Reklama

Bad Girl: Życie bez motocykla jest zbyt szare

Katarzyna Karen Łapczyńska, Bad Girl: Jazda po torze i akrobacje dają mi ogromną satysfakcję /archiwum prywatne

Z wykształcenia jest psychologiem, ale zamiast wygodnego fotela w przytulnym gabinecie wybrała "plastiki" - w żargonie motocyklistów określa się tak sportowe motocykle. Powolne przemieszczanie się na "litrze" i podziwianie widoków ją męczy, a ostrożna jazda jej zdaniem nie ma sensu. - Mam potrzebę przesuwania własnych granic możliwości, granic ryzyka - mówi Katarzyna Karen Łapczyńska, znana jako Bad Girl.

Łukasz Piątek, Styl.pl: Jakimi zabawkami bawiłaś się w dzieciństwie?

Katarzyna Karen Łapczyńska, Bad Girl: - Widzę, że zaczynamy z grubej rury. Już na początku chcesz mnie skompromitować. Nie ukrywam, że samochodziki wiodły prym nad lalkami. Mój ojciec chciał mieć syna, więc w ogóle nie protestował, kiedy do ręki brałam autka. Poza tym tata wkręcał mnie w piłkę nożną i inne typowo męskie zajęcia. Lalki tylko się kurzyły.

I co na to mama?

- Dała sobie spokój. Mama zawsze miała takie podejście, że dziecka nie powinno się blokować i ukierunkowywać na siłę. Jestem jej za to wdzięczna, bo dzięki temu miałam fajne dzieciństwo. Zresztą teraz też świetnie się dogadujemy.

Reklama

Na podwórku więcej czasu spędzałaś z chłopakami?

- Tak, ale to chyba wynikało z tego, że na naszym podwórku statystycznie było więcej chłopaków. Mieliśmy swoją "bandę", gdzie oni przeważali, ale nie byłam w niej jedyną dziewczyną.

Teraz też tak jest?

- Pewnie tak - choćby z tego powodu, że więcej facetów jeździ na motocyklach. Ale generalnie zawszę patrzę na charakter człowieka, dlatego nie liczy się płeć. Ważne, kto jakim jest człowiekiem. Lubię sobie pogadać z kobietami o naszych babskich sprawach: paznokciach, zakupach, wizytach u kosmetyczki. No i o facetach.

Kiedy uświadomiłaś sobie, że motocykle stały się twoją pasją?

- Gdy jako ośmiolatka trafiłam na żużel. Na tamte zawody zabrał mnie tata. Mnóstwo ludzi na stadionie, ryk silników. Zakochałam się. Chciałam robić to samo co oni. Mogę powiedzieć, że to było moje marzenie przez wiele lat. Nigdy go nie zrealizowałam ze względu na moją mamę. O ile mama nie miała nic przeciwko bawieniu się samochodzikami, o tyle w temacie żużla powiedziała "nie". Bała się o mnie, bo byłam jedynaczką i jeszcze dzieckiem. Żużel zawsze był w moim sercu, dlatego później pracowałam przy tym sporcie jako dziennikarka i fotograf.

Mimo wszystko zaczęłaś jeździć na motocyklu.

- Cały ten proces był skomplikowany. W wieku 15 lat poważnie zachorowałam, czego następstwem była operacja usunięcia mi płuca. Wtedy podejście mojej mamy do moich marzeń uległo zmianie. Tak długo ją męczyłam o ten motocykl, że w końcu się zgodziła. To była "pięćdziesiątka", która przypominała crossa, zatem nawet nie był to do końca motocykl z uwagi na małą pojemność. Po operacji mogłam tylko patrzeć na moje moto, bo potrzebowałam czasu, żeby dojść do siebie po chorobie. Schodziłam do garażu i przecierałam go szmatką. Natomiast przesiadka na plastiki nastąpiła u mnie dosyć późno, bo miałam już wtedy 19 lat.

Plastiki?

- Ścigacze.

Byłaś pełnoletnia, mogłaś robić, co chciałaś.

- Teoretycznie tak, ale nie byłam buntowniczką. Mieszkałam z mamą pod jednym dachem, nie chciałam wchodzić z nią w konflikt. Tłumaczyłam jej, że motocykle to moja pasja i tym chcę się w życiu zajmować.

Uparta jesteś...

- To nie było na zasadzie, że na złość mamie odmrożę sobie uszy. Ona z czasem zdawała sobie sprawę, że na poważnie podchodzę do motocykli i trudno będzie mnie przekonać, żebym zajęła się czymś innym. Mnie motocykle pomagają. W pewien sposób zaakceptowała moją pasję, ale myślę, że gdyby ją dziś o to spytać, to podsunęłaby mi inne pomysły na życie. Chyba nigdy do końca się z tym nie pogodzi. Trochę ją rozumiem.

Co to znaczy, że motocykle ci pomagają?

- One stanowią potężną odskocznię od codzienności. Jestem człowiekiem wielowątkowym. Ciągle analizuję życie - mielę je, jak to się mówi potocznie. Kiedy siedzę na motocyklu, nie mam możliwości i czasu, żeby myśleć o czymś innym. Ryzyko, prędkość oraz wszystko to, co dzieje się wówczas wokół mnie sprawiają, że jestem skoncentrowana wyłącznie na tym, co w tej chwili robię. To moment odcięcia się od wszystkiego. Zabrzmi to górnolotnie, ale to coś w stylu wyczyszczenia głowy.

Tylko, że tobie sama jazda szybko przestała wystarczać...

- No cóż...

I zaczęłaś wykonywać akrobacje na motocyklu stuntowym.

- To wynika z mojego charakteru. Mam wewnętrzną potrzebę rozwijania się. Nie powiem, że jazda na ulicy nie dostarcza adrenaliny, bo tak nie jest. Ona daje ogromną frajdę, bo nigdy nie wiesz, co może się zdarzyć, jak zachowa się dany kierowca, jakie będą warunki. Natomiast zawsze ciągnęło mnie do odkrywania czegoś nowego, do zobaczenia, czy sobie poradzę, czy nauczę się - w tym przypadku nieco innej jazdy. Motocykl na ulicy opanowałam na dobrym poziomie, co zresztą słyszałam od postronnych osób siedzących w tym temacie, dlatego nadszedł czas na nowe rzeczy. Na horyzoncie pojawił się stunt. Długo się nie zastanawiałam.

Jedni motocykliści czerpią największą przyjemność z jazdy z małą prędkością, żeby móc rozkoszować się widokami, inni uwielbiają szybką jazdę, a ty?

- Myślę, że generalnie chodzi o ten strzał adrenaliny. Jazda po torze i akrobacje dają mi ogromną satysfakcję - właśnie to "coś". Jazda turystyczna raczej mnie męczy. Mam potrzebę przesuwania własnych granic możliwości, granic ryzyka. Pewnie podświadomie szukam jeszcze większego i lepszego strzału wspomnianej adrenaliny. Do tego to wszystko się sprowadza.

Co ten strzał ci daje?

- Zwykłą, ludzką przyjemność i radość. Ponadto dzięki temu jestem pozytywnie naładowana, co przekłada się na lepsze funkcjonowanie w zwykłym życiu. Wtedy człowiek ma poczucie, że nie ma problemu, którego nie da się rozwiązać. Rozpiera energia, chce się więcej. To trochę jak narkotyk.

Na razie mówimy o plusach, ale czas na minusy. Wypadki. Ile ich miałaś?

- Zależy jak interpretować słowo wypadek. Czy mówimy o jakichś wywrotkach bez większych konsekwencji, czy może o zdarzeniach, po których trzeba było na jakiś czas odstawić motocykl. Na początku mojej przygody z motocyklami miałam kilka śmiesznych upadków, kiedy na piasku uśliznęło się koło i przywitałam się z asfaltem. Takie sytuacje mają to do siebie, że największą skazę zostawiają na honorze, a nie na ciele. Trochę poważniejszy wypadek miałam na ulicy, kiedy kierowca busa wymusił na mnie pierwszeństwo. Doznałam urazu kręgosłupa szyjnego, ale na szczęście niezbyt poważnego.

- W zasadzie najpoważniejszy mój wypadek był ten ostatni na motocyklu stuntowym. Złamanie nogi i mocno pokiereszowane kolano. Niestety nie da się do końca naprawić mojej stopy, żeby wyglądała tak, jak przed wypadkiem. Nie mam ruchomości w pewnym zakresie i nigdy już nie będę miała, bo stopa była mocno zmiażdżona. Cieszę się jednak, że po wyczerpującej rehabilitacji znowu mogę jeździć na motocyklu.

Nie myślałaś, że to ryzyko jest zbyt duże i może lepiej odpuścić?

