Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Z dziewczynami dobrze sobie radziłem

Przyszły aktor był bardzo zaradnym chłopakiem. Na pierwsze dżinsy zarobił, handlując damskimi figami.

Rafał ma sześć lat. Wspina się na palcach, by przez szybę w drzwiach podejrzeć, co dzieje się w pokoju jego starszego brata Pawła. Właśnie odwiedzili go koledzy i głośno o czymś rozprawiają. Nagle w drzwiach staje Paweł. "Zmiataj stąd, Szujka!", krzyczy do zawstydzonego malca. Koledzy pękają ze śmiechu, a Rafałek, czerwony jak burak, ucieka do kuchni.

"Tak bardzo chciałem należeć do jego »dorosłego « świata",wspomina dziś ze śmiechem. Młodszy brat zazdrościł starszemu większej wolności, no i pegaza - superszybkiego motoroweru, który był prezentem od rodziców. Między chłopcami często dochodziło do bójek. Rafał donosił na Pawła rodzicom i bez przerwy go szantażował. A Paweł nazywał Rafała "Szujka", doprowadzając go tym do białej gorączki.

Reklama

Chłopcy bez przerwy się kłócili, ale gdy któremuś działa się krzywda, stawali za sobą murem. "Paweł nieraz wybawił mnie z opresji. Gdy na boisku jakiś osiłek próbował ze mną zaczynać, mój brat pokazywał mu, gdzie raki zimują", wspomina. W tamtych czasach Rafał oczywiście się do tego nie przyznawał, ale tak naprawdę starszy brat był dla niego autorytetem.

"Jest starszy o całe sześć lat, więc wówczas wydawał mi się bardzo dojrzały. Zawsze dużo wiedział, był oczytany i miał wokół siebie mnóstwo przyjaciół", wspomina. Paweł często służył młodszemu bratu radą, ale... nie w sprawach sercowych. W tych Rafał radził sobie sam, i to całkiem dobrze.

Pierwszą dziewczynę o imieniu Grażyna miał już w podstawówce. W liceum Rafał był aktywnym uczniem. Udzielał się też w zajęciach pozaszkolnych. Pasjonował się fotografią i muzyką. Razem z przyjacielem grał na gitarze klasycznej w Domu Kultury. "Nasz żelazny repertuar to »Summertime « Gershwina. Nie znaliśmy nut, więc graliśmy z pamięci. Występowaliśmy w każdym możliwym przedstawieniu szkolnym. Szło nam tak dobrze, że jednego roku dyrekcja szkoły ufundowała nam w nagrodę wycieczkę", wspomina z dumą.

Chłopcy pojechali na wakacje do Rumunii. "Byliśmy w Mangalii. Jako dość operatywny nastolatek postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym i trochę na tym wyjeździe zarobić", śmieje się aktor. Na dwutygodniowy pobyt w Rumunii spakował więc do torby... sto par damskich fig! Oczywiście żeby je sprzedać. Oprócz tego zabrał kilkadziesiąt plastikowych grzebieni i koców.

"Na przejściu granicznym próbowałem wmówić celniczce, że to wszystko prezenty dla koleżanek. Pokładała się ze śmiechu, ale mnie przepuściła", wspomina. Na miejscu od razu rozpoczął działania handlowe. Niespodziewanie okazało się, że plastikowe grzebienie, na których zamierzał zbić fortunę, są dostępne w każdym kiosku! "Ale poradziłem sobie z tym problemem. Spacerowałem po plaży i co ładniejsze dziewczyny po prostu obdarowywałem grzebieniem z Polski. Nie powiem, bardzo ułatwiało to zawieranie znajomości. Można powiedzieć, że podrywałem na grzebień", żartuje.

Figi i koce z Polski okazały się natomiast prawdziwym hitem. Rafał wrócił do kraju z całkiem niezłą sumką. "Za zarobione pieniądze kupiłem sobie w peweksie pierwsze w życiu dżinsy", chwali się. A w ulubionej kawiarni Szarotka mógł wreszcie poczuć się jak prawdziwy gość i zamówić pyszne ciastko. "Bo zazwyczaj zamawialiśmy z kolegami jedną herbatę na czterech, a potem w oparach dymu papierosowego delektowaliśmy się jej smakiem", dodaje.

W tych czasach Rafał całkiem poważnie myślał już o aktorstwie. Starszy brat, student wrocławskiej szkoły aktorskiej, zasypywał go opowieściami o studenckim życiu. Wkrótce za jego namową Rafał zapisał się do lokalnego teatru amatorskiego i na dobre rozsmakował w aktorstwie.

"Jeździliśmy ze spektaklami po całej Polsce, a ja czułem się jak prawdziwy offowy artysta", wspomina. Kiedy zdał maturę, nie zastanawiał się zbyt długo nad tym, jaki kierunek studiów wybrać. Złożył papiery do krakowskiej szkoły teatralnej. Egzaminy miały trwać dwa tygodnie. Rodzice i znajomi stanęli na głowie, by załatwić mu na ten czas nocleg. Tymczasem po trzech godzinach mógł już wracać do domu...

"Ech, to był prawdziwy cios! Oblałem na pierwszym egzaminie", wyznaje. Na szczęście pierwsze niepowodzenie nie zniechęciło go do aktorstwa. Rok później znów spróbował swoich sił i... znów mu się nie powiodło. "Ale tym razem w Łodzi dotarłem przynajmniej do drugiego etapu", zaznacza. Udało się dopiero za trzecim podejściem.

"Na kolejny egzamin, tym razem do warszawskiej szkoły teatralnej, poszedłem raczej bez wiary w sukces. Sądziłem że znów obleję, więc w ogóle się nie stresowałem. No i może właśnie dlatego się dostałem".

Czasy studenckie wspomina z rozrzewnieniem. "Ja, chłopak ze Zduńskiej Woli, wkroczyłem do wielkiego świata. Nagle poznałem osobiście wspaniałych ludzi, których dotychczas tylko oglądałem w telewizji". Zajęcia zaczynały się o ósmej rano. "To były lekcje dykcji, które prowadził prawdziwy postrach szkoły, profesor Kazimierz Gawęda. Wymagał niemal stuprocentowej frekwencji, dlatego zrywaliśmy się bladym świtem, by zdążyć na lekcje, niezależnie od tego, czy dzień wcześniej imprezowaliśmy", śmieje się Rafał.

Potem były ćwiczenia ruchowe, teoretyczne i zawodowe. "O osiemnastej kończyły się zajęcia i wtedy zaczynała się gonitwa - na gwałt szukaliśmy z kolegami wolnej sali, w której moglibyśmy »próbować«, czyli odrabiać prace domowe. Do akademika wracaliśmy około dwudziestej pierwszej i wtedy dopiero się działo".

Rafał mieszkał w kultowym dziś akademiku Dziekanka. Podobnie jak większość studentów akademii muzycznej, teatralnej i sztuk pięknych. Wieczorami wszyscy zbierali się na parterze, by się integrować. "A tu trzeba było uczyć się roli... Ech, ciężkie jest życie studenta", śmieje się Królikowski.

Za rolę w dyplomowym przedstawieniu "Awantura w Chioggi" zdobył nagrodę publiczności. Ale młody aktor nie zdążył nacieszyć się tym sukcesem, bo... od razu dostał propozycję zagrania w filmie samego Andrzeja Wajdy! "Wielki film, wielcy aktorzy i wielka trema. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym", tłumaczy. Jego rola w "Pierścionku z orłem z koronie" była sukcesem (dostał za nią nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego). Ale i tym nie potrafił się cieszyć - przejmował się tym, co będzie dalej z jego karierą.

"To taka przypadłość, zawsze martwię się tym, co będzie potem. Moje sukcesy przeżywali więc przede wszystkim rodzice. Tak zresztą jest do dzisiaj. Myślę, że są ze mnie dumni. No i mam nadzieję że mój brat również - w końcu to od niego wszystko się zaczęło...", mówi z uśmiechem.

Justyna Kasprzak

SHOW 15/2011

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy