Reklama

Kalina Błażejowska: Mordy na dzieciach w Lublińcu zostały starannie zaplanowane

- Odział B był miejscem, w którym programowo mordowano dzieci, jednak ich agonia nie trwała kilku-kilkunastu minut, jak w przypadku rozstrzelań czy zagazowywania, a kilka tygodni. Od razu po przyjęciu wdrażano tzw. schemat luminalowy, dzięki któremu można było zabijać bez wzbudzania podejrzeń co do prawdziwej przyczyny zgonu - mówi Kalina Błażejewska, dziennikarka, autorka książki "Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych"

Katarzyna Pruszkowska: W swojej książce, opisujesz,  m.in., zagładę dzieci w Jugendpsychiatrische Klinik w Lublińcu. Zanim jednak do niej przejdziemy, chciałabym porozmawiać o eugenice, która zajmuje w tej historii ważne miejsce. Wyjaśnij proszę, jak była rozumiana w przedwojennych Niemczech.

Kalina Błażejewska: - W pismach Francisa Galtona, zresztą kuzyna Karola Darwina, który wymyślił termin "eugenika", pojawiło się spostrzeżenie, że ludzkość można udoskonalać tak samo, jak to się robi w hodowli bydła. Podstawowym celem eugeniki było to, by naród składał się z jednostek jak najzdrowszych, najsilniejszych i najsprawniejszych, także intelektualnie. A co za tym idzie - by "rasa się nie degenerowała". Choć dziś wielu uważa eugenikę za pseudonaukę, całkowicie skompromitowaną przez nazistów, niektóre jej postulaty przetrwały.

Reklama

Na przykład?

- Eugenicy zachęcali państwo do tworzenia ośrodków, w których pomagano ludziom uzależnionym od alkoholu lub narkotyków. Uważali bowiem, że używki wpływają źle nie tylko na jednostki, ale na relacje rodzinne czy zawodowe, a tym samym na społeczeństwo w ogóle. Te same założenia leżą przecież u podstaw współczesnej polityki przeciwdziałania uzależnieniom. Innym przykładem myśli eugenicznej jest edukacja seksualna młodzieży czy wykonywanie testów przesiewowych na choroby przenoszone drogą płciową. Zwolennikom eugeniki nie można odmówić tego, że patrzyli na zdrowie szeroko.

A co rozumiano pod pojęciami: eugenika negatywna, pozytywna, zapobiegawcza?

- Eugenika negatywna wiązała się albo z przymusową sterylizacją osób, zakwalifikowanych jako te, które nie powinny się rozmnażać, albo z zabijaniem tych, którzy mieli "złe geny". Eugenika pozytywna miała zachęcać ludzi zdrowych do rozmnażania się. Jedną z metod było na przykład uzależnianie przyznania zasiłku od tego, czy dzieci w rodzinie rodzą się zdrowe. Z kolei eugenika zapobiegawcza miała zapobiegać szerzeniu się chorób - zwłaszcza uzależnień, gruźlicy i chorób wenerycznych. W jej ramach tworzono także poradnie małżeńskie, w których starannie badano narzeczonych i radzono im, czy powinni brać ślub i mieć razem dzieci.

Wspomniałaś o "złych genach", które miały determinować, czy ktoś powinien żyć, czy nie.

- Nazwa sugeruje, że chodziło o choroby lub defekty przekazywane genetycznie. Dziś oczywiście wiemy, że jest wiele chorób wrodzonych, które nie są warunkowane genetycznie, jednak mówimy o czasach, kiedy genetyka i nauka o dziedziczności nie były tak zaawansowane. W związku z tym zakładano, że wszelkie wady, które nie zostały nabyte, jak np. pojawienie się padaczki po urazie głowy, są dziedziczne. Celowo podaję ten przykład, bo dziś ludzie chorujący na epilepsję, jeśli tylko nie jest ona lekooporna, mogą właściwie normalnie funkcjonować. A kiedyś padaczka, która pojawiła się bez wyraźnej przyczyny, była uważana za chorobę dziedziczną, wiążącą się z niedorozwojem umysłowym. A co za tym idzie - chorych uważano za jednostki nieprzydatne dla społeczeństwa.

To takie "nierokujące" dzieci trafiały właśnie do Jugendpsychiatrische Klinik w Lublińcu. Wcześniej był tam duży szpital psychiatryczny, ale dla dorosłych. Kiedy otwarto odział dla dzieci?

- Pod koniec 1941 roku. Już we wrześniu 1939 dyrektorem całej placówki został dr Ernest Buchalik, fanatyczny nazista. Później do pomocy sprowadził dr Elizabeth Hecker, lekarkę, która wcześniej pracowała w różnych szpitalach, sanatoriach i przychodniach na terenie Niemiec i Dolnego Śląska. Była eugeniczką, wielką zwolenniczką ustawy o przymusowej sterylizacji, w wyniku której okaleczono ponad 400 tys. obywateli Niemiec. Kwestiami rasy interesowała się na długo zanim do władzy doszli naziści, a stworzenie oddziału, w którym mogłaby prowadzić badania nad dziedzicznością, było jej marzeniem.

- W Lublińcu bez żadnych skrupułów mogła realizować swoje naukowe ambicje. Kierowała tam Jugendpsychiatrische Klinik, której częścią był tak zwany dziecięcy oddział specjalistyczny Komitetu Rzeszy. Podobnych na terenie całej Rzeszy było co najmniej 37.

Czemu oficjalnie służyły?

- Rodzicom dzieci, które trafiały do Lublińca, mówiono, że w klinice trwają zaawansowane badania nad różnymi schorzeniami, zapewniano, że oddziały dysponują nowoczesnym sprzętem, prowadzone są innowacyjne terapie, a personel został przeszkolony do pracy z ciężko chorymi dziećmi.

A wszystko to na koszt Rzeszy. To nie budziło podejrzeń?

- Myślę, że rodzice byli w stanie zrobić wiele, by ich dzieci uzyskały pomoc. A tutaj obiecywano im bardzo dużo, od pełnego wyżywienia i fachowej opieki, na szansie na wyleczenie nieuleczalnej choroby kończąc. Oczywiście dziś moglibyśmy powiedzieć, że byli naiwni, ale trudno ich winić, że kiedy ktoś dał im nadzieję na to, że stan dziecka się poprawi, uwierzyli. Tym bardziej, że na oddział kierowali często pediatrzy, którzy przez lata opiekowali się tymi dziećmi. Rodziny im ufały.

Lekarze wiedzieli, co naprawdę dzieje się w klinice?

- Sądzę, że to był taki system, w którym oszukiwani byli i rodzice, i lekarze, przekonywani, że celem projektu jest opracowanie lepszej profilaktyki. Otrzymali listę chorób, które kwalifikowały do przyjęcia, i na jej podstawie wysyłali zgłoszenia do Berlina, do Komitetu Rzeszy ds. Naukowego Opracowania Ciężkich Chorób Uwarunkowanych Dziedzicznie i Konstytucjonalnie. Tam oceniało je trzech ekspertów, profesorów medycyny. To oni decydowali, które dzieci powinny zostać przyjęte. Tych trzech mężczyzn skazało na śmierć kilka tysięcy dzieci.

W książce piszesz, że za wypełnienie jednego zgłoszenia można było dostać wynagrodzenie, 2 Reichsmarki.

- Na początku Rzesza zachęcała medyków marchewką, a potem kijem, zmuszając do wypełniania ankiet, rozszerzając listę chorób i domagając się kierowania do Komitetu coraz większej liczby dzieci. 

Co działo się z tymi, które zostały przez Komitet w Berlinie zakwalifikowane do "leczenia"?

- Najczęściej to lokalne Wydziały Zdrowia wysyłały rodzicom listy z informacją, że konkretnego dnia, o konkretnej godzinie mają stawić się z dziećmi w Lublińcu. Czasem postanowienia wydawały Urzędy do spraw Młodzieży czy sądy dla nieletnich.

Rodzice zakwalifikowanych dzieci mogli odmówić?

- Raczej nie. W książce opisuję historię 6-letniej Renatki Rusek, która urodziła się niewidoma i kulała, ale poza tym była zdrowa, sprawna intelektualnie. Matka, Pelagia, nie chciała jej oddać, nie zgadzała się na leczenie jakimiś niesprawdzonymi metodami. Jednak nie miała wyboru i w końcu odwiozła córkę, a potem co miesiąc przyjeżdżała z Zabrza w odwiedziny. Pewnego dnia dostała telegram, że dziecko gorzej się czuje, ale nie ma zagrożenia życia. Przyjechała od razu, Renatki nie było w sali widzeń. Po dłuższych poszukiwaniach matka znalazła ją w kostnicy, a lekarz odmówił okazania zwłok. Kiedy poszła z pretensjami do doktora Buchalika, usłyszała, że "ma być zadowolona, iż dziecko nie żyje".

- Było jeszcze jedno miejsce, w którym Hecker szukała dzieci - w górnośląskich domach dziecka. Robiła sobie objazdy i wybierała chłopców i dziewczynki, które wydawały się jej szczególnie interesujące.

Mamy więc dzieci, które przywożą rodzice i takie, które wybiera sobie szefowa kliniki. Przy przyjęciu wszystkie trafiają na oddział A. Co się tam z nimi działo?

- Były poddawane obserwacji, która zazwyczaj trwała 6-8 tygodni. Personel notował "niepokojące" zachowania dzieci, takie jak moczenie się, zbytnia żywiołowość czy okazywanie głodu. Czytałam notatki z tych obserwacji i jest to absolutnie przygnębiająca lektura. Jeden z chłopców "jadł łapczywie, gdy dostawał zabawkę, najpierw sprawdzał, czy da się ją zjeść, potem odkładał", drugi, niewidomy "kiedy poczuł, że dawane jest jedzenie, krzyczał, dopóki się go nie nakarmiło, wołał o chleb", a inna dziewczynka "w czasie kąpieli piłą brudną wodę". Te normalne zachowania nie dziwią tym bardziej, że dzieci żywione były według zasad tzw. diety eutanazyjnej. Podawano im dziennie czarny chleb i czarną kawę na śniadanie i kolację, a na obiad nędzną zupę z kawałkiem brukwi czy dyni. Jadłospis jak w Auschwitz.

- Prócz obserwacji na oddziale A podawano też dzieciom szczepionki i przeprowadzano badania. Standardowe testy na dezynterię, opukiwanie młoteczkiem neurologicznym, ale też pneumoencefalografię.

Wyjątkowo okrutne i bolesne badanie, którego wyniki nie miały właściwie żadnej wartości diagnostycznej. A jednak Hecker chętnie stosowała je u swoich pacjentów. Opowiesz, na czym ono polegało?

- Najpierw wykonywano punkcję lędźwiową, czyli pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego, którego upuszczano 20 cm sześciennych. Następnie płyn zastępowano powietrzem i robiono zdjęcie RTG, na którym widoczne były komory mózgu.

Czemu miało to służyć?

- Zdjęcia porównywano z tabelami genealogicznymi, a w przypadku śmierci dzieci z badaniami ich mózgów, które Hecker w słojach z formaliną wysyłała do Instytutu Badań Neurologicznych we Wrocławiu. M.in. na podstawie pneumoencefalografii próbowano ustalić, czy dana choroba jest dziedziczna i czy dzieci "rokują" czy nie. Dziś takie działania z pewnością zostałyby uznane za eksperymenty medyczne.

Eksperymenty, ale przeprowadzane za zgodą rodziców, o którą prosiła Hecker. Choć w zasadzie nie musiała tego robić.

- Rzeczywiście, pod tym względem wyprzedziła swoje czasy, bo dopiero uchwalony w 1947 roku Kodeks Norymberski zakazał doświadczeń na ludziach bez wiedzy i zgody pacjentów. Myślę, że Hecker starała się w ten sposób zabezpieczyć, być może przewidując, że po wojnie jej badania mogą zostać uznane za nieetyczne. W przypadku oskarżeń, czy to ze strony rodziców, czy wydziałów zdrowia, mogła zasłaniać się właśnie tymi drukami. Skoro rodzice podpisali, to brali na siebie ryzyko.

Listy z prośbą o zgodę zawierały lakoniczny opis badania i druczek: "Zgadzam się na badanie rentgenowskie mózgu mojego dziecka", o możliwych powikłaniach, ze zgonem włącznie, ani słowa.

- A wiemy na pewno, że dzieci podczas tego badania umierały. W dokumentacji prowadzonej przez Hecker są opisane dwa takie przypadki, jednak liczni świadkowie zeznawali, że widzieli więcej takich śmierci.

Rodzice mogli odmówić zgody na pneumoencefalografię?

- Teoretycznie tak. W aktach są informacje o jednej rodzinie, która nie zgodziła się na wykonanie badania i, o dziwo, zostało to uszanowane. Jednak generalnie rodzice druczki podpisywali.

Powiedziałaś, że dzieci "nierokujące" przenoszono na odział B, o którym zaraz porozmawiamy. A co działo się z resztą?

- Dzieci "rokujące", czyli takie, które mimo choroby czy niepełnosprawności mogły zostać przyuczone do wykonywania nieskomplikowanych prac, wysyłano do rozmaitych ośrodków szkolno-wychowawczych czy resocjalizacyjnych. Ostatecznie celem oddziału A było właśnie "dyscyplinowanie, diagnozowanie i segregowanie".

Czyli z oddziału A można było wrócić żywym, w przeciwieństwie do oddziału B.

- Odział B był miejscem, w którym programowo mordowano dzieci, jednak ich agonia nie trwała kilku-kilkunastu minut, jak w przypadku rozstrzelań czy zagazowywania, a kilka tygodni. Od razu po przyjęciu wdrażano tzw. schemat luminalowy, dzięki któremu można było zabijać bez wzbudzania podejrzeń co do prawdziwej przyczyny zgonu. Luminal to lek o działaniu nasennym, uspokajającym, przeciwdrgawkowym, do dziś stosowany, choć coraz rzadziej, w leczeniu padaczki. Podawany w dużych dawkach osłabiał układ odpornościowy, więc w dokumentacji wpisywano, że dzieci umierały na zapalenia płuc, oskrzeli czy grypę. Średnio przebywały na oddziale ok. 3 tygodni, jednak te mniejsze, dodatkowo osłabione głodem, umierały już po paru dniach.

- W książce opisuję historię chłopca, dziś 87-latka, który przeżył "kurację" luminalem, bo podczas odwiedzin mama kazała mu wypluwać tabletki, a poza tym dokarmiała go kotletami. Czego nie zjadł, chował pod poduszką.

Bo odwiedzin nigdy nie zakazano, nie tylko na oddziale A, ale także i B.

- Tak, mało tego, rodzice dostawali nawet telegramy z informacjami, że stan zdrowia dzieci się pogorszył i powinni przyjechać. Najpierw myślałam, że być może to jakaś polska pielęgniarka, wiedziona odruchem współczucia, wysyłała je, żeby rodzice zdążyli się z dziećmi pożegnać. Potem jednak odkryłam, że tak działo się też w innych tego typu oddziałach. Personel wzywał rodziców, by na własne oczy zobaczyli, że stan dziecka jest ciężki i nie nabierali podejrzeń co do prawdziwej przyczyny śmierci.

- Odwiedziny zawsze były organizowane w osobnych salach, jak widzenia w więzieniu. Jeśli dziecko było jeszcze zdolne do komunikowania się, spotkania były bardzo krótkie. Na przykład Renatka mogła jeszcze mówić, więc powtarzała mamie w kółko, że chce wracać do domu. Być może gdyby mogły spędzić razem więcej czasu, dziewczynka powiedziałaby więcej. Ważne było również to, że rodzice nie widzieli, w jakim stanie są inne dzieci, nie wiedzieli, jaka jest śmiertelność. Nie mieli też możliwości, by poznać innych rodziców i z nimi porozmawiać.

Niektórzy jednak się domyślali, że ich dziecko zostało "wykończone", otrute.

- Rzeczywiście, najczęściej rodzice dzieci, które przyjmowano do kliniki we względnie dobrym stanie. W zeznaniach pojawiają się takie informacje. Jednak na odział trafiały też dzieci bardzo chore lub głęboko upośledzone, z ciężkimi uszkodzeniami mózgu. Ich rodzice mówili, że dziecko już przed przyjęciem było bardzo słabe i liczyli się z tym, że może umrzeć, nie mieli wielkich nadziei na wyleczenie. Oddawali dzieci na odział myśląc, że tam lepiej się nimi zajmą, a oni będą mogli skupić się na reszcie potomstwa - bo często to były rodziny wielodzietne. Jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczności, czyli wojnę, problemy z aprowizacją, ogromną biedę, trudno się tym ludziom dziwić.

Wróćmy na chwilę do systemu - rodzice nie tylko nie znali siebie nawzajem, ale również nie znali lekarzy, którzy mieli się ich dzieckiem zajmować.

- Według zeznań Pawła Ikasa personel cały czas miał twarze zasłonięte chustami, dzisiaj to by były maseczki. Kiedy rodzice prosili o rozmowę z lekarzami, okazywało się, że albo ich nie ma, albo są akurat bardzo zajęci. Nie podawano ich nazwisk, a Hecker, która wysyłała listy do rodzin, podpisywała się tak, by nie można było odczytać jej nazwiska.

Ile dzieci zamordowano na oddziale lub ile się przez niego przewinęło?

- Według ustaleń polskiego śledztwa, które zakończyło się w 1968 roku, za nienaturalne uznano 151 zgonów. Pozostałych 147 przypadków nie uznano za morderstwa.

Dlaczego?

- Głównym dowodem był czarny zeszyt w kratkę, w którym notowano podawane dzieciom dawki. Cytując uzasadnienie prokuratora: "Dzieci te zmarły bądź przed rozpoczęciem prowadzenia zapisów w zeszycie Medizin Kinder Abt. B, to jest przed 15 sierpnia 1942 roku, bądź po ich ukończeniu, tj. po 31 października 1944 roku, bądź wreszcie nawet w okresie krytycznym, ale z zapisów cytowanego zeszytu nie wynika, by nazwiska ich tam figurowały oraz czy otrzymywały dawki preparatów barbiturowych".

Kiedy proceder się zakończył?

- W 1945, kiedy klinika wróciła w ręce Polaków. Podczas walk o Lubliniec, dość zaciętych, większość personelu uciekła, dzieci zostały bez opieki. Przyszły po nie siostry służebniczki, które mieszkały w pobliskim zakonie oblatów. Zaprowadziły do klasztoru, umyły, nakarmiły. Ten moment wspominał jeden ze świadków. Mówił mi, że zakonnice były bardzo troskliwe, dały im dobre jedzenie, tylko strasznie się dziwiły, dlaczego jedzą tak łapczywie.

- Niedługo potem do Lublińca wróciła Kazimiera Marxen, która pracowała w szpitalu przed wojną. To ona pierwsza zorientowała się, co tak naprawdę działo się na oddziale. Znalazła czarny zeszyt doktora Buchalika. Potem zaczęła przesłuchiwać personel, w tym polskie pielęgniarki. Jeszcze w 1945 udało jej się oszacować, ile dzieci zostało w Lublińcu zamordowanych.

Polskie pielęgniarki widziały, w czym uczestniczą?

- Nie mogły nie widzieć. Po wojnie zeznawały różnie: niektóre twierdziły, że próbowały protestować, inne, że nie zorientowały się w "schemacie luminalowym", czasem zmieniały wersje. A niektóre nigdy nie zostały przesłuchane.

Jakie były powojenne losy Hecker?

- Zaraz po opuszczeniu Lublińca Hecker zaczęła przygotowywać się na to, że może być oskarżona o eksperymenty i udział w nazistowskim programie "eutanazji". Dlatego zaczęła zbierać rekomendacje od wpływowych ludzi, na przykład wojewody dolnośląskiego, usuniętego ze stanowiska przez nazistów - a więc wiarygodnego dla aliantów - któremu nakłamała, że bardzo starała się zapobiec zabijaniu pacjentów, tak dzieci, jak dorosłych. On jej uwierzył i napisał list, w którym poświadczał, że dr Hecker wykazała się niezłomną postawą etyczną, a nawet przyczyniła do tego, że na Górnym Śląsku nie prowadzono "eutanazji" - choć oczywiście prowadzono, nie tylko w Lublińcu. 

- Hecker szybko przywrócono prawa do wykonywania zawodu. Stworzyła Westfalską Klinikę Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, była uważana za pionierkę badań nad chorobami psychicznymi dzieci. Cieszyła się autorytetem w środowisku, była honorową członkinią Niemieckiego Towarzystwa Psychiatrii i Psychoterapii Dzieci i Młodzieży, nagrodzono ją też Federalnym Krzyżem Zasługi I klasy. Żyła długo, zmarła jako dziewięćdziesięciolatka w połowie lat 80-tych w pięknym bawarskim miasteczku.

Nigdy nie została postawiona w stan oskarżenia?

- Zeznawała w śledztwie, które toczyło się Niemczech Zachodnich, ale jego przebieg był parodią szukania sprawiedliwości. Zatrudniono biegłych farmakologów, profesorów, którzy uznali, że schemat leczenia luminalem był absolutnie prawidłowy. Prokurator miał co prawda pewne zastrzeżenia do zeznań Hecker, ale ostatecznie postępowanie zostało umorzone, w ogóle nie doszło do procesu. Wnioski? Na niemieckim oddziale w Lublińcu z przyczyn nienaturalnych nie zmarło ani jedno dziecko.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy