Amerykański nałóg
USA opanowała żądza sławy. Tysiące nastolatków biorą udział w castingach, kursach dla przyszłych gwiazd i spotkaniach z łowcami talentów. Jake Halpern, amerykański reporter, który opisał to zjawisko w książce "Fame Junkies" (Uzależnieni od sławy), opowiada TS o dzieciach marzących, by prześladowali ich paparazzi, ich rodzicach żyjących na kredyt, żeby opłacać dziecięcą pogoń za sławą, i producentach celebrytów, którzy korzystają z naiwności jednych i drugich.
Pana książka mnie zaszokowała. Cytuje pan badania, z których wynika, że większość nastolatek w USA wolałaby być sławna niż inteligentna. A prawie połowa badanych uważa, że posada asystentki gwiazdy to bardziej prestiżowe zajęcie niż praca profesora na uniwersytecie. Czy Amerykę ogarnęła obsesja sławy?
Jake Halpern: - Bez wątpienia, i to na niespotykaną skalę. Program American Idol ma większą oglądalność niż trzy główne kanały informacyjne. Nakład tygodnika "People", który sprzedawał się kiedyś w kilkuset tysiącach, przekroczył ostatnio cztery miliony egzemplarzy. Gdy dorastałem, w amerykańskiej telewizji było kilka programów, w których zaglądano gwiazdom do ich sypialni, kuchni i torebek. Dziś istnieją całe kanały, na których od rana do wieczora można dowiadywać się o limuzynach raperów, wakacjach Brada i Angeliny czy zawartości kosza na śmieci Julii Roberts. Dla wielu amerykańskich nastolatków śledzenie takich newsów stało się ulubioną rozrywką. Dzieciaki, które spotykałem na castingach dla przyszłych sław, oglądają nawet pięć godzin takich programów dziennie!
Dlaczego zaczął pan jeździć po Ameryce i dokumentować obsesję sławy?
- Pochodzę z Buffalo, jednego z najbiedniejszych miast w Stanach. Gdy wpadłem kiedyś odwiedzić rodzinne strony, z niedowierzaniem odkryłem, że od kilku już lat funkcjonuje tam szkoła talentów. Za sześciotygodniowy kurs w Personal Best - tak nazywa się ten przybytek - trzeba było zapłacić kilkaset dolarów! Dla ludzi z Buffalo to sporo pieniędzy. Okazało się, że chętnych z roku na rok przybywa. I że takie szkoły istnieją dziś w niemal każdym zakątku Ameryki. Większość nastolatków korzystających z ich usług pochodzi ze skromnych rodzin. Prości ludzie wydają fortunę na markowe ciuchy dla swoich dzieci-gwiazd, fundują im drogie zajęcia typu "ubierać się jak celebryta" czy "jak chodzić po wybiegu". Zaintrygowało mnie to.
Dlaczego zatytułował pan swoją książkę "Uzależnieni od sławy"?
- Bo piszę w niej o ludziach, którzy wszystko podporządkowali pogoni za popularnością i niczego nie osiągnęli. A mimo to nie potrafili zrezygnować z iluzji, że sukces jest blisko. Pamiętam pewne zdarzenie, w którym brałem udział właśnie w Buffalo. Było to spotkanie, na którym zachęcano młodych ludzi do wyjazdu na casting dla przyszłych gwiazd w Nowym Jorku. Byłem zdumiony, że rodzice jednej z dziewczynek prawie od razu dali się namówić agentce talentów na udział w nowojorskim konwencie gwiazd i chcieli wydać na ten cel pięć tysięcy dolarów! Tyle kosztowało uczestnictwo w dwudniowym castingu wraz z przelotami i noclegami. Ci sami ludzie twierdzili, że "nie mogą sobie pozwolić na kursy przygotowujące córkę do college'u, bo kosztują prawie dziewięćset dolarów!". W czasie zbierania materiału do książki spotkałem wielu rodziców o podobnych przekonaniach.
Jak wygląda rekrutacja przyszłych sław?
- Ta w Buffalo odbywała się w siedzibie tutejszej szkoły gwiazd. Scena, a na niej przedstawicielka stowarzyszenia IMTA (International Modelling and Talent Association - Międzynarodowe Zrzeszenie Modeli i Młodych Talentów) z gotowymi odpowiedziami na wszelkie pytania. Najstarsza marząca o sławie uczestniczka tej imprezy miała dwadzieścia lat, najmłodsza osiem. Żadna z dziewczyn nie była ani szczególnie piękna, ani utalentowana, ale nikt z organizatorów nie rozwiewał ich złudzeń. Od pierwszej chwili było dla mnie jasne, że chodzi o interes, który można zbić na naiwności ludzi z prowincji. A ci bez oporu dawali się przekonać, że wydarzenie, w którym biorą udział, może być początkiem światowej kariery ich dziecka. Z takiej perspektywy nawet konieczność wydania oszczędności życia wydaje się dobrą inwestycją.
Żaden z rodziców nie podzielał pana wątpliwości?
- Raczej nie. Rozmawiałem z nimi. Pytałem, kim są: policjant, urzędniczka, sekretarka szkolna, akwizytor. Wszyscy byli przekonani, że sława to najlepsze, co może spotkać ich dzieci. Byli też wielbicielami plotkarskich programów i gazet o gwiazdach. Często oglądali je razem z dziećmi.
Dużo ludzi biorących udział w tym spotkaniu wysłało swoje dzieci na konwent młodych talentów do Nowego Jorku?
- Większość. Ci, którzy nie dysponowali całą kwotą, decydowali się na zaciągnięcie kredytu, byle tylko ich dziecka nie ominęła niepowtarzalna szansa. By utwierdzić rodziców w przekonaniu, że wyjazd wart jest swojej ceny, nowojorskie castingi organizowane są w centrum Manhattanu, tuż obok Carnegie Hall i siedzib kilku stacji telewizyjnych. To tworzy iluzję, że sława jest na wyciągnięcie ręki. Ale żadna z telewizji nie bierze udziału w tych castingach. Inny skuteczny chwyt to cytowanie nazwisk gwiazd, które rzekomo również zaczynały karierę na podobnych imprezach.
- Zainteresowałem się, kto z klientów tej agencji, która rekrutowała młodych ludzi w Buffalo, zrobił karierę w show-biznesie. Okazało się, że jedna dziewczyna pracowała przez jakiś czas jako modelka. Była to najbardziej spektakularna kariera, jaką mogła pochwalić się firma. Gdy pytałem rodziców, jak oceniają szansę swoich dzieci na sukces, twierdzili, że jest pięćdziesięcioprocentowa. To tak, jakby wierzyli, że co drugie dziecko biorące udział w wyjeździe do Nowego Jorku zostanie gwiazdą.
Dotarł pan na konwent przyszłych celebrytów?
- Większość konwentów jest niedostępna dla dziennikarzy. Biorą w nich udział kandydaci na gwiazdy, czyli dzieci i nastolatki, którym ktoś wykupił udział w imprezie, ich rodziny i ludzie zaproszeni przez organizatorów - różnego rodzaju łowców talentów. Udało mi się dostać na jedną z takich imprez w Los Angeles. By na nią wejść, udawałem agenta - znajomy załatwił mi plakietkę.
Jak od środka wygląda taka impreza?
- Oficjalnie to niezliczone castingi z zadaniami aktorskimi, recytatorskimi i przeróżnymi popisami. Są też konkursy piękności dla niemal wszystkich grup wiekowych. Ale komuś, kto patrzy na tę imprezę chłodnym okiem, przypomina ona raczej aukcję. Dzieci za wszelką cenę starają się sprzedać, zostać zauważone.
- Pamiętam dziesięcioletnie dziewczynki w prowokacyjnych minispódniczkach i wydekoltowanych bluzkach. Paradowały po scenie w szpilkach, naśladując ruchy dorosłych kobiet. Wyglądały jak kandydatki do dziecięcej wersji "Playboya" - zmanierowane, wymalowane, obwieszone biżuterią. Widziałem też przedziwny występ przedszkolaków - najmłodsi uczestnicy konwencji mieli pięć lat. W wystylizowanych kreacjach tańczyli w rytm muzyki techno. Puszczono ją tak głośno, że jeden z maluchów, przerażony, z płaczem zeskoczył ze sceny wprost w ramiona matki.
