hrabia Monte Christo.
Wycieczka statkiem do dawnego więzienia, miejsca akcji jednej z moich ulubionych dziecięcych lektur to prawdziwe przeżycie. Mam jednak cichą nadzieję, że od rozgrywanych tu w czerwcu piłkarskich Mistrzostw Europy podobnie będzie mi się kojarzył (i pachniał zwycięstwem) Stadion Velodrome. On też jest dobrze widoczny ze wzgórza la Garde. Nie mogłem oprzeć się pokusie obejrzenia areny ostatniego meczu grupowego (oby nie ostatniego w ogóle) naszej reprezentacji.
Nowoczesny dach został dobudowany niedawno, bo rozgrywający tu mecze miejscowy Olimpique narzekał, że doping kibiców gospodarzy ulatuje w powietrze. Teraz akustyka jest świetna. Sprawdziłem ją na pustym jeszcze stadionie. Na mój okrzyk: „Kto wygra mecz?!” echo odpowiedziało: „Polska! Polska! Polska!”.
Mieczysław Pawłowicz