Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Karol Strasburger: Byłem marzeniem

Amantem został dzięki roli Toliboskiego w "Nocach i dniach". Nam opowiada o blaskach i cieniach sławy, radzeniu sobie ze stratą ukochanej i życiowych pasjach.

Spotykamy się przy okazji 40-lecia filmu "Noce i dnie" Jerzego Antczaka. Scena, w której grany przez pana Toliboski zbiera nenufary, stała się kultowa, a pan został okrzyknięty pierwszym polskim amantem. Jak pan wspomina tamte czasy?

Karol Strasburger: - Nie lubię wspomnień. Uważam, że one sprawiają, że człowiek zamyka się w tym, co było. A ja nie chciałbym budować swojej rzeczywistości na wspomnieniach. Z okazji 40. rocznicy powstania "Nocy i dni" na chwilę jednak wróciłem pamięcią do tamtych lat. To były początki mojej działalności zawodowej, mojej kariery. Zetknięcie się z wybitnym człowiekiem, jakim jest Jerzy Antczak, było czymś powalającym. Jego miłość do aktorów i pasja do zawodu dodawały nam wszystkim skrzydeł. Chcieliśmy latać pod sufitem. To dowód na to, jak pozytywny stosunek jednego człowieka do drugiego potrafi uskrzydlić. A krytyka i ciągłe mówienie "nic nie umiesz, jesteś słaby, jesteś zerem" powodują, że ludzie się zamykają i pracują dużo gorzej.

Reklama

- To była wielka przygoda, fajne emocje i olbrzymi stres, bo nagle stanąłem na planie u boku wybitnych aktorów. Byłem dwa lata po studiach, a wtedy absolwenci uważali, że nic nie umieją, dopiero wszystkiego się uczyliśmy, zaczynaliśmy, podglądaliśmy mistrzów. Nie byłem gwiazdą. To były inne czasy. Dziś ktoś tuż po studiach z miejsca otrzymuje miano gwiazdy. Wystarczy, że zagra małą rólkę w serialu. Media niepotrzebnie promują takich ludzi, przez co oni zaczynają wierzyć, że są wybitni. Ja byłem skromny.

Ale po roli Toliboskiego zyskał pan wielki rozgłos i uwielbienie.

- Grałem marzenie Barbary. Kogoś, kto uosabiał ideał. Na Toliboskiego patrzyliśmy oczami zakochanej w nim Barbary. I dlatego dostrzegaliśmy w nim coś wyjątkowego. Kiedy zrywałem nenufary, na brzegu jeziora stało 100 aktorów, którzy krzyczeli do mnie, machali i kibicowali. Poczułem się wtedy jak najważniejszy człowiek na świecie. Co ciekawe, początkowo ta rola wydawała mi się bez znaczenia. Bo była niemówiona, a w tamtym czasie strasznie się paliłem do tego, by w filmie mówić jak najwięcej. Do głowy mi nie przyszło, że ta scena przejdzie do historii. Świat poklasku dla mnie wtedy nie istniał. Słyszałem o tym, ale szczerze mówiąc, strasznie mnie to krępowało. Wolałbym, żeby tego nie było. I powodzenia, popularności i uwielbienia, o którym pani wspomniała, nie chciałem zauważać, bo by mi to przeszkadzało.

Brzmi nieprawdopodobnie. Przecież w tamtych czasach kochało się w panu pół Polski!

- Tej popularności i miłości nie należy zbytnio zauważać, robić z tego wielkiego zdarzenia. Bo to jest po prostu wpisane w nasz zawód. Oczywiście, było mi przyjemnie, gdy ktoś mnie poprosił o autograf, ale miałem i do dziś mam przekonanie, że z tego nic nie wynika. Popularność nie sprawi, że nasza pozycja zawodowa wzrośnie, a my staniemy się lepszymi aktorami. Ona jest tylko przy okazji. Skupiać się należy na czymś innym - trzeba pracować, żebyśmy zasługiwali na miano osób publicznych. Bo nie każdy na to zasługuje.

Dziś niewiele potrzeba, by zyskać rozgłos.

- Bardzo nad tym boleję. W obecnych czasach wystarczy siła przebicia, a przecież samo pomalowanie sobie włosów na zielono, wbicie kilku kolczyków do nosa i zrobienie tatuażu naprawdę nie czyni z nas wyjątkowych ludzi. Gustaw Holoubek powtarzał nam na studiach, że bycie kimś publicznym jest elementem wyróżnienia. I trzeba to zadanie wykonać godnie. Nie każdy człowiek zasługuje na to, żeby inni go podziwiali. Słabych, małych, bez charakteru i tandetnych podziwiać nie należy. Żeby się stać kimś, kogo należałoby podziwiać, trzeba mieć w sobie coś nadzwyczajnego. A to coś trzeba w sobie zbudować. Promowanie nijakości jest czymś bardzo złym. Media powinny się nad tym zastanowić.

Poznał pan cienie popularności?

- Oczywiście, bo prócz uwielbienia i noszenia na rękach osób popularnych, jest też gnębienie. Wkopywanie ich w ziemię. Mamy "fantastyczną" grupę kochanych hejterów, którzy zrobią wszystko, żeby kogoś zgnoić. To jest całe ich życie. Uważam, że oni to robią nawet nie po to, żeby nas skrzywdzić, ale po to, by wypromować siebie i swoją głupotę, nijakość, beznadziejność i zerową pozycję. To okropne.

Kiedykolwiek pomyślał pan, że uroda w jakimś stopniu pomogła panu w karierze?

- Nie powiedziałbym, że uroda, ale niewątpliwie sylwetka, zadbanie jest bardzo istotne w tym zawodzie. W ogóle uważam, że człowiek na pewnym poziomie powinien po prostu o siebie dbać. O to, jak wygląda, jak jest zbudowany, jak się porusza. Musi chodzić do dentysty, używać kremów do twarzy, a nie udawać, że one nie istnieją. Dobrze też byłoby w miarę zdrowo się odżywiać. Niewątpliwie bardzo pomaga w życiu, także zawodowym, jeśli człowiek wygląda estetycznie i zdrowo - budzi wtedy większe zaufanie. Wolimy przecież być piękni, zdrowi i bogaci niż brzydcy, schorowani i biedni. Uroda to jednak rzecz względna - każdemu się podoba co innego.

- Kiedy byłem w szkole teatralnej, rozmawialiśmy o tym z Andrzejem Wajdą. Wtedy ideałem piękna była Brigitte Bardot. Zapytaliśmy go, czy faktycznie jest taka ładna. Wajda odparł, że to nie jest tak, że ktoś jest w ogóle ładny. Są ludzie tzw. ładni od środka. Oni są ciekawi i poprzez to są podziwiani i piękni. A czasem osoba ładna nie potrafi być atrakcyjna. Bycie pięknym to umiejętność.

Jak dziś ocenia pan swoją drogę zawodową? Jest pan zadowolony z miejsca, w którym się teraz znajduje? A może zrobiłby pan coś inaczej?

- Z całą pewnością niczego nie żałuję. Owszem, był moment, gdy zastanawiałem się, czy wziąć udział w programie "Familiada". Zastanawiałem się, czy to będzie dla mnie dobre, czy złe. Pytałem kolegów, radziłem się. Ten program to było coś zupełnie nowego. Starsi koledzy odpowiadali mi więc: "Wiesz, jeśli to będzie dobre, bierz, ale jeśli to będzie słabe, nie przyjmuj". Nie wiedziałem, co zrobić. Zastanawiałem się, czy program mi zaszkodzi, czy pomoże. Wiem, że są tacy, którzy twierdzą, że zaszkodził, zaszufladkował mnie. Ale po dwudziestu kilku latach uważam, że podjąłem słuszną decyzję. Stworzyłem w tym programie własną markę. Poza tym, co bardzo ważne, nie zatrzymałem się na tym etapie. Robię sporo innych rzeczy. Gram w teatrze, serialach i filmach. Mam poczucie, że wciąż jestem na rynku obecny i potrzebny.

To podobno najważniejsze w tym zawodzie - poczucie, że jest się potrzebnym.

- Zbigniew Zapasiewicz, mój wychowawca i guru, powiedział kiedyś, że nie jest sztuką być gwiazdorem przez dwa, trzy lata. Sztuką jest pozostać w tym zawodzie i być potrzebnym przez dłuższy czas. Funkcjonowanie na rynku przez całe życie to marzenie aktora. Gdyby więc tak na to patrzeć, to jestem zadowolony ze swojej drogi zawodowej, bo wciąż na tym rynku jestem. Czy to filmowo, czy teatralnie, czy jako prezenter - łączę wszystko. Moją największą radością jest to, że ludzie przestają mówić: "To ten od »Nocy i dni«" albo "Ten od »Familiady«", tylko "To jest pan Karol, on robi różne rzeczy". To fajne. Udało mi się. Nie mogę więc żałować nawet wyborów takich jak studiowanie na politechnice, albo w szkole morskiej. Takie miałem pomysły. To nie był czas stracony, bo to wszystko jakoś mi się w życiu przydało. Wierzę, że jeśli coś robimy solidnie i staramy się z tego coś dla siebie wyciągnąć, czas nigdy nie jest stracony.

Niewiele osób wie, że trenował pan też gimnastykę przyrządową.

- Tak, prawie 15 lat uprawiałem sport wyczynowy. Byłem w Legii i odnosiliśmy sukcesy na Mistrzostwach Polski. Zdawałem nawet na AWF. Myślałem, że zostanę w sporcie, ale los inaczej mną zakręcił i dobrze. Mimo wszystko jednak sport pozostał w moim życiu i jest mi bardzo potrzebny. Gdybym go nie uprawiał, nie wiem, jakby to moje życie wyglądało. Sport jest dla mnie radością i odskocznią. Daje poczucie sprawności.

Sport "czyści" też głowę, pozwala inaczej spojrzeć na pewne sprawy. Pomaga poradzić sobie z problemami.

- Zawsze możemy uciec w sport od czegoś. W spor- cie uczymy się też, że nie jesteśmy bogami, nie jesteśmy niezniszczalni. Zawsze możemy z kimś wygrać i z kimś przegrać. To uczy pokory, a ta przydaje się w życiu. Sport uczy dyscypliny, samozaparcia i pozwala zachować sylwetkę. Nie mam sylwetki schorowanego ułomnego człowieka, który ledwo chodzi. Nie mam też problemu z wejściem po schodach. To dlatego, że cały czas jestem w ruchu. A jeśli utrzymujemy sprawność, to nawet w moim wieku możemy wygrać z dwudziestolatkiem. I to mnie bardzo cieszy.

Co pan uprawia?

- Numer jeden to dla mnie narciarstwo. Staram się być w Alpach trzy razy w ciągu zimy. Zaczynam w grudniu, kończę w marcu albo w kwietniu. Gram dużo w tenisa, pływam na desce surfingowej. Jeżdżę na rowerze, bywam też na sali gimnastycznej, żeby popracować nad układem mięśniowym. No i gram w ping-ponga. Działam trochę w tym sporcie. Konno jeżdżę już mniej, ale za to powożę bryczką. Co roku udaje mi się wygrać zawody w powożeniu w Zakrzowie. W tym roku też wygrałem. Gdy obejrzałem ostatnio fragment "Nocy i dni" zobaczyłem scenę, w której Toliboski podjeżdża bryczką pod dom Barbary. Powoziłem wtedy słabo. Teraz powożę z większą fachowością. Fajna rzecz.

Jak znajduje pan czas na to wszystko?

- Jedni spędzają dużo czasu w knajpach na głupotach, a inni trochę rozsądniej gospodarują swoim czasem. A poważnie, to często się tłumaczymy brakiem czasu. A tak naprawdę ukrywamy w ten sposób swoje lenistwo. Ja uważam, że mamy czas. Tylko musimy sobie dać ostrogę. Kiedy siedzę w domu i jest mi źle, idę na salę poćwiczyć. Też mi się nie chce wstać, wyjść, męczyć się, ale wychodzę. To wymaga mobilizacji - tego mnie nauczyła szkoła sportowa, że człowiek musi się mobilizować do wielu sytuacji. Bo jeżeli się pozostawimy sami sobie, nic nie będzie nam się chciało. Takie podejście prowadzi do tego, że wyrasta nam pokolenie, któremu się kompletnie nic nie chce. Żeby zmienić swój świat, zażywają na przykład dopalacze. I w ten sposób się mobilizują. To żałosne i przerażające. Ludzie, którzy chcą w życiu coś osiągnąć, muszą się mobilizować.

Kiedy poczuł pan ostatnio, że jest szczęśliwy?

- Hmm... Nie powiedziałbym, że jestem do końca szczęśliwy. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że szczęśliwym się bywa. Bywa też, że jestem bardzo nieszczęśliwy. Po śmierci żony odbyłem pewną rozmowę. Powiedziałem wtedy, że mamy do wyboru albo być nieszczęśliwym i czekać, aż sami też odejdziemy, bo nie widzimy już siebie na tym świecie, albo spróbować się w jakiś sposób od tego odciąć i znaleźć dla siebie to miejsce w świecie. Żyć dalej. To jest wielka sztuka. To samo się nie dzieje, to, niestety, niełatwe. O wszystko musimy w życiu walczyć. Papież kiedyś powiedział, że wolności nie można posiadać, trzeba ją stale zdobywać. Szczęście też trzeba stale zdobywać.

- O to, by być szczęśliwym, musimy każdego dnia walczyć. Zbyt wiele złego mnie spotkało w życiu, żebym mógł powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Gdybym na siebie spojrzał z boku, musiałbym przyznać, że w moim życiu wydarzyło się dużo negatywnych rzeczy. Można by więc pomyśleć, że jestem człowiekiem bardzo nieszczęśliwym. Ale ja nie chcę takim być. Uważam, że mamy jedno życie i powinniśmy je przeżywać z uśmiechem. I wyciągać z niego jak najwięcej. Wszystko jest kwestią naszego nastawienia do świata i tego, kim chcemy być. Są ludzie, którzy z założenia chcą być nieszczęśliwi i pragną, by inni im współczuli. To ich rola w życiu. Ja nie chcę, żeby ludzie mi współczuli. Chcę tworzyć inny wizerunek. Bo dobre chwile w moim życiu też się na szczęście zdarzają.

Czy w gorszych momentach może pan liczyć na wsparcie, pomoc bliskich ludzi? Ma ich pan wokół siebie?

- Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Czasem wolałbym nie weryfikować tego, czy ci ludzie, którymi się otaczam i nazywam kolegami, są naprawdę bliskimi mi ludźmi. Niewątpliwie mam grupę osób, które dobrze mi życzą. Przyjaciel to jednak taka osoba, która zrezygnuje ze wszystkiego i w danym momencie poświęci to dla drugiej osoby. O takich ludzi jest w życiu trudno. Czasami nam się wydaje, że mamy ich obok siebie, czasem wydaje nam się, że mamy taką rodzinę, nagle jednak się okazuje, że tak nie jest, gdy przychodzi trudny dla nas czas.

- Mogę powiedzieć tak - myślę, że są takie osoby, ale jest ich tylko kilka. Bo nawet gdy otacza nas sporo ludzi, tych najbliższych jest zaledwie garstka. Takich do radości, do zabawy, do spędzania czasu jest sporo, ale tych, którzy nam pomogą, kiedy naprawdę jest źle, jest niewielu, a czasem wcale. Życie potrafi zaskakiwać. I ktoś, na kogo nigdy specjalnie nie liczyliśmy, staje się właśnie taką osobą. I odwrotnie - ktoś, kogo uważaliśmy za bliskiego przyjaciela, nie zdaje egzaminu, gdy jest źle, trudno i nieatrakcyjnie.

Jak odbudować życie po stracie ukochanej osoby? Co jest najważniejsze, by zacząć znowu funkcjonować?

- Pewien psycholog powiedział kiedyś, że nasze życie jest niczym plecak, w którym nosimy doświadczenia, przeżycia i emocje. Tego jest w życiu coraz więcej i ten plecak się nimi wypełnia. Aby móc zacząć coś innego, musimy pewne emocje z niego wyrzucić, bo one się już tam nie mieszczą. Sami w głowie musimy sobie ułożyć, które emocje możemy z niego wyjąć, włożyć do odpowiedniej szuflady, zamknąć na klucz i wracać do nich rzadko, w odpowiednich momentach. Całkiem się tych wspomnień nie wyrzuci, nie da się, nawet bym tego nie chciał. Ale nie można tym żyć na co dzień. Jeśli ktoś będzie żył wyłącznie przeszłością, tym co było, co go złego spotkało, nigdy nie zbuduje czegoś nowego.

- Trzeba umieć znaleźć te proporcje. Najgorzej, gdy człowiek próbuje zacząć żyć, a ktoś obserwuje to z boku i komentuje. Zarzuca, że już zapomnieliśmy, już uporaliśmy się ze stratą. Oni są głupi, jeśli tak sądzą. Nad niczym się nie zastanawiają. Człowiek, który po stracie bliskiej osoby zaczyna się wreszcie uśmiechać, wcale nie zapomniał, wcale nie przestał cierpieć. Bycie smutnym do końca życia to skazywanie siebie na zagładę. Musimy przejść więc skomplikowany proces, żeby sobie wszystko poukładać w głowie. I żyć dalej. Połączyć coś, co było piękne i fantastyczne z czymś, co można zbudować od nowa.

Czego pan pragnie, o czym marzy?

- Chciałbym być zdrowy, żebym mógł realizować swoje plany zawodowe. Fajnie byłoby żyć z uśmiechem i mieć obok siebie kogoś bliskiego - przyjaciół na dobre i na złe. Chciałbym też do końca funkcjonować w sposób sprawny. Połączenie tych trzech rzeczy tworzy szczęście. Próbuję to wszystko budować. Może mi się uda?

Justyna Kasprzak

SHOW 19/2015

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy