Tomasz Borkowy: Nie chciałem grać w "Domu"
Choć to rola Andrzeja Talara zapewniła mu popularność. Aktor mówi SHOW, czy żałuje, że wyjechał z Polski u szczytu kariery. Zdradza też, czy jego żona jest szkocką arystokratką, i dlaczego myślała, że Tomasz to... mafioso.
Ogląda pan czasem polskie seriale?
Tomasz Borkowy: - Kiedy przyjeżdżam do Polski, staram się to robić. Mam jednak wrażenie, że lecą same seriale rzeki - soap operas, jak to się u nas mówi. Macie ich chyba ze 30, bo to tania, szybka produkcja. Może jednak lepiej byłoby iść w jakość zamiast w ilość, bo takich seriali jak "Dom" jest niewiele.
Dlaczego nie chciał pan grać Andrzeja Talara?
- Miałem wtedy własny teatr w Krakowie i chciałem być drugim Krzysztofem Jasińskim. Robiłem dużą imprezę na rynku, z okazji 1000-lecia miasta. Miałem zorganizować średniowieczny jarmark i turniej rycerski, bo jako szczaw, jeszcze przed szkołą teatralną, byłem końskim kaskaderem. Wizja i rozmach mojego pomysłu całkiem mną owładnęły, a tu nagle ktoś chce mnie do jakiegoś serialu. To zamieszanie zawdzięczam temu, że zagrałem małą rólkę w "Do krwi ostatniej" Jerzego Hoffmana. Zauważył mnie Jerzy Gościk, operator "Domu", i polecił Janowi Łomnickiemu. Pojechałem do Warszawy między przygotowaniami do widowiska i próbami do spektaklu, w którym grałem. Powiedziałem reżyserowi, że nie mam czasu że mu wyślę znakomitego chłopaka, który najlepiej zagra tę rolę. Krzysztof Pieczyński pojechał i spodobał się. Jednak zadzwonił do mnie producent i mówi: "Panie Tomku, Pieczyński jest faktycznie świetny, ale zagra pana brata". Do wystąpienia w "Domu" zmusił mnie też Wilhelm Hollender, wszechmocny producent filmowy, ojciec mojej ówczesnej dziewczyny Barbary, która jest dziś znakomitym krytykiem i filmoznawcą. Zagroził, że nie będę się mógł z nią spotykać, jeśli nie zagram w serialu. Postanowiłem więc przyjąć rolę najstarszego z braci Talarów.
Ponoć z początku nie zapałaliście do siebie sympatią z reżyserem, Janem Łomnickim.
- Owszem, a to dlatego, że Janek nie zrobił mi próbnych zdjęć, ale uwierzył na słowo Gościkowi. Postawił na mnie, ale potem zaczęło mu się zdawać, że zrobił potworny błąd obsadowy, który mógł zaważyć na całej produkcji. Ja też nie byłem pokornym odtwórcą roli. Zmieniałem dialogi, co go wnerwiało i taki wkurzony dzwonił do Mularczyka albo Janickiego (scenarzystów "Domu" - przyp. red.). Kiedy jednak zmontował pierwszy odcinek, okazało się, że jest w porządku. Ale wiem, czego on się bał.
Czego?
- Jestem miastowy, a grałem prostego chłopaka ze wsi, z awansu społecznego. Nie wyglądałem na takiego i w dodatku nie cierpiałem "Wiśta wio, łatwo powiedzieć". Scenarzyści mieli zamysł, żeby każdy bohater miał co najmniej jedno takie powiedzonko. Kiedy mogłem, zmieniałem "wiśta wio" na coś innego. W końcu na planie było tak źle, że zaczęliśmy rozmawiać przez drugiego reżysera. Pewnego dnia Łomnicki zaprosił mnie do domu. Zjawiłem się wieczorem, a na stole stał litr wódki. Od tego momentu byliśmy już zaprzyjaźnieni.
Dlaczego pan potem wyjechał? Zdobył pan ogromną popularność, po czym zniknął.
- Dostałem zaproszenie do pracy u jednego z najlepszych reżyserów europejskich, Rainera Fassbindera. Miałem wyjechać do Berlina 12 grudnia 1981 roku, ale producent "Domu", Andrzej Zielonka, prosił, żebym został do poniedziałku 14, bo zaplanował scenę z dużą liczbą aktorów. Zgodziłem się, a 13 grudnia ogłoszono stan wojenny. Decyzję o wyjeździe z kraju podjąłem, kiedy zabrano nam kamerę, bo planowaliśmy kręcić pasaże z czołgami na ulicach jako wstawki do przyszłych odcinków. Nie chciałem też grać, gdy większość aktorów ogłosiła bojkot telewizji opanowanej przez wojsko, a jako osoba na kontrakcie z TVP mogłem być do tego zmuszony. Dlatego wymyśliłem fortel: poszedłem do mojego przyjaciela lekarza, który ogolił mnie na łyso i dał zwolnienie lekarskie z powodu choroby skóry. Przyszedłem rano na zdjęcia, Łomnicki zamarł. Ale jeden z naszych kolegów, który pracował dla odpowiednich służb, wykazał zrozumienie. Uradzili, że trzeba będzie zrobić mi perukę. Powstawała tydzień i wyszła specjalnie paskudnie. Łomnicki zdecydował, że czekamy aż mi włosy odrosną.
Żałuje pan tego wyjazdu?
- Jedynie tego, że przez tę emigrację ominęły mnie pierwsze, najważniejsze lata życia mojego synka Filipa. Gdy go ponownie zobaczyłem, miał 4,5 roku. Gadał już jak najęty i to mu zostało do dziś, bo jest prawnikiem. Mój ojciec chciał, żebym poszedł właśnie tą drogą, bo sam był znanym adwokatem.
Był pan świadomy, co będzie dalej z pana karierą? Że trzeba będzie pracować fizycznie, żeby zarobić na utrzymanie?
- Chciałem grać nie tylko w Polsce, a zamknięto mi do tego drogę. Powiedziałem żonie, że muszę wyjechać. Że jak najszybciej ściągnę ją i dziecko, ale że tu nie ma dla nas przyszłości. Przyjaciel załatwił mi fałszywy kontrakt z Anglii - podpisany przez eksBeatlesa George’a Harrisona. Do czasu, kiedy zezwolono mi na wyjazd, minęło jakieś siedem miesięcy. W końcu przyjechałem do Londynu, kompletnie nie znając języka, i zacząłem pracę na budowie. Przyjaciel Filip Dargiewicz, który mnie tam ściągnął, od razu posłał mnie do szkoły angielskiego. Od godziny 8 do 10 byłem w szkole, a od 11 do 20 na budowie. Budowaliśmy jego pierwszy dom. Potem Filip pomógł mi kupić pierwsze mieszkanie... Mieszka w nim teraz moja była żona, z którą się przyjaźnimy.
To rzadkość. Zazdroszczę.
- Były oczywiście fatalne momenty, ale po latach jesteśmy w naprawdę dobrych relacjach. Basia wydała właśnie w Polsce książkę o Daisy von Pless i Shelagh Westminster pod tytułem "Siostry" (angielska księżna, która żyła na Śląsku, i jej siostra - przyp. red.). Wcześniej przetłumaczyła pamiętniki Daisy, której historię pokazał film "Magnat". Te książki pewnie by nie powstały, gdyby nie mój wyjazd.
Jak wrócił pan do aktorstwa na emigracji?
- Kiedy uczyłem się angielskiego, poznałem pewnego Argentyńczyka, którego dziewczyną była angielska aktorka. Powiedziała mi, że do małego teatru nad pubem na West Endzie szukają asystenta inspicjenta. Zrobiłbym wszystko, żeby być w teatrze. Nawet kible mógłbym myć. Poszedłem i dostałem pracę. Po miesiącu szef teatru Michael Almaz, izraelski reżyser, dramaturg i dziennikarz zauważył, że trochę się na tym znam i zaproponował mi stanowisko inspicjenta. Dwa miesiące później byłem już współdyrektorem i głównym reżyserem w Cafe Theatre Upstairs. To Michael zaprotegował mnie u znajomego agenta i zacząłem grać małe rólki.
- Dla chleba pracowałem jako majordomus i szofer u pewnej bogatej Angielki. Moja pracodawczyni wiedziała, że od czasu do czasu dostaję małe role w filmach. Zapytała w końcu: "Tomek, czemu nie grasz większych ról?". Odpowiedziałem, że mój akcent wystarcza tylko do grania Polaków albo Rosjan. "No to czemu z tym nic nie zrobisz?", zapytała. Ja jej na to: "Lekcje dykcji kosztują, a ja mam żonę i dziecko na utrzymaniu. U ciebie zarabiam 150 funtów tygodniowo". Wtedy ona postanowiła sfinansować moją naukę. Poprosiłem swojego agenta, żeby znalazł mi najlepszego specjalistę. Uczyła mnie kobieta, która przygotowała Francuza, Christophera Lamberta, do roli Szkota w filmie "Highlander". Lekcje kosztowały 50 funtów za godzinę.
Udało się wyzbyć akcentu?
- Miałem dwie lekcje w tygodniu. Przez pół roku nie mogłem rozmawiać z nikim po polsku. Po tym zagrałem już większe i kilka głównych ról. Lekki akcent pozostał, ale nikt nie jest w stanie określić, z jakiego kraju pochodzę. Moja kariera w Wielkiej Brytanii dobrze się rozwijała, ale w połowie lat 90. przyjechałem do Polski kręcić nową serię "Domu". To trwało prawie dwa lata i wypadłem z rynku. Znów trzeba było chodzić na castingi, a mnie już nie bardzo się chciało, więc bez reszty oddałem się teatrowi. Ale wierzę, że jeszcze wiele dobrych ról przede mną.
Z drugą żoną poznaliście się dzięki teatrowi?
- Spotkałem ją się w 1991 roku na festiwalu w Edynburgu. Laura była wicedyrektorem festiwalu Fringe. Pierwszy raz trafiłem tam już w 1983 roku. Do stolicy Szkocji pojechałem znowu dopiero siedem lat później, kiedy ucząc w szkole teatralnej w Londynie, zgromadziłem świetny zespół aktorski. Wynajęliśmy Hill Street Theatre, który prowadziłem do tego roku. Laura ignorowała mnie przez trzy lata, ale nie dałem się zbyć. Zaręczyliśmy się w 1995 roku, wyciągnąłem ją z festiwalu i zaczęła pracować ze mną w mojej firmie Universal Arts. Trochę narzekała, że kiedy pracowała w biurze festiwalowym, miała normalną pracę od 9 do 17 i przyzwoite wynagrodzenie, a ze mną harowała całą dobę (przez prawie 16 lat), a pieniądze były marne. Na nieszczęście ktoś ze szkockiego odpowiednika Ministerstwa Kultury zorientował się, że Laura jest znakomitym menedżerem i zaproponowano jej stanowisko w rodzaju naszego dyrektora departamentu teatru. I tak zostałem bez dyrektora administracyjnego.
Jakim Laura jest człowiekiem?
- Jest wspaniała, bardzo skromna, spokojna i zrównoważona, w przeciwieństwie do męża wariata. To, że wytrzymała ze mną tyle lat, to cud. Za osiem miesięcy będzie nasza 20. rocznica ślubu.
To prawda, że jest arystokratką?
- Kiedy Laura przyjechała do Polski, prasa nagle zaczęła się rozpisywać, że żenię się z córką szkockiego lorda, który ma trzy zamki. Chciałem dostać przynajmniej jeden, ale jakoś nigdy na nie trafiłem. Ojciec Laury, James Mackenzie Stuart, był wybitnym prawnikiem i sędzią szkockim. Królowa nadała mu tytuł lordowski. Później został pierwszym brytyjskim prezesem Europejskiego Sądu Najwyższego w Luksemburgu.
Za to pana znała cała Polska. Czy Laura wiedziała za kogo wychodzi?
- Było zabawnie, kiedy pierwszy raz przywiozłem ją do Polski. Ona nie wiedziała jeszcze, jak bardzo "Dom" był popularny. Jechaliśmy samochodem przez Niemcy, bo postanowiłem odszukać nasze siedlisko rodowe na Łużycach - miejscowość Borkowy. Przejechaliśmy przez granicę, tuż za nią zatrzymała nas policja, bo przekroczyłem dozwoloną prędkość. Wracam do samochodu, Laura pyta, ile kosztuje mandat. A ja na to: "Nic, poznali mnie". Była przerażona, pomyślała, że związała się z jakimś polskim mafioso i zastanawiała się, co powie matce. Wtedy musiałem się przyznać, że jestem w Polsce znanym aktorem.
Katarzyna Jaraczewska
SHOW 13/2016