Reklama

Światowo, transowo, odlotowo

Zabawa rozpoczęta w karnawale może trwać przez cały rok. Trzeba tylko wiedzieć, dokąd się wybrać. Trend zimy to światowe zjazdy mikołajów. Wiosną można pomyśleć o biegu przebierańców. Przebojem lata są transowe tańce na pustyni w Nevadzie. A w każdą pełnię - plażowe Full Moon Party nad oceanem. Dostępne dla każdego.

Zatańcz z mikołajem

Londyn, Paryż, Nowy Jork, pierwsza połowa grudnia

Na londyńskiej Leicester Square stoi kilkaset brodatych osób w czerwonych czapkach i płaszczach, a ze wszystkich stron nadchodzą kolejne. Większość taszczy sporej wielkości worki. Tak zaczyna się Santacon, czyli uliczny zlot mikołajów. Jeden z nich, z półtorametrową brodą z... waty cukrowej, wybiera z tłumu ładne dziewczyny i proponuje im kubek grzanego wina lanego z termosów, które niosą w wielkim worku jego koledzy. Inny, z brodą w kropki, rozdaje niewielkie zawiniątka w sreberku - w środku bryłka węgla, odpowiednik naszej rózgi. Na pocieszenie kolejny mikołaj wręcza czekoladki, a czterech następnych zaprasza do tańca - jeden z nich przygrywa na bębnie.

Reklama

Mikołajem może zostać każdy, kto zarejestruje się na stronie www.santacon.info. Czerwona czapka, płaszcz, broda to strój obowiązkowy. Ekscentryczne dodatki, np. diabli ogon wystający spod płaszcza, są mile widziane (podobnie jak własnego pomysłu prezenty dla przechodniów). Maszerujący "święci" śpiewają zazwyczaj frywolne wersje kolęd i zbierają datki na cele charytatywne. "Jesteśmy apolityczni, ponadreligijni, a jednoczy nas niepohamowane pragnienie celebracji świąt Bożego Narodzenia jako czasu radości i zabawy", mówią o sobie organizatorzy imprezy.

W porozumieniu z nimi każdy może zorganizować Santacon w swoim mieście. Na świecie odbywa się już 249 podobnych imprez, m.in. w Paryżu, Oslo i Singapurze (różne daty w pierwszej połowie grudnia). Rekord frekwencji pobił Nowy Jork, gdzie ostatnio bawiło się 20 tysięcy mikołajów!

Bitwa na pomarańcze

Ivrea, Włochy, 9-12 lutego


"Rzuć pomarańczą i wesprzyj ciemiężony lud Ivrei!" - krzyczy do tłumu turystów przebrana w czarno-biały kostium Francesca z pobliskiego Turynu. Dowodzi jedną z dziewięciu "drużyn, które walczą w Ivrei w wielkiej bitwie na pomarańcze Vezzosa Mugnaia, słynnej już na całą Europę. Czarnym charakterem jest "zły baron i jego żołdacy".

Impreza nawiązuje do wydarzeń sprzed wieków, gdy obywatele miasta zbuntowali się przeciw feudalnemu władcy. Zamieszkami dowodziła Violetta, córka młynarza, którą baron chciał zmusić do poddania się "prawu pierwszej nocy". Dziewczyna oświadczyła jednak, że się nie ugnie, bo prawo to stoi w sprzeczności z boskim nakazem wierności małżeńskiej. Była tak zdeterminowana, że porwała do walki o swoją cnotę całe miasto. Lubieżny baron poległ w bitwie, a Violetta stała się bohaterką.

Dla upamiętnienia jej triumfu "drużynami Ivrei" dowodzi dziś sporo kobiet (a drużynami barona - mężczyźni). Co rok miasto dostarcza uczestnikom trzydniowej bitwy około 400 ton pomarańczy. Turyści mogą przyłączyć się do każdej ze stron konfliktu. Jeśli masz na głowie czapkę czerwoną lub pomarańczową - wspierasz młynarzównę. W innym przypadku jesteś po stronie barona. W obu warto zaopatrzyć się w kask.

Orgia kolorów w Indiach. Czytaj na następnej stronie.

Orgia kolorów

Mathura, północne Indie, druga połowa marca


Gromada dzieci obsypuje zgromadzonych na ulicach ludzi zieloną farbą w proszku. Nabierają ją łopatkami z wiader, wiatr rozwiewa zieloną chmurę ponad głowami, barwnik osiada na włosach, twarzach i ubraniach. Po chwili wszyscy są zieloni od stóp do głów. Teraz ktoś inny ciska w tłum torbę z różowym barwnikiem. A potem z fioletowym, żółtym, czerwonym. Każdej "zmianie barw" towarzyszą euforyczne okrzyki.

Kolorowy tłum cały czas tańczy, śpiewa i wiwatuje we wszystkich językach świata. Ze względu na wizualną niepowtarzalność święto Holi co rok ściąga do północnych Indii tysiące przybyszów z Europy, Ameryki i Japonii. Prastary ludowy zwyczaj celebrują równie entuzjastycznie Hindusi i turyści. Dla jednych to hołd składany bogom za bogactwo stworzonego dla nas świata, dla innych niepowtarzalna zabawa, w której "wszystko nabiera niezwykłych barw".

Jeszcze do niedawna używano tu wyłącznie naturalnych barwników, które - zgodnie z naukami ajurwedy - miały działać antyseptycznie i wzmagać odporność przed porą deszczową. Dziś wypierają je tanie farby syntetyczne, bo imprezy trwają coraz dłużej i miast nie byłoby na nie stać (naturalne barwnik i są dużo droższe). Ostatnie holi w Mathurze skończyło się po szesnastu dniach! Od początku do końca imprezy na ulicach płonęły setki ognisk, przy których można było ucztować i tańczyć. Większość uczestników nie zmywała z siebie farb, trudno więc było spotkać kogoś, kogo ciało i ubranie nie byłoby w całości pokryte wielobarwnym proszkiem.

Dyngus ze słoniem
Chiang Mai, Tajlandia 13-15 kwietnia

Podczas obchodów Songkran, tajskiego Nowego Roku, wszyscy uczestnicy zabawy powinni być mokrzy. Nawet gdyby ktoś chciał się wyłamać, szanse na udział w imprezie "na sucho" ma niewielkie, bo oblewają tu wszystkich wszyscy. I to przez kilka dni. Banalne wiadra, pistolety na wodę czy "bomby wodne" robione z reklamówek - to najprostsze sposoby na zmycie z siebie starego roku i smutnych wspomnień. Bardziej pomysłowi imprezowicze przygotowują zmyślne konstrukcje z węży ogrodowych, do których podłączają urządzenia rozpylające wodę w promieniu kilku metrów. Pozwala to dłużej polewać uciekających. Ucieka zresztą mało kto, bo zgodnie z tutejszym zwyczajem im bardziej będziemy mokrzy, tym więcej obfitości i szczęścia spotka nas w Nowym Roku.

Buddyjscy mnisi, Tajowie i turyści prześcigają się też w pomysłach na wodne mieszanki - jedni dodają aromatyczne olejki, inni płatki kwiatów albo sproszkowaną miętę. Za szczęśliwców uważają się ci, których prosto z trąby poleje słoń - co podobno przynosi wyjątkowe szczęście (słonie pod opieką właścicieli czekają przy specjalnych zbiornikach).

Nie mniejszą atrakcją od "tajlandzkiego dyngusa" są niebywałe wieczorne uczty, które wydaje się tu w restauracjach (otwartych wówczas niemal przez całą dobę) i domach. Kto ma szczęście, może zostać zaproszony do któregoś z nich, bo podczas Songkran nieznajomy na uczcie uważany jest za dobry znak. Obchody święta trwają najczęściej od dwóch do trzech dni. Najdłużej w Chiang Mai, gdzie wszyscy polewają się i biesiadują prawie tydzień.

Wyścig przebierańców w Stanach Zjednoczonych. Czytaj na następnej stronie.

Wyścig przebierańców

San Francisco, USA, 19 maja


"Spiderman biegnie szybciej niż Wonderwoman! Obojgu depcze po piętach Królik Bugs! A teraz do ataku przystępują Blues Brothers. O nie, drogę odcina im grupa Orków... Ludzie, dlaczego ten łysy facet przebrany za łososia biegnie pod prąd?!!!" - komentator "antybiegu" Bay to Breakers ku uciesze zgromadzonych w San Francisco tłumów zaśmiewa się, wrzeszcząc do mikrofonu.

Impreza urządzana jest nieprzerwanie od stu lat. Teoretycznie chodzi o to, by pokonać 12-kilometrowy dystans między portem w San Francisco a słynną Ocean Beach nad Pacyfikiem. Nikt jednak nie przejmuje się tu wyścigiem, trasą czy wynikami. Jedni zawodnicy zaczynają biec na starcie, inni dołączają w dowolnie wybranym miejscu, niektórzy nawet tuż przed metą. Chodzi o to, by zrobić swoim wejściem wrażenie. Zdarza się więc, że przebieraniec dołącza do zawodników tylko po to, by odtańczyć dziką improwizację, dać się sfotografować i... znika z trasy biegu.

Prawdziwymi triumfatorami są ci, o których wieczorem mówi się na wielkiej całonocnej plażowej imprezie. Raz był to facet w garniturze, który dołączył do biegnących, pchając przed sobą wyładowany po brzeg i wózek z supermarketu. Jak twierdził, decyzję podjął spontanicznie, wychodząc ze sklepu. Obok przebiegał akurat kolorowy tłum, a on poczuł, że chce być jego częścią.

Innym razem bohaterami wyścigu zostało dwóch mężczyzn, którzy biegli zaprzęgnięci do... wózka z beczką piwa, którym częstowali siebie, przypadkowych kibiców i pięć towarzyszących im Wielkich Ptaków z Ulicy Sezamkowej. Przed biegiem można się rejestrować, ale większość z "breakersów" nie przejmuje się formalnościami i bierze udział w zabawie na dziko. Nawet mer San Francisco, który powiedział: "A co w tym dziwnego?! W końcu Bay to Breakers to święto spontaniczności!".

Miłość, muzyka i błoto

Glastonbury, Wielka Brytania, 26-30 czerwca


Kultowy festiwal Glastonbury uznawany jest dziś za największą w świecie imprezę nawiązującą do hipisowskich tradycji. Co rok prawie dwieście tysięcy miłośników niezależnej muzyki, spontanicznych kąpieli błotnych (w Glastonbury często pada) i hasła "make love not war" przyjeżdża na rozległą Worthy Farm w pobliżu wioski Pilton. Przez cztery czerwcowe dni na kilkudziesięciu scenach ustawionych pośród łąk koncertuje ponad 350 wykonawców.

W czasie imprezy zanika tradycyjny podział doby na dzień i noc. Wielu uczestników twierdzi, że w ogóle nie śpi przez cztery festiwalowe dni, inni regenerują się krótkimi drzemkami, odbywanymi często pod gołym niebem przy ogłuszającej muzyce. Miejsce w namiocie na polu kempingowym uznaje się tu za "nieprzyzwoity luksus". Tipi zarezerwowane są dla VIP-ów (jedno niemal co rok wynajmuje Kate Moss). Ale wiele gwiazd woli koczować pod gołym niebem z publicznością.

W tłumie można spotkać chłopców z Radiohead albo Damona Albarna, lidera grupy Gorillaz: "Ludzie i tak nie wierzą, że ja to ja, więc mogę swobodnie pić piwo i cieszyć się urokami anonimowości". Poza koncertami odbywają się tu warsztaty literackie, happeningi artystyczne i pokazy kina niezależnego. "Swoich przedstawicieli mają tu wszystkie odmiany twórczego szaleństwa", lubi powtarzać Michael Eavis, organizator imprezy. Wbrew pozorom nie jest adresowana jedynie do młodych. Wielu fanów przyjeżdża na festiwal od lat. Do wiernych wielbicieli należy m.in. 45-letni pisarz Tom Hodgkinson, który uważa, że kto choć raz tu nie był, ten nie wie, na czym polega "zabawa totalna".

Nagość na pustyni w Nevadzie. Czytaj na następnej stronie.



Trans na pustyni

Black Rock City, Nevada, USA, 26 sierpnia - 2 września


Black Rock City to koczownicze miasteczko, które istnieje tylko przez dwa tygodnie w roku. Spontanicznie wznosi je na pustyni w Nevadzie prawie 50 tysięcy ochotników, którzy przyjeżdżają tu w sierpniu na festiwal Burning Man, jedną z najbardziej ekstrawaganckich imprez świata.

Budują gigantyczne rzeźby, ekscentryczne szałasy, przywożą ze sobą pojazdy własnej konstrukcji, którymi przemieszczają się po pustyni. Jedne przypominają wynalazki z serialu Jaskiniowcy, inne - technologiczne cuda rodem z filmów science fiction (sporo uczestników imprezy to inżynierowie z Doliny Krzemowej). Ale najważniejsze są niekończące się imprezy, na których ceni się spontaniczność.

"Chodzi o to, by wyrazić siebie bez skrępowania - mówią organizatorzy. - Tańcem, śpiewem, strojem lub jego brakiem". To aluzja do tego, że sporo uczestników paraduje tu nago, malując na czas festiwalu swoje ciała w fantazyjne wzory. Impreza jest też sprawdzianem z surwiwalu. "Żeby tu przeżyć, musisz wszystko precyzyjnie zaplanować - mówi Julia z Nowego Jorku. - To w końcu pustynia i każdy jest zdany na siebie. Trzeba przywieźć zapas wody, zbudować sobie miejsce do spania, stworzyć miniosady i ustalić z sąsiadami reguły współpracy".

Na Burning Manie nie używa się pieniędzy - obowiązuje wyłącznie handel wymienny. Gdy Julii popsuł się jej minibus, malowała ludziom ciała w zamian za pomoc w naprawie. Budowie prowizorycznej osady towarzyszy nieustająca balanga, transowe tańce w wielotysięcznym tłumie, pokazy laserowe i parateatralne improwizacje, do których mogą przyłączać się wszyscy chętni. Tradycyjnie powstają tam też artystyczne wariacje na temat słowa "love", np. w postaci murowanych wielkich liter, które uczestnicy festiwalu pokrywają graffiti. "Możesz robić, co chcesz, dopóki nie szkodzisz innym. Niech twoja fantazja nie zna granic", głosi jedno z haseł imprezy.

Koniec festiwalu to rytualne spalenie zbudowanej przez wszystkich gigantycznej rzeźby (to właśnie słynny Burning Man - płonący człowiek). Przy okazji z dymem puszcza się wtedy sporo prowizorycznych budowli obozowiska. Ostatnia noc to kulminacyjny transowy wielogodzinny taniec pod gołym niebem, najczęściej do utraty sił. Kilka dni po wkroczeniu ekip porządkowych po Black Rock City nie ma już śladu. Pojawi się znów za rok.

Taniec w pełni

Koh Pha Ngan, Tajlandia co miesiąc w każdą pełnię


Na pięknej plaży Haad Rin ustawiono już setki małych stolików. Na każdym stoi papierowy lampion. Gdy okrągły księżyc pojawia się nad horyzontem, lampiony zaczynają szybować w powietrze, na plaży ktoś zapala wbite w piasek pochodnie, a pierwszy z wielu didżejów, którzy będą miksować muzykę podczas całonocnej Full Moon Party (impreza z okazji pełni), podkręca potencjometr.

Przed laty królowało tu lokalne etno i przeboje Beatlesów, dziś rytmy klubowe ze wschodnimi naleciałościami, chillout, nieco wyrafinowany dance, czasem reagge. Na rozległej plaży, którą okala tropikalny las, tańczy ponad 20 tysięcy ludzi - spora ich część w wodzie. Niektórzy od czasu do czasu opuszczają "parkiet", żeby się przepłynąć, a potem znów dołączają do bawiącego się tłumu. Żonglerzy i połykacze ognia mieszają się z tańczącymi, podczas gdy kolejni didżeje zmieniają się za pulpitem. Odważni mogą spróbować tańca z płonącymi lampionami albo wykonać jakiś solowy numer w specjalnym kręgu dla indywidualistów.

Większość imprezowiczów to turyści z Zachodu, którzy chcą wziąć udział w największym beach party świata. Wielu z nich jest przekonanych, że Full Moon Party to tajskie święto. Ale wymyślili je w latach 60. hipisi, którzy przyjeżdżali tu na rajskie, wówczas jeszcze dzikie plaże. Jest bezpiecznie, bo wielu tańczących tu Tajów to policjanci w cywilu. Szybko wyłapują z tłumu tych, którzy zakłócają zabawę. Ostatnie dźwięki muzyki cichną wraz ze wschodem słońca. Sporo uczestników po przetańczonej nocy pływa potem w oceanie, obiecując sobie, że jeszcze tu wrócą.

Zuzanna O'Brien

Twój Styl 01/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: festiwal | świat | podróże | zabawa | pomarańcze | bitwa | Indie | atrakcje | Tajlandia | turystyka | USA | Wielka Brytania | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy