Wróć do Sorrento
Na południe od Neapolu łagodna linia wybrzeża zmienia się nagle w malownicze falezy. To najsłynniejsze włoskie wybrzeże - Costiera Amalfitana. Pastelowe miasteczka na tle porośniętych drzewami klifów nurkują w turkusowo-szmaragdowych wodach Morza Tyrreńskiego. A w powietrzu unosi się zapach dojrzałych cytryn.
Sorrento, Positano, Praiano, Amalfi, Atrani, Minori, Maiori, Cetara, Vietri sul Mare i Salerno... To ten skrawek wybrzeża upodobały sobie syreny, a przepływający w pobliżu Ulisses zatkał wioślarzom uszy woskiem, a sam przywiązał się do masztu. Tylko on jeden spośród żeglarzy nie dał się zwabić syrenim śpiewom. A wybrzeże wciąż uwodzi - dziś raczej dzięki widokom niż kuszącym pieśniom. Ale niebezpieczeństwo nie minęło - dostać się tutaj to igrać ze śmiercią - wąska i kręta nadmorska droga jest bezlitosna. Podobnie jak jeżdżący po niej z wprawą miejscowi...
O tym, jak przeżył podróż po wybrzeżu Amalfi kultowym fiatem 500 z wynajętym włoskim kierowcą, napisał w 1953 roku w "Harper's Bazaar" John Steinbeck: "Zawieszona wysoko ponad błękitnym morzem droga wiła się pomiędzy skałą i przepaścią niczym korkociąg, z premedytacją zaprojektowana tak, by była nieco węższa od szerokości dwóch mijających się samochodów. A mijaliśmy na niej autobusy, ciężarówki, skutery...".
Po blisko 60 latach warunki na drodze mogły się tylko pogorszyć - pojazdów przybyło, a droga nie jest szersza nawet o centymetr. Jeżdżąc po wybrzeżu, amerykański pisarz siedział ponoć na tylnej kanapie, tulił do siebie żonę i histerycznie krzyczał. Bo tutaj zdecydowanie łatwiej jest być kierowcą niż pasażerem.
Podróżując wijącą się wzdłuż wybrzeża asfaltową nitką, trudno cieszyć się widokiem, mając na ogonie rozgorączkowanych Włochów, trąbiących ile wlezie przy byle opóźnieniu. A miejsc do zatrzymania się na poboczu prawie nie ma. Czasem można przystanąć w mikroskopijnych zatoczkach przy drodze, ale tylko na chwilę, bo tak naprawdę zatoczki są miejscami parkingowymi właścicieli posesji leżących niżej. Wystarczy spojrzeć w dół klifu, by zauważyć zawieszone na skale pojedyncze domki, do których prowadzą kamienne schodki. Przed presją włoskich kierowców najlepiej więc uciec, zajeżdżając do miasteczek. Te tylko na pierwszy rzut oka wydają się podobne. W istocie każde z nich coś wyróżnia.
Salerno. Rozgrzane powietrze łagodzi świeża bryza od morza i cień egzotycznych roślin, pnących się po drewnianych pergolach. Ciągną się one wzdłuż XVIII-wiecznych schodów, zbudowanych na starych murach obronnych miasta i łączących kilka poziomów ogrodu. Widać stąd starówkę i morze. Ale główną atrakcją miasta jest maleńki ogród Giardino della Minerva, do którego trafiamy dzięki uprzejmości pewnego Gerarda. Spacer po zacisznej i cienistej enklawie uprzyjemnia szum wody z niezliczonych źródełek, oczek i fontann. Skomplikowany system nawadniania jest ozdobą ogrodu i odwieczną dumą mieszkańców Salerno.
Najlepsze cytryny pochodzą z Amalfitany – wie każdy Włoch. Dlatego właśnie tutaj powstaje słynne limoncello.
Gerardo pochodzi z maleńkiej Cetary, również na wybrzeżu Amalfi, ale zamieszkał tutaj. - Lubię przestrzeń większego miasta. Poza tym marzyłem o własnym butiku, a to właśnie do Salerno, największego miasta na wybrzeżu, zjeżdżają na zakupy mieszkańcy całej Kampanii - mówi. Ma rację. Salerno przyciąga turystów i przyjezdnych z całych Włoch, nie tylko z najbliższego regionu.
Dlaczego? Miasto jest kulinarną stolicą wybrzeża. Poza słynnym od stuleci miejscowym winem szczyci się "najlepszymi na całym wybrzeżu" sgombro, czyli makrelami. Dopiero co złowione i od razu usmażone, podane w sosie z białego wina, pomidorów, czosnku i ostrej papryczki są znakiem firmowym Salerno i najpopularniejszym daniem dziesiątek restauracyjek, których stoły wystawiono na ulicę. Na trawienie proponują tu obowiązkowo typowe w tym regionie schłodzone limoncello, czyli gęsty likier cytrynowy, a po posiłku kremowe, aromatyczne espresso.
Vietri sul Mare. Nieważne, z której strony wjeżdża się do miasta - od razu widać, że to ceramiczne zagłębie. Wszystko, co tylko się da, jest tu wyłożone misterną majoliką, a 90 proc. butików sprzedaje ceramikę i fajans - najczęściej produkowane we własnych warsztatach na tyłach sklepu. Tradycje wyrobu ceramiki sięgają czasów rzymskich, kiedy to odkryto, że tutejsza ziemia, bogata w glinę i wulkaniczny popiół, może dostarczyć surowca. Produkowane tu naczynia i płytki od tysiącleci trafiały przez Sycylię i Kalabrię do miast całego basenu Morza Śródziemnego. Motywy związane z morzem i krajobrazem Amalfitany, kałamarnice, rozgwiazdy, rybki, statki, muszle, kwiaty, zioła, a przede wszystkim cytryny maluje się tu na wszystkim. Nie sposób wręcz wybrać "reprezentatywnej" pamiątki.
Cetara - miasteczko naszego przyjaciela Gerarda. Namawiał nas, żebyśmy koniecznie je odwiedzili. Warto - przy maleńkiej plaży z rybackimi łodziami stoi wyjątkowo dobrze zachowana kanciasta saraceńska wieża, świadek niełatwej historii tego miejsca, którą chlubi się każdy jego mieszkaniec. Gospodarze niewielkiego pensjonatu tłumaczą, że w IX wieku osiedlili się tu Saraceni, czyli Arabowie, którzy mniej więcej wtedy podbili Sycylię. Okoliczne rybackie wioski wchodziły wówczas w skład Republiki Amalfi. Nabrzeżną wieżę zbudowano dla ochrony przed piratami, którzy byli plagą Morza Śródziemnego.
Dziś większość mieszkańców Cetary, jak przed wiekami, zajmuje się rybołówstwem. Lokalną specjalnością są tu jedyne w swoim rodzaju marynowane ryby, zwłaszcza tuńczyk i anchois, czyli sardele, które wkłada się do ceramicznych garnków, obficie soli i obciąża kamienną przykrywą. To również jedyne już miejsce na świecie, gdzie robi się jeszcze garum - klarowny, słony sos rybny z anchois, nazywany przez miejscowych colatura di alici.
Cetara to dobre miejsce na solidny posiłek. Niezłe wino, świetne ryby, domowe limoncello i wspaniała atmosfera sprawiają, że po dwóch godzinach gospodarze pensjonatu są naszymi serdecznymi przyjaciółmi. I zdradzają zasadę dotyczącą "endemicznego" rybnego sosu: kto chce poznać jego smak, musi zjeść tu obiad, kto chce poznać recepturę - musi wżenić się w rybacką rodzinę.
Na plaży z Quentinem Tarantino, Carlą Bruni i Monicą Bellucci. Czytaj na następnej stronie.
Positano. Poznajemy je z daleka, bo miasteczko rozkłada się na trzech niemal pionowych wzgórzach. Z tego powodu łatwo się tutaj zmęczyć, bo chodzi się niemal wyłącznie po schodach. Strome, kamienne prowadzą krętymi zaułkami obok kolorowych kamienic, restauracji, galerii, butików aż do plaży pokrytej delikatnymi kamyczkami, które muska wyjątkowo szmaragdowe w tym miejscu morze. Zmęczenie wynagradza widok na miasto.
Migoczące światło pochodzi z mieniącej się na żółto i zielono majoliki, którą obłożona jest kopuła katedry. Stojące jeden nad drugim domki wydają się zawieszone na skale. Zastanawiamy się, jak budowniczym udał się ten architektoniczny majstersztyk, bo przecież początki miasteczka datują się na I wiek. Jednak obecny kształt uzyskało dopiero na początku XX stulecia, gdy uroki wybrzeża Amalfi odkrył wielki miłośnik podróży, angielski król Edward VII. Później niezniszczone podczas wojny Positano stało się ulubionym letnim kurortem wielu znakomitości. Miesiąc miodowy spędził tutaj szach Iranu, Reza Pahlavi, uwielbiany we Włoszech reżyser Franco Zeffirelli mieszkał w Positano wiele lat, często wpada tu też Quentin Tarantino i włoskie piękności na stałe mieszkające we Francji - Carla Bruni i Monica Bellucci.
W najsłynniejszym na całym wybrzeżu "tytułowym" Amalfi jest inaczej - bardziej egalitarnie. Nie sposób przecisnąć się przez ciżbę turystów oblegających sklepiki z miejscowymi delizie e spezie. Pęki suszonych czerwonych papryczek, limoncello i liquore di limone w butelkach każdej pojemności, marynaty, przyprawy, wypieki i oczywiście - cytryny olbrzymy. Na niektórych straganach i w tutejszych sklepach świeże owoce i warzywa waży się razem - obowiązuje uśredniona cena, zwykle wysoka. Miejscowi rolnicy cenią swoją pracę: za trzy pomarańcze i dwie brzoskwinie płacimy osiem euro! Świeże owoce pachną tak, że zjadamy je od razu, na szerokich, długich schodach prowadzących do romańskiej katedry z barokowymi zdobieniami. To zresztą ulubione miejsce spotkań młodzieży i turystów, a sama katedra z charakterystyczną, geometryczną polichromią na fasadzie stała się powszechnie znanym symbolem miasta.
W porównaniu z tłocznym Amalfi górujące nad całym wybrzeżem i niemające dostępu do morza zaciszne Ravello wydaje się oazą spokoju. Ma się wrażenie, jakby wszyscy chodzili na palcach i zamiast ze sobą rozmawiać, szeptali. To chyba zasługa przestrzeni i ogrodów, na które nie ma miejsca w miasteczkach schodzących stromo ku morzu. Tutaj swój azyl znaleźli niegdyś Richard Wagner, D.H. Lawrence (ten od "Kochanka Lady Chatterley") i Greta Garbo.
Powiktoriańska Villa Rufolo, mieszanka mauretańskich łuków i gotyckich sklepień, w której mieszkał kiedyś Wagner, jest dziś udostępniona do zwiedzania, a w ogrodach, gdzie szukał natchnienia, w lipcu i wrześniu odbywają się koncerty muzyki klasycznej. Z tarasu hoteliku w Ravello przy dobrej pogodzie widać nawet odległe wysepki, a w każdą pogodę - dachy domów sąsiadów i zwykle maleńkie, zadbane ogródki. Każdy chce tu mieć własne cytryny. Dojrzałe spadają miękko na rozciągniętą poniżej korony drzew siatkę. Mieszkańcy wybrzeża w podobny sposób zbierają też brzoskwinie, pomarańcze czy figi.
To właśnie z zalanych winem brzoskwiń robi się tu wyśmienite letnie aperitivo (trunek pity przeważnie po południu, zwykle parę godzin przed kolacją, służący pobudzeniu apetytu), a z cytryn słynne limoncello, które działa z kolei jako digestivo - napój prawie obowiązkowo podawany po posiłku i przyspieszający trawienie. Limoncello (w setkach odmian) to zresztą obowiązkowa pamiątka z Amalfitany - smak i zapach rozgrzanego wybrzeża zamknięty w smukłej butelce.
Magda i Mirek Osip-Pokrywkowie
Twój STYL 07/2010