- Ale najbardziej szokujący był dla mnie konkurs bikini dla trzecioklasistek. Zachowywały się, jakby starały się o miejsce w klubie go-go. Wszystkie te dzieciaki były do siebie w jakiś sposób podobne, jak produkty z supermarketu. Każdy miał swój numer. Agenci nie zwracali się do nich po imieniu, tylko właśnie tymi numerami: "Ty, 4137, możesz tu podejść na chwilę?", "Hej, 1249, skąd przyjechałaś?".
Nikt z rodziców nie uznał, że ta impreza jest jednak nieporozumieniem? Były jakieś protesty? Ktoś zabrał dziecko? Żądał zwrotu pieniędzy?
- Nie słyszałem o takim przypadku. Matki tłoczyły się wokół sceny, kibicowały córkom i robiły im zdjęcia. Nie ulegało wątpliwości, że są dumne z tak zdolnych dzieci.
Udało się panu porozmawiać z dziećmi?
- Gdy brały mnie za łowcę talentów, same do mnie podchodziły. Widać było, że są przeszkolone do profesjonalnego poruszania się w show-biznesie. "Mogę dać panu swoje zdjęcie?", kilkoro mnie w taki sposób zagadnęło. Na odwrocie fotografi i zazwyczaj było nazwisko i numer telefonu. Pamiętam, jak pewien chłopiec, wręczając mi swoją fotkę, niemal wyrecytował: "Planuję zostać celebrytą. Nie rozumiem gwiazd, które nie lubią paparazzich. Mnie mogliby fotografować bez końca. Najważniejsze, żebym szybko stał się znany. Muszę zdobyć wszystko: pieniądze, kobiety. I żeby wokół mnie kręciło się dużo asystentów!". Inne miały już w głowie listę drogich gadżetów, które kupią za pieniądze z gwiazdorskich kontraktów. Pewna piętnastolatka wyznała mi: "Tacie zafunduję corvettę, sąsiadowi harleya, bratu helikopter, a mamie camaro '68 (model chevroleta - red.)".
Udało się panu wyciągnąć któreś z tych dzieci na bardziej osobistą rozmowę - jak się czują na tych zjazdach, jak dają sobie radę z porażkami?
- Kiedy w końcu mówiłem, kim jestem naprawdę, niektóre były rozczarowane i wycofywały się. Ale inne zaczynały się zwierzać. Chora na mukowiscydozę Marnie z Ohio powiedziała mi, że marzyła o karierze modelki. Ponieważ była drobna i niska, po kilku nieudanych castingach zasugerowano jej, by spróbowała aktorstwa. Czuła się zagubiona i wydawało się jej, że nikt nie traktuje jej tu poważnie. Miała rację - to stary trik stosowany wobec dzieci, które nie mają warunków fizycznych do pracy w show-biznesie. Wmawia się im, że mogą zostać aktorami charakterystycznymi.
Konwent się kończy i...?
- Zazwyczaj nic z niego nie wynika. To nie są castingi, na których bywają liczący się agenci.
To moment powrotu do rzeczywistości?
- Niekoniecznie. Spotkałem wielu rodziców przekonanych, że ich dzieciom wielka sława po prostu się należy. Prędzej czy później. Tacy ludzie najczęściej mówią synowi lub córce; "Zobaczysz, następnym razem się uda". I biorą kredyt na kolejny konwent przekonani, że naprawdę otarli się o wielki świat. Niektórzy rzucają nawet pracę i zaczynają wozić dziecko od stanu do stanu. Dług rośnie, czasem trzeba sprzedać dom. Ale w końcu wiadomo, jakie są zarobki gwiazd. Jeden kontrakt dla dziecka i pieniądze przestaną być problemem - tak myśli wielu rodziców przyszłych gwiazd.
Jak wygląda kolejny etap w życiu castingowych dzieci?
- Te, które w jakikolwiek sposób zostały zauważone - np. zagrały w reklamie lub brały udział w jakiejś sesji, trafiają często na osiedle gwiazd w Oakwood Toluca Hills na obrzeżu Hollywood. "Witajcie w domu sławnych i prawie sławnych", głosi banner przy wjeździe. Oakwood położone jest pięć minut drogi od studiów filmowych Universal, Warner Bros. i Disneya. Wszyscy mieszkańcy osiedla są "z branży". Czynsz za dwupokojowe lokum wynosi tu trzy i pół tysiąca dolarów. Osiedle zbudowano w latach siedemdziesiątych. Kiedyś mieszkali tu Hilary Swank i Ricky Martin - niemal każdy obecny lokator Oakwood przypomina mi o tym w rozmowie. Odwiedziłem szkołę, do której chodzą dzieci z osiedla: betonowy budynek przypominający bunkier, na ścianach plakaty Janet Jackson i Tiffani Thiessen (gwiazda serialu "Beverly Hills 90210").
Wpuszczono pana na lekcje bez problemu?
- Któregoś dnia wszedłem do budynku i po prostu skierowałem się do klasy, z której dobiegał hałas. Okazało się, że nauczycielka historii nie dojechała na czas. "Pan na zastępstwo?", zapytały dzieci. Wyjaśniłem im, że jestem dziennikarzem i ciekawi mnie, co sądzą o życiu w Hollywood. Były bardzo rozmowne. Nauczycielka zjawiła się pięć minut przed końcem lekcji, więc miałem trochę czasu, żeby je powypytywać.
Wciąż wierzyły, że są skazane na sukces?
- Jeden z chłopców opowiedział mi, jak przed przyjazdem do Oakwood rodzice opisywali mu życie w Hollywood. Miał "jeździć limuzyną obok domów wielkich gwiazd i robić same ciekawe rzeczy". Tymczasem jego życie upływało na bieganiu od castingu do castingu. Podczas przesłuchań ludzie byli dla niego obcesowi i ani razu nie został wybrany. Usłyszałem wiele wariantów tej samej historii.
Dzieci marzyły, by się stamtąd wyrwać i wrócić do dawnego środowiska?
- Nie. Perspektywa opuszczenia Hollywood na zawsze przerażała je. Przecież w ich prowincjonalnych miasteczkach wszyscy byli przekonani, że one już robią tu prawdziwą karierę. Wyjazd z fabryki snów oznaczałby koniec bajki. Przyznanie się do klęski przed sobą i innymi. Wstyd. Dla wielu dzieci i rodziców to zbyt duża presja.
Co dzieje się z tymi dziećmi potem?
- Niektóre jednak w końcu wracają do rodzinnych miejscowości. Inne zostają w Hollywood, znajdują pracę w sklepie, barze i jakoś udaje im się tam przetrwać. Dla mnie najciekawszy był los tzw. weteranów. To rodziny zamieszkujące Hollywood już od kilku lat, które nie mają odwagi wrócić do normalnego życia, choć wyczerpały już wszystkie możliwości zaistnienia w show-biznesie. Żyją w długach,czasem ich dziecko reklamuje jakiś produkt na lokalnym billboardzie, co podtrzymuje ich nadzieję, że karta jeszcze może się odwrócić. Ale w końcu przychodzi załamanie, depresja, frustracja - dzieci są zupełnie nieprzygotowane na taki scenariusz. Kilkunastoletnia weteranka wyznała mi kiedyś, że "musi za wszelką cenę zdobyć jakiś kontrakt, żeby rodzice mogli zapłacić zaległe podatki", i dopiero wtedy będzie mogła stąd wyjechać. Zaskakujące, ale takie są fakty.
Dla mnie zaskakujący był cytowany przez pana w książce sondaż, przeprowadzony wśród nastolatków. Jezus przegrał w nim z Jennifer Lopez w kategorii "osób, z którymi chciałbyś zjeść obiad".
- Tak, pamiętam, na trzecim miejscu był raper 50 Cent, a zaraz za nim Paris Hilton. Czasy, gdy wśród swoich autorytetów młodzi Amerykanie wymieniali Alberta Einsteina czy Martina Luthera Kinga, najwyraźniej należą do przeszłości.
Jakie zdarzenie z pana wielomiesięcznej pracy nad książką szczególnie utkwiło panu w pamięci?
- Spotkanie z siedemnastolatkiem, który wytatuował sobie na ramieniu kod kreskowy. Gdy zapytałem, dlaczego, odpowiedział z dumą: "Jestem produktem. Pewnego dnia ktoś będzie chciał mnie kupić. Chcę być na to przygotowany". Pisząc książkę, zrozumiałem, że pod jego słowami podpisałyby się dziś tysiące amerykańskich nastolatków.
Grażyna Saniuk - Woźniak
Twój STYL 10/2010