Różowa perła imperium
Wielbłąd na niebie, czołg pod wodą, Beduin na słoniu… Nie chodzi ani o fatamorganę, ani o skutki pustynnego udaru słonecznego. Takie rzeczy można zobaczyć tylko w Jordanii.
Petra od dawna była moim marzeniem. Wykute w skałach "różowe miasto" od III wieku p.n.e. do I n.e. pełniło funkcję stolicy Nabatejczyków, starożytnego semickiego ludu uważanego przez niektórych za protoplastów Arabów. Większość wycieczek przyjeżdża tu zaledwie na kilka godzin, ja chcę spędzić kilka dni. W drodze poznaję Hasana, Beduina, który proponuje mi "donkey taxi". Dziękuję za przejażdżkę na osiołku, ale zaczynamy miło rozmawiać. Kiedy wspominam o moich pasjach wspinaczkowych, chłopak "parkuje" swojego zwierzaka i ciągnie mnie w bok od głównej ścieżki ruin w Petrze. - Pokażę ci klasztor z zupełnie innej strony - obiecuje.
Przedzieramy się przez krzaki, wchodzimy po blokach skalnych i nagle stajemy... na dachu klasztoru. Turyści idący normalną ścieżką są 40 metrów pod nami. Beduin wykonuje kilka zręcznych ruchów, podciąga się i chwilę potem stoi na wieńczącej szczyt ogromnej kuli. Wyciąga flet zrobiony z podziurkowanej aluminiowej rurki i gra tęskne melodie, podczas gdy ja się modlę, by nie spadł. Turyści na dole biją brawo. Ja też, chociaż zaraz po zejściu mówię Hasanowi, że jest niespełna rozumu, bo to niebezpieczne, a poza tym to przecież zabytek. Chłopak nic sobie z tego nie robi i chwilę potem skacze po dachu, pokonując wyrwę nad 40-metrową przepaścią.
Zapada zmierzch, delikatnie pytam Hasana, czy gdzieś wśród ruin Petry można się bezpiecznie zdrzemnąć - Będziesz gościem mojej rodziny - obrusza się chłopak. W ten sposób trafiam do pobliskiej beduińskiej wioski, w której poznaję mamę Hasana, starszą kobietę o nienaturalnie pomalowanych henną oczach, i jego nastoletnie siostry, z których jedna mówi w siedmiu językach! Nie mogę uwierzyć, ale to prawda, dogaduje się całkiem nieźle nawet po japońsku. Nauczyła się języków, sprzedając turystom beduińskie ozdoby. Marzy o wyjeździe do Europy, ale bez zgody braci nawet nie próbuje. Siedząc na podłodze, jemy kozie mięso, palimy sziszę, fajkę wodną napełnioną tytoniem o jabłkowym aromacie, potem układamy się do snu na dachu niewykończonego domu. Rankiem znów idę z Hasanem do starożytnych świątyń. - Chcesz zobaczyć słonia? - pada zaskakujące pytanie. - Chyba w zoo - mruczę, wietrząc jakiś żart, ale chwilę potem faktycznie, z ruin wyłania się... kamienny słoń. Próbuję się na niego wdrapać, udaje mi się po kilku minutach. Hasanowi wystarczy dziesięć sekund. Na drogę do ruin Hasan oddaje mi swojego "mercedesa". Tak mówi o swoim osiołku, który nijak nie chce się słuchać.
Chłopak demonstruje, jak wygląda prawidłowy dosiad - nogi do przodu, inaczej niż na koniu - i jazda! Dojeżdżamy do tzw. Grobów Królewskich. Hasan zdejmuje buty, co oznacza, że będzie się wspinał. Niby nie pochwalam tego, co robi, a jednak podziwiam, bo jest naprawdę dobry. Mówię, że gdyby urodził się nie tu, tylko np. w którymś z krajów alpejskich, pewnie zdobywałby laury na zawodach wspinaczkowych. Uśmiecha się. Chciałby zarobić tyle, aby pojechać na wspinaczkę w Chamonix. Kiedy zjawiają się pierwsi tego dnia turyści, żegnamy się. Hasan idzie na swoje stanowisko, gdzie będzie proponował wynajęcie czworonożnego "merca", ja mam kolejne kilka godzin na poznawanie zabytków...
Monika Witkowska