Na końcu świata
Wiatr niemal ścina mnie z nóg. Przed chwilą, przez szybę samochodu patrzyłam, jak spienione fale rozbijają się o 60-metrowe, pionowe klify. Nic nie zapowiadało, że podmuchy, których świst dobiegał zza okna, mogą mnie przewrócić. Nie ma tu drzew, które pokazałyby ich siłę. Nieliczne trawy ledwo wystają zza poszarpanych skał i kamieni. Koniec Europy jest taki jak być powinien. Spektakularny.
Droga na kraniec Przylądka św. Wincentego, najbardziej na południowy zachód wysuniętej części kontynentalnej Europy, prowadzi z Sagres. Wieje. Przed wiatrem można się schować jedynie na osłoniętych klifami plażach. Na końcu przylądka majaczy latarnia morska - jedna z najmocniejszych w Europie. Nocą jej światło widać z odległości 95 km. W dzień wygląda malowniczo, choć zupełnie niepozornie. Idę na skraj klifu, stawiając czoła podmuchom, które w sekundę robią mi na głowie wielki kołtun. Trochę strasznie spojrzeć w dół na rozszalałe fale. Nic dziwnego, że Grecy nie zapuszczali się na przylądek po zmroku, wierząc że mieszkają tu bogowie. Rzymianie nazywali to miejsce Świętym Cyplem, bo był ostatnim skrawkiem ziemi widzącym słońce zanurzające się na noc wodach oceanu. W średniowieczu miejsce, w którym właśnie stoję, uznano za koniec świata.
Niedaleko, na równoległym przylądku widać zarys XVI-wiecznej twierdzy - Fortalezy wzniesionej przez Henryka Żeglarza - jednego z najważniejszych władców Portugalii. Zbudował tu też stocznię, w której powstawały karawele - statki o szerokich kadłubach i żaglach umożliwiających nawigację ostro pod wiatr, mogące popłynąć dalej i szybciej na podbój nowych lądów. W tutejszej szkole morskiej, u najbardziej uczonych astronomów i kartografów studiowali najlepsi wśród żeglarzy - Magellan i Vasco da Gama.
Dorsz á la odkrywca
Sagres, osada rybacka, leży wprawdzie w turystycznym regionie Algarve, ale nawet w szczycie sezonu wygląda jak poza nim. Aż dziwne, że tak niedaleko stąd do obleganych piaszczystych plaż wokół Lagos. Albo do fantazyjnie wyrzeźbionych przez erozję żółtych klifów tuż za nim. O ile sporo wycieczkowiczów dociera do Cabo de Sáo Vicente, jedynie część zostaje w Sagres na dłużej.
Spokojnie tu. Gdy wchodzę do knajpki na klifie nad portem, barman odrywa się od gazety, a kelner od kontemplowania rybackich łódek kołyszących się w porcie w dole. W menu portugalski klasyk bacalhau, czyli dorsz, którego przyrządza się na wszelkie sposoby. Tu znów przypominają się portugalscy odkrywcy, dla których wymyślono sposób na niepsującą się, mogącą wytrzymać morską podróż rybę, którą przed przygotowaniem należało tylko odpowiednio długo wymoczyć w wodzie. Teraz
Portugalczycy chwalą się, że mają pomysł na potrawę z dorsza na każdy dzień roku. Dorsz w śmietanie, w pomidorach, w winie, krokiet z dorsza, potrawka z dorsza czy w końcu popularny bacalhau á Gomes de Sá, czyli dorsz z ziemniakami i cebulą, posypany czarnymi oliwkami i rozdrobnionym jajkiem na twardo. Na dorsza zawsze jest sezon.
Konkurencją są ukochane przez Portugalczyków wyjątkowo dorodne sardynki. Trzy sztuki zajmują cały talerz, a te znane z puszek nie dorastają im nawet do bocznej płetwy. Na tutejszą modłę podawane są grillowane... i niestety niewypatroszone. Na moje pytanie, czy to normalne, kelner patrzy na mnie ze zdziwieniem. Oczywiście, że normalne. Można się przyzwyczaić. Jeżeli wolę coś większego, mogę wybrać stek z miecznika albo tuńczyka. Do tego vinho verde, młode, orzeźwiające i łatwo uderzające do głowy.
Wieczorem trafiam do miejscowej bodegi. W równych rządkach kuszą butelki porto, słodkiego, wzmacnianego wina pochodzącego z winnic z doliny rzeki Douro na północy kraju. Od nawet i stuletnich, tuż pod sufitem, po młodziaki w niezłej cenie. Esencjonalny, aromatyczny trunek przypominał kiedyś portugalskim żeglarzom o domu. Mnie po powrocie przypomina o hipnotyzującym świetle latarni na krańcu Cabo de Sáo Vicente.
Anna Janowska