- Kiedy po ostatnim wypadku leżałam w szpitalu, to faktycznie byłam trochę podłamana. Ale nie dlatego, że bolała mnie noga. Był kwiecień, a ja nie mogłam sobie darować, że koło nosa przeleci mi cały sezon motocyklowy. Na tę chwilę nie ma takiej siły, która odwiodłaby mnie od motocykli. Wiem, że to brzmi jak wariactwo, ale człowieka z pasją zrozumie tylko ten, kto również ma w życiu swoją pasję. Ona jest dla mnie sensem. Czasami destrukcyjnym, ale mimo wszystko sensem.

- Oczywiście nie ma dla mnie nic ważniejszego od rodziny i przyjaciół, to jest fundament. Ale dalej jest pasja, która mnie "buduje". Himalaiści też robią coś, co jest średnio akceptowalne społecznie. Na zdrowy rozum - po co iść w góry i ryzykować życie i zdrowie? Nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć, bo w pasji najfajniejsze jest właśnie to, co jest ponad racjonalność - "coś". Może to, co powiem zabrzmi kontrowersyjnie, ale dla mnie ostrożna jazda nie ma sensu. Wolałabym w ogóle nie jeździć, niż jeździć statecznie.

Masz męża, dzieci?

- Chyba wiem, do czego zmierzasz. Nie mam.

Załóżmy, że twój ukochany stawia ultimatum: ja albo motocykl...

- Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie, bo zbliżam się do takiego wieku, że będę musiała pomyśleć nad założeniem własnej rodziny, w pełnym tego słowa znaczeniu. Problem w tym, że... nie wiem. Znam przypadki, kiedy ktoś musiał wybierać. A jeśli nawet druga połowa nie miałaby nic przeciwko motocyklom, to trzeba odpowiedzieć sobie na kolejne pytanie - czy pozwalać dzieciom jeździć. Jestem z wykształcenia psychologiem i teoretycznie powinnam wiedzieć, co należałoby zrobić w takiej sytuacji, ale jest to tak trudna decyzja, że nie wiem. Być może muszę jeszcze dojrzeć do pewnych spraw, może musi się stać coś, co uświadomi mi, w którą stronę należy pójść. Żadnego rozwiązania nie wykluczam, życie pokaże.

Powiedziałaś wcześniej, że nie jesteś buntowniczką. Ja mam jednak wrażenie, że to nie do końca prawda. Wsiadasz na sportowy motocykl i nie zakładasz specjalnych butów czy kombinezonu. Jeździsz w cywilnych ciuchach.

- Ale nie robię tego z przekory. Wiem, że to nie jest odpowiedzialne, ale ja męczę się w motocyklowych ciuchach. Mówimy oczywiście o jeździe po ulicy, bo na torze muszę mieć kombinezon i buty. Na ulicy bardziej komfortowo czuję się w zwykłych butach. To zaś daje mi większe poczucie bezpieczeństwa, bo wiem, że w swoich butach lepiej zapanuję nad motocyklem. Nigdy nie wyjechałabym na ulicę bez kasku i kurtki.

I mimo skomplikowanego złamania stopy nadal nie przekonałaś się do butów motocyklowych?

- Wiesz, co do butów motocyklowych toczą się różne dyskusje. Pewnie prawda leży pośrodku. Jestem przyzwyczajona do swoich, zwykłych butów. Nie zmienię tego. Nie narzucam swojego zdania i tego samego oczekuję od innych. Każdy jest odpowiedzialny za siebie i w razie draki tylko do siebie może mieć pretensje. Ale nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że wsiadając na motocykl mam na sobie japonki. Spokojnie.

Podczas tego ostatniego wypadku miałaś na sobie zwykłe obuwie?

- Tak. Natomiast rozmawiałam z kilkoma lekarzami i akurat w tym przypadku noga upadła pod takim kątem, że prawdopodobnie nawet najlepszy but motocyklowy by nie pomógł. Broń Boże nie twierdzę, że buty motocyklowe są do niczego, bo przecież konstruują je mądrzy ludzie i one często spełniają swoje zadanie. Natomiast w tym konkretnym, moim przypadku na niewiele by się takie buty zdały.

Często słyszysz od ludzi, którzy cię nie znają: "wariatka"?

- Bywa, ale raczej mówią to w pozytywnym znaczeniu. Większość widzi we mnie miłośniczkę motocykli niż psychopatkę. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.

A jak reagują faceci w samochodach, kiedy czekasz na skrzyżowaniu na zielone światło?

- Na ten temat można napisać książkę. Jeden z panów otworzył szybę i poprosił mnie o rękę. Innym razem proszono mnie o numer telefonu. Bywali i tacy, którzy sugerowali, że widać mi majtki spod spodni. Często zagadują mnie na stacji benzynowej. Pytają, czy się nie boję, czy się z nimi umówię, czy mogą się ze mną przejechać. Bywa zabawnie.

A kobiety?

- Przyglądają się z ciekawością, ale podchodzą z dystansem. Bywają i wrogie spojrzenia, kiedy ich faceci zbyt długo mi się przyglądają. Zatem panowie - skupcie się proszę na prowadzeniu samochodu.

Zdarzyło się, że ktoś był na tyle czarujący i zdobył twój numer telefonu na czerwonym świetle?

- Aż tak to nie. Jestem taką osobą, że muszę najpierw dobrze kogoś poznać. Na skrzyżowaniu ktoś może być czarujący przez 30 sekund, ale nigdy nie wiadomo, jaki jest naprawdę. Poza tym byłam wtedy w związku, więc w ogóle o tym nie myślałam. Podchodzę do tego typu sytuacji z uśmiechem na twarzy. Mogę pożartować, odpowiedzieć na zaczepki z humorem, ale to tyle.

Ile posiadasz motocykli?

- Tak praktycznie, to dwa. Niedawno sprzedałam motocykl stuntowy, bo z uwagi na kontuzję nie mogę na razie jeździć na jednym kole. Obecnie jeżdżę na sportowym motocyklu Kawasaki ZX10 R o pojemności 1000 cm. W przyszłym roku będę miała także do dyspozycji typowy motocykl torowy, bo zamierzam realizować się właśnie na torze. To w pewnym sensie będzie dobre przetarcie przed powrotem na stunt, co chodzi mi cały czas po głowie. Ale do tego jeszcze daleka droga z uwagi na tę cholerną kontuzję.

Przywiązujesz się do swoich motocykli?

- Absolutnie nie. Co roku zmieniam motocykl. Nie mam ulubionej marki czy modelu. Uwielbiam każdy sportowy motocykl o pojemności 1000 cm. To właśnie na "litrach" czuję się najlepiej. Kawasaki kupiłam mając nogę w gipsie, więc nawet nie mogłam go wypróbować. Poprosiłam znajomych, żeby go sprawdzili.

Skoro rozmawiamy o pojemnościach silników w motocyklach - od czego zacząć swoją przygodę z moto? Początkujący motocykliści często stają przed takim właśnie dylematem - zaczynać od mniejszych pojemności, czy od razu wsiąść na motocykl z mocnym silnikiem? Na forach internetowych zdania są podzielone - jedni piszą, że jak chcesz się od razu zabić, to kup sobie "litra".

- To bardzo indywidualna sprawa. Są tacy, którzy jeżdżą po kilka czy kilkanaście lat, ale widać, że nie mają predyspozycji do jeżdżenia motocyklem mówiąc brutalnie. Hmm... Jeżdżenia... Wiesz, jeżdżenie a przemieszczanie się to dwie różne sprawy. To tak jak z samochodami - możesz mieć auto i się nim przemieszczać, albo możesz mieć auto i umiejętności, by nim jeździć i czerpać z tego frajdę.

- Jeśli ktoś po roku od zrobienia prawa jazdy na motocykl przesiada się na "litra" i uważa, że super jeździ, to jest w błędzie. Jazda na ulicy uczy podstawowych rzeczy, ale twoje umiejętności może zweryfikować tylko tor. Małe pojemności są o tyle fajne, że uczą nas używania pełnego zakresu mocy takiej maszyny. Motocykla litrowego nie jesteśmy w stanie wykorzystać na ulicy. Z wielu względów, nie tylko z powodu umiejętności.

Lubisz dłubać przy motocyklach?

- I to jak! Kiedy zaczynałam jeździć, nie wiedziałam, gdzie sprawdza się olej. Nie miałam żadnego pojęcia o mechanice. Z czasem zaczęłam się interesować, jak motocykl jest zbudowany. Przeszłam kurs mechanika samochodowego. Może w przyszłości zrobię taki kurs już w odniesieniu do motocykli. Dłubanie przy swoim motocyklu potrafi odprężyć. Można spotkać się ze znajomymi, siedzieć godzinami w smarach i gadać na zupełnie inne tematy. Kiedy człowiek coś zrobi przy swoim motocyklu, to jest to dla niego budujące.

Jak radzisz sobie zimą bez motocykla?

- Nie ukrywam, że jest ciężko. Nie mając możliwości wyładowania się czy realizowania swojej pasji, człowiek cierpi psychicznie. Każdy odreagowuje inaczej. Ja snuję plany na nowy sezon, przygotowuję motocykl. Szukam jakiejś odskoczni. Mam auto tylnonapędowe, więc jeśli jest śnieg, to w jakiś sposób próbuję zastąpić motocykl samochodem i trochę się wyszaleć.

- W tym roku miałam dużo szczęścia, gdyż regularnie udawało mi się trzy razy w miesiącu wyjeżdżać na tor kartingowy, gdzie mogłam jeździć na takich małych motorkach, na których trenuje się w Hiszpanii. Taka jazda jest bardzo wymagająca kondycyjnie i technicznie, bo tory są krótkie, ale bardzo kręte i wąskie. Gorąco polecam taką formę jazdy na motocyklu, bo ona bardzo dużo uczy i przydaje się w jeździe na dużych motocyklach. Dzięki temu nie tracimy kontaktu z motocyklem podczas przerwy zimowej. Niestety po kilkumiesięcznym rozbracie z motocyklem, kiedy już się na niego wsiądzie, to człowiek czuje się jak drewniany pal. Zero czucia maszyny.

Rozmawialiśmy na początku o ryzyku. Chciałbym jeszcze wrócić do tego wątku. Czy któryś z twoich znajomych stracił życie na motocyklu?

- Z bliskich znajomych nie, ale znałam kilka osób, które zginęły. Zastanawiam się nad tym dosyć często. Zwłaszcza po jakimś wyjeździe, na którym mam świadomość, że przekraczamy tę cienką granicę. Niekiedy sami się prosimy o nieszczęście. Z drugiej strony mam świadomość, choćby ze względu na wykształcenie psychologiczne, że nie da się z tym walczyć na tym etapie. Myślę o tym. Bo przecież nie zarabiamy na tym, jeździmy czysto hobbistycznie, a ryzykujemy bardzo dużo. Te rozważania prowadzą do konkluzji, że bez motocykla życie jest zbyt szare.

- Zimą tęsknimy za jazdą, podczas kontuzji robimy wszystko, by jak najszybciej usiąść na motocyklu. Kiedy coś jest dla ciebie sensem życia, to ciężko z tego zrezygnować, mając nawet na uwadze, że to może doprowadzić do katastrofy. Każdy z nas boi się wypadku, kalectwa czy śmierci. Ale na ten moment zrezygnowanie z motocykli byłoby dla mnie bardzo destrukcyjne. Nie ma dobrego rozwiązania.

Jak psychologia definiuje ludzi takich jak ty? Którzy stąpają po bardzo cienkim lodzie i nierzadko są bardzo blisko tej granicy, gdzie z drugiej strony jest tylko śmierć?

- To bardzo dobre pytanie. Miałam przez chwilę pomysł, by pisać pracę magisterską na ten temat. Mój promotor, który mimo młodego wieku zrobił dużą karierę naukową, często zadawał mi takie pytania. Szukaliśmy odpowiedzi, jak można zdefiniować taki sposób na życie. Okazuje się, że nie jest to do końca definiowalne. Są ludzie, którzy mają nadmierne skłonności do podejmowania ryzyka, ale wynika to z ich osobowości. I nie do końca są w stanie z tym walczyć.

- W moim przypadku motocykl jest odzwierciedleniem tego, co we mnie siedzi. Ale nie ryzykuję tylko na motocyklu. Mam takie skłonności również jeżdżąc samochodem czy rowerem. Dla mnie skłonności do ryzyka są rzeczą naturalną. Nie są czymś, co wykonuję na siłę, wbrew sobie. Nie można tego definiować jako odstępstwa od normy. To kwestie charakterologiczne. U mnie te skłonności pojawiały się od dziecka. Nie wystarczała mi zwykła jazda na rowerze. Zawsze musiałam dodać coś jeszcze.

- Nie wiem, czy to dobre czy nie. Nie wiem, czy kiedykolwiek dojdę do wniosku, że to ryzyko mnie przerasta. Na razie jest ono czymś naturalnym, czymś, dzięki czemu chce mi się żyć. Tego nie da się wyleczyć idąc na wizytę do lekarza. Zresztą, gdyby nawet wymyślono pigułkę na tę "chorobę", to nie jestem pewna, czy poszłabym po nią do apteki. Bo przecież na miłość nie ma lekarstwa.

Rozmawiał: Łukasz Piątek

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy