Reklama

Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia

"Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia" - jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów twórczości jednego z najbardziej znanych polskich artystów, który został tragicznie zamordowany w swoim mieszkaniu na warszawskim Służewiu. W książce można znaleźć wspomnienia o Zdzisławie Beksińskim, które w rozmowie z Jarosławem Mikołajem Skoczeniem przytacza Wiesław Banach, wieloletni przyjaciel Beksińskiego, a obecnie dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku. Ponadto w książce znajdują się także niepublikowane wcześniej dzienniki samego Beksińskiego, który wręcz z pedantyczną dokładnością prowadził swoje notatki. Ostatnia z nich kończy się w dniu śmierci artysty zdaniem: ,,Może jednak mimo wszystko uda mi się dziś skończyć obraz.”

Jarosław Skoczeń: Jak pan dowiedział się o śmierci Zdzisława Beksińskiego? 

Wiesław Banach: - Następnego dnia rano, telefonicznie, od burmistrza Sanoka. Zadzwonił do mnie i powiedział, że podobno Beksiński został zamordowany. Prosił, żeby nikomu nie mówić, bo to nie jest pewna wiadomość. Uznałem to za kompletną, niewiarygodną bzdurę. Kto miałby zamordować Beksińskiego? Wydało mi się to absolutnie nieprawdopodobne. Pewnie ktoś puścił głupią plotkę, która dotarła do burmistrza. Natychmiast chwyciłem za telefon, wykręciłem numer Beksińskiego w przekonaniu, że zaraz usłyszę jego głos i będę musiał wymyślać jakiś pretekst, dlaczego dzwonię. Nie powiem mu przecież, że podobno został zamordowany. Telefon odebrał szwagier artysty i okazało się, że niestety jest to prawda. A potem, krok po kroku dowiadywałem się, co się wydarzyło. Wyglądało to mniej więcej tak: zabójca (syn człowieka, który od lat pracował u Beksińskiego wykonując różne przeróbki i naprawy w mieszkaniu), ze swoim młodszym kuzynem, pożyczają od ojca samochód. 

Reklama

- W drodze do Warszawy przyszły morderca mówi, że jedzie zabić Beksińskiego. Tamten się śmieje i uznaje to za żart. Krążą gdzieś po Wałbrzyskiej, nie mogąc zdecydować się, żeby wejść na górę. W pewnym momencie kuzyn mówi, że od początku wiedział, że tamten nie odważy się tego zrobić. To najprawdopodobniej sprowokowało bandytę. Był to dla niego jakiś impuls, który ostatecznie zdeterminował dalszy, tragiczny bieg wydarzeń. Jadą na miejsce, zatrzymują się pod blokiem. Morderca dzwoni domofonem i mówi, że przyjechał z ojcem, Beksiński go wpuszcza. Wjeżdża na trzecie piętro. Beksiński otwiera i pyta o ojca, na co uzyskuje odpowiedź, że ten został na dole i za chwilę przyjdzie. Dopiero za drzwiami mówi, że przyjechał pożyczyć pieniądze. Beksiński wyjmuje telefon i dzwoni do jego ojca. Ojciec jest w łazience i nie odbiera telefonu. W tym momencie młody człowiek wyciąga nóż, rzuca się na Beksińskiego, zadaje siedemnaście pchnięć nożem, które kończą życie artysty. 

- W tym czasie ojciec bandyty wychodzi z wanny i oddzwania do Beksińskiego. Ponieważ nikt nie odbiera, dzwoni na telefon domowy, także bezskutecznie. Zaniepokojony dzwoni do szwagra Beksińskiego, z którym był w kontakcie i mówi, że coś się chyba panu Beksińskiemu stało, bo nie zdążył odebrać od niego telefonu, a teraz tamten nie odpowiada. Postanawiają pojechać i sprawdzić, czy nic się nie stało. Tymczasem kuzyn bandyty, który został na dole i pilnował, czy nikt nie idzie, wchodzi do mieszkania. Razem z mordercą zaciągają ciało na balkon, znajdujący się przy pracowni. Przeszkadza im krew w przedpokoju i na korytarzu, więc biorą mop i zaczynają ją wycierać. Potem włączają muzykę i plądrują mieszkanie. Zabierają trochę płyt i dwa aparaty cyfrowe. W międzyczasie do zabójcy dzwoni jego ojciec, który pożyczył synowi samochód i prosi, aby natychmiast wracał. Gdy tak się staje ojciec mordercy odbiera auto i jedzie do Beksińskiego. Wraz ze szwagrem idą sprawdzić, co się stało. 

- Drzwi były pancerne, Beksiński jednak zostawił ściankę w przedpokoju, którą łatwo można było zburzyć, na wypadek gdyby zgubił klucze. Gdyby tak się stało, zapasowy klucz miał znajdować się właśnie w tej ściance, którą mógłby przebić pięścią i sięgnąć po klucz. Tak sobie to wykoncypował, jednak klucza jeszcze nie zdążył tam schować. Ojciec mordercy, który był złotą rączką u Beksińskiego, doskonale o tym wiedział, gdyż sam to budował. Wybijają ze szwagrem dziurę na tyle dużą, aby przez nią wejść. Wchodzą do środka i widzą kałużę krwi. Myślą, że artyście coś się stało, zabrało go pogotowie i jest gdzieś w szpitalu. Jedynie to przychodzi im do głowy. Wychodzą na klatkę i zastanawiają się, co robić. Spotykają sąsiadkę, która pyta, czy na pewno wszystko sprawdzili. Wracają, sprawdzają balkony. Znajdują ciało. Policja..., prokurator... Ojciec mordercy zabezpiecza dziurę w ścianie tak, aby policja i prokuratura mogły zaplombować mieszkanie. Szwagier ustala z policją, że zostanie pilnować mieszkania, aby następnego dnia można było dalej zabezpieczać ślady.   

Pancerne drzwi, kamera. Czy Beksiński bał się, że ktoś może próbować zrobić mu jakąś krzywdę? 

- Myślę, że zabójstwa się nie bał, w ogóle nie przychodziło mu to do głowy. Panicznie bał się kradzieży. Stąd ta kamera zaraz przy pancernych drzwiach. Pamiętam jak kiedyś przyjechał do nas i opowiadał, że w nocy ktoś zadzwonił do drzwi z prośbą, aby go wpuścić, bo miała miejsce awaria hydrauliczna i natychmiast trzeba coś sprawdzić. Oczywiście nie wpuścił, powiedział, że jest noc i niech przyjadą w dzień. Rano sprawdził w administracji osiedla i dowiedział się, że nic takiego nie miało miejsca. Była to, zatem, jakaś próba napadu, włamania. Podobna sytuacja, o ile pamiętam, powtórzyła się jeszcze raz, czy dwa. Nie myślał jednak w kategoriach zagrożenia życia. Choć niejednokrotnie zdarzało się, że ktoś w nocy dzwonił do ich mieszkania. Nigdy nie otwierał, ale skłoniło go to do tego, żeby zainstalować kamerę. Tyle tylko, że tego tragicznego dnia, w kamerze zobaczył chłopaka, którego dobrze znał i któremu ufał. W przeciwnym razie nie wpuściłby go do mieszkania. Doskonale Pan wie, jaki w tej kwestii był ostrożny.   

"8 sierpnia 2000 Dzielni ludzie z firmy zajmującej się wideofonami rozwalają w tej chwili żelazne drzwi do mojej samotni, osadzając tam minikamerę, która w ich opinii jest koreańskim cudem świata i czymś, co pozwoli mi na nieco więcej niż odróżnienie człowieka od niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach, co było górną granicą możliwości kamery umieszczonej w nich do tej pory. Wraz ze zgrzybieniem narasta w człowieku lęk przed napadem. Wprawdzie do moich drzwi nie dzwoni dzwonek częściej niż raz w tygodniu, ale Jaroszewicz omylił się tylko raz w życiu i to wystarczyło. I tak zapewne kiedyś się omylę i to, co uznam za nieszkodliwą starszą panią w futrze, okaże się być niedźwiedziem, który uciekł z cyrku i zadzwonił do moich drzwi."   

Czy pierwszymi recenzentami jego twórczości byli członkowie rodziny? 

- W notatkach Beksińskiego jest ciekawa wypowiedź na ten temat: gdybym hodował kury, to ludzie zaczynaliby rozmowę ze mną od "no i jak tam twoje karmazyny: mnożą się, znoszą jajka?" oraz proponowaliby obejrzenie kurnika. Po jakimś czasie by się zmęczyli powtarzaniem ceremonii, która z założenia miałaby charakter wyłącznie towarzyski. Tak naprawdę to gówno wszyscy siebie nawzajem obchodzimy i takie pytania to tylko forma. Dlatego rodzina, która już zobojętniała, nie zadaje kretyńskich pytań. Mnie już nikt nie pyta o to, co maluję - chyba tylko dalsi znajomi. Najbliżsi nie zauważyliby nawet gdybym vis a vis nich, ustawił potężnej wielkości obraz z gołą wypiętą dupą i napisem "pocałujcie mnie gdzieś". To zarówno dobrze jak i źle, bo oczekujemy zainteresowania, ale drażni nas raczej nie jego nadmiar, lecz jego stereotypowość i wyraźnie towarzysko uprzejmościowy charakter. 

- Jest to jednak wypowiedź dopiero z ostatnich lat. W okresie sanockim żona z dużym przejęciem towarzyszyła przemianom, które w jego twórczości następowały. Były rysunki i obrazy, których nie cierpiała, ale były i takie, które koniecznie chciałaby zatrzymać w domu na zawsze. Tomek od dzieciństwa pytany był, co tatuś namalował. Słyszymy to na najstarszych taśmach z lat 60. Później oczywiście uległo to zmianie. Nastąpił chyba jakiś proces przyzwyczajania się do powstających w pracowni nowych obrazów. Żona bardzo rzadko wypowiadała się na temat tego, co malował, chyba że wyraźnie się to jej podobało lub nie. Na szczęście nie interpretowała. Jest jednak bardzo ładne nagranie, chyba z połowy lat 80. Pani Zosia mówi o obrazie przedstawiającym postać siedzącą na ławce. Zwraca się do Dmochowskiego, żeby ten obraz został u nich w domu - bo ta kobieta na ławce jest tak zmęczona jak ja, widzę w niej siebie (cytuję z pamięci). Myślę, że tego typu skojarzenia, lub skojarzenia przewrotne, w których lubował się sam Beksiński, pojawiały się w tym mieszkaniu od czasu do czasu. Syn bardzo cenił jego obrazy wtedy, gdy miały charakter mistyczno-fantastyczny. 

- Gdy potem zaczęły powstawać samotne postacie i głowy, wypowiadał się w stylu, że stary robi teraz dzieła przypominające portret pamięciowy złodzieja narysowany przez przekupkę z bazaru Różyckiego. Nadmiernie subtelny w określeniach to on nigdy nie był. Interpretacjom przez osoby trzecie Zdzisław przysłuchiwał się trochę, jak streszczeniom snów - każdy odsłania w nich własną podświadomość. Mam jednak wrażenie, że większość rodziny nie oglądała tego, co robił. W ich opinii został sklasyfikowany jako malarz, więc czasami padały pytania "co tam robisz ostatnio?", ale jak mawiał, chyba nikt nie ma w sobie na tyle siły, by podnieść dupę z fotela i przejść dziesięć metrów do pracowni. Zresztą nie miał o to do nich żalu.   

Czy nieustanne myślenie o śmierci, przemijaniu, miało jakieś podłoże w wydarzeniach z dzieciństwa? Z jakiej rodziny pochodził Zdzisław Beksiński?

- Artysta wielokrotnie w wywiadach i listach wspominał swoje dzieciństwo i młodość. Idąc za notatkami, wyglądało to tak: Trudno mi przywołać moje dzieciństwo i młodość. Kiedy to było? Nie znosiłem szkoły, ale wykonywałem polecenia rodziców. Do głowy by mi jakoś nie wpadło, by się sprzeciwiać. Nawet studia odwaliłem takie, jakie mi wybrał ojciec, który lękał się, że zostawi mnie na tym świecie bez fachu w ręku - to zrozumiałe. Gdy ojciec umarł odczułem, zapewne nieświadomie, że jestem wolny i nie muszę już wykonywać jego poleceń. Było to nieuświadomione, bo bardzo ojca kochałem, ale ex post tak to widzę. Tym niemniej malując sobie w domu, musiałem, przez całe lata, pracować mniej lub bardziej dorywczo - to tu to tam, bo skąd miałem brać forsę? Przez pewien czas pracowała moja żona. Pomagała nam także, ze swej emerytury, moja matka. Byłem, jak dziś widzę, niezgorszym kawałkiem sukinsyna, że ją do tego zmuszałem. Nie wiem, czego oczekiwała ode mnie moja żona. Pewnie kupiła mnie takiego, jakim byłem, ale moja matka oczekiwała zapewne na finansowy sukces i jak myślę, przeklinała przez lata całe moment, w którym zaszczepiła mi ambicje artystyczne, bo to ona mi je zaszczepiła tyle, że zapewne inaczej to sobie wyobrażała, niż to było. Chciała mieć syna artystę, ulubieńca kobiet, a miała nieudacznika, który nie dawał sobie rady z utrzymaniem domu. Otoczenie widziało to wszystko jeszcze inaczej. Byłem chyba postrzegany jako zakała rodziny, która przez całe pokolenia produkowała ojców miasta, społeczników, radnych, filary lokalnej społeczności i ja miałem początkowo wszystkie drzwi otwarte, do momentu, gdy się przekonano, że wolę pacykować zamiast zasiadać w gremiach i kierować Nawą. Potem oczywiście to się zmieniło. Napisały o mnie gazety, pokazała mnie telewizja, a za Komuny znaczyło to bardzo wiele, gdyż gazety były trzy, a program telewizyjny docierał do Sanoka jeden. Wystąpienie tu lub tam nobilitowało i wyróżniało: "musi coś znaczyć skoro pokazuje go Telewizja z Warszawy". Dziś jestem w Sanoku postrzegany, jako chluba miasta. Muszę wpisywać się do ksiąg pamiątkowych, a ludzie pytają czy mogą się ze mną sfotografować. 

- Była to rodzina, która jak na prowincję galicyjską, zrobiła oszałamiającą karierę. Mężczyźni brali udział w Powstaniu Listopadowym (Mateusz Beksiński i kuzyn Walenty Lipiński), rozwijali przemysł, kształcili swoje dzieci, które zawsze zajmowały wysokie stanowiska. Ojciec i dziadek to były osobistości w Sanoku. Stąd pewien kompleks Zdzisława, czuł się - jak mawiał -nieudacznikiem. Ostatnia wojna nie przyniosła tej rodzinie jakichś drastycznych przeżyć, nigdzie nie ma śladów tragedii. Poza Zdzisławem, któremu urwało kawałek kciuka i palca wskazującego, kiedy bawił się niewybuchem. W czasie okupacji mały Beksiński robił zdjęcia żołnierzom i wozom bojowym, naprawianym w sanockiej fabryce (założonej niegdyś przez jego pradziadka Mateusza) - powojennym Autosanie, w którym po studiach przez kilka lat artysta pracował. Ani w jego życiu, ani w życiu jego rodziny, w czasie wojny nie wydarzyło się nic traumatycznego. Zatem wojna nie wykształciła w nim obsesji śmierci i nieustającego myślenia o przemijaniu.   

Jaki zatem był Zdzisław Beksiński naprawdę? 

- Gdy myślę o jego prawdziwej naturze, przypomina mi się rozmowa z jego matką w Warszawie. Było to pod koniec lat 70., gdy próbowała mi pokazać, kim tak naprawdę jest Zdzisek, jak o nim mawiała. Miała świadomość, jak on się zakłamuje, jak nie chce przyznać się do tych bardzo ludzkich, normalnych, ciepłych odruchów. Dawała mi przykłady różnych przypadków życiowych, w których Zdzisio pomagał ludziom. Chciała pokazać jego prawdziwą twarz. Gdyby Zdzisław to usłyszał, obróciłby w kpinę, w żart, ale nigdy nie przyznałby się do tego, że zrobił coś z dobrego serca. Zawsze kreował się na kogoś innego. Spotkania ze znajomymi były pełne zabawy, gry. Podczas spotkań towarzyskich, jeszcze w Sanoku, przebierali się, zakładali maski, fotografowali. Uprawiał te wszystkie maskarady, aby się zasłonić. Żeby nigdy nie rozmawiać poważnie na temat tego, co ma w głębi serca. Zdawał sobie sprawę, że tworzy wokół siebie absurdalną otoczkę. Była to dla niego świetna maska, dzięki której nikt nie mógł za głęboko do niego dotrzeć. Wolał zrobić z siebie kretyna, oblewając się ketchupem przy jedzeniu wielkiego hamburgera, aniżeli pokazać swoje prawdziwe uczucia. Udawał wesołego i rozbawionego po to, aby nikt go nie spytał, co naprawdę czuje, co naprawdę przeżywa. Po śmierci żony i syna czuł się naprawdę bardzo samotny, ta samotność bardzo mu doskwierała. Tego w mediach, przed żadnym dziennikarzem, nigdy by nie powiedział. 

- Jest taki piękny list napisany 26 listopada 2000 r., a więc po śmierci żony i syna, do zaprzyjaźnionej z nim, jeszcze w czasach sanockich, historyczki sztuki pani Jadwigi Malinowskiej, który przytaczam tutaj w całości: Dzięki za życzenia. Przypomniałaś mi, że mam coś takiego jak imieniny i to już za parę dni. Czas przelatuje teraz obok mnie i niby stale coś się dzieje, ale odbieram to jak przez szybę. Oczywiście maluję nadal i mam nadzieję, że może coś jeszcze uda mi się dobrego namalować, ale moja wydajność jest coraz mniejsza. Moje wystawy dzieją się niejako poza mną. Wystawy obrazów organizuje Banach ze zbiorów Muzeum, a wystawy fotomontaży komputerowych rozmaici organizatorzy, bo ja tylko nagrywam im płytę z pracami i daję za darmo (postanowiłem nie zarabiać na pracach komputerowych, mimo iż mam do nich taki sam stosunek jak do obrazów, bo nie umiem sprecyzować pojęcia oryginału, traktuję to więc jako zabawę starszego pana i udostępniam płyty z nagraniami prac każdemu, kto o to poprosi). Teraz dwie kolejne małe wystawy najnowszych obrazów będę mieć w Częstochowie w galerii Lonty’ego i potem w Gliwicach, w maleńkiej galeryjce przy firmie komputerowej. Są to wystawy robione raczej dla przyjaciół, którzy są posiadaczami tych galerii. Poza tym wydawany jest album z moimi pracami komputerowymi dla celów Polskiej Akcji Humanitarnej. Reklamy o tym usłyszysz zapewne w radio i zobaczysz w TV. Z trudnością przyszło mi wykręcić się od wystąpienia w TV z tekstem: "Zapraszam państwa do nabycia mego albumu i tak dalej...", podobnie jak z trudem wykręciłem się od sfotografowania na rzecz jakichś chorych dzieci w stroju "bohatera mego dzieciństwa". 

- Doradzano mi Myszkę Miki lub Kaczora Donalda, ale powiedziałem, że moja edukacja literacka w dzieciństwie rozpoczęła się od "120 dni Sodomy" i "Zbrodni miłości" Markiza de Sade, a przedtem jeszcze niania, która molestowała mnie seksualnie w kołysce, czytała mi Pitigrillego - nie wiem więc, za co mam się przebrać. To wszystko i tak na nic, bo głąb, który do mnie w tej sprawie dzwonił, nie znał żadnego z tych nazwisk. Ilość kompletnych idiotów w tej chwili jest wręcz przerażająca i odnoszę wrażenie, że za Komuny nie było z tym aż tak źle. Nauczyłem się cenić samotność i jakoś pozbierałem się oraz żyję w sytuacji, która jeszcze w połowie 1998 była dla mnie czymś wręcz niewyobrażalnym. Pewną zaletą samotności jest także brak poczucia odpowiedzialności. Może uda mi się umrzeć na stojąco, ale trochę się tego obawiam, że jednak nie. Niestety upadła koncepcja wymiany mieszkania Tomka za kawalerkę na styk z moim mieszkaniem (gdzie myślałem o umieszczeniu w razie kłopotów ze zdrowiem jakiejś pielęgniarki), bo ci ludzie wycofali się, twierdząc, że nie odpowiada im ostatnie piętro, ale ja myślę, że dowiedzieli się o samobójstwie i są przesądni. W takiej sytuacji umebluję mieszkanie po Tomku i w razie czego tam umieszczę pielęgniarkę. Na razie jednak jestem sprawny, więc jest to planowanie perspektywiczne. Do Sanoka może wpadnę w lecie, gdyż jest to jedyna pora roku, w której od biedy mogę znieść przemieszczanie się w przestrzeni. No to tyle. Pięknie pozdrawiam i do zobaczenia w Sanoku. W tym późnym okresie pisząc czy rozmawiając z osobami, do których miał zaufanie, już nie musiał używać masek.   

Jak Beksiński odbierał chorobę żony? 

- To głównie on rozmawiał z lekarzami. Kiedy pojawiła się możliwość operacji, doskonale rozumiał Zosię, gdyż sam też nie podjąłby takiego ryzyka. Oboje żyli śmiertelną chorobą, przyjmowali ją jako realizm życiowy. Nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Nie ma wyjścia, trzeba się z tym pogodzić. Trzeba to zaakceptować. Z drugiej strony było to dla niego straszne. Miłość do Zosi to była miłość w pełnym tego słowa znaczeniu. Życie samotne znakomicie sobie potem ułożył, ale gdyby umiał przedłużyć jej życie, to byłoby to absolutnie bezcenne. Wiedział, że pustki, która pozostanie po Zosi, nie da się już niczym zapełnić. Byli zgranym małżeństwem, Zosia uzupełniała wszystko to, czego jemu brakowało. Zarówno w prozaicznych codziennych zajęciach, ale też w ogromnej dawce ciepła i czułości, jakimi go obdarzała. Był to ich dramat, ale Zdzisław nie będzie się wypłakiwał. Skoro trzeba umrzeć, to trzeba umrzeć. Nie będziemy się nad tym rozczulać. Tak musi być i trzeba się do tego jakoś przygotować. To była jego postawa. Nie było w niej histerii, naiwnego pocieszania się nawzajem.   

Starał się wspierać żonę? 

- Właściwie nie wiadomo, kto kogo bardziej wspierał. To Zosia Zdzisława pocieszała i przygotowywała na swoje odejście. Wszystko mu wypisała, zrobiła cały spis, jak ma żyć, kiedy robić pranie, gdzie zanieść, jak się prasuje, jak przygotować jedzenie. Przygotowywała go do samotnego życia, uczyła go jak sobie z tym wszystkim poradzić. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, kto bardziej przeżywał tę chorobę, tę wizję nieuchronnej śmierci. Kiedy człowiek się pogodzi z tym, że musi umrzeć, druga osoba wie, że będzie musiała żyć sama, to są trudno uchwytne sprawy. Wspólnie przeżywali ten dwuletni dramat oczekiwania na najgorsze. Owszem, Beksiński robił sobie wyrzuty za swój liberalizm w stosunku do drugiej osoby. Po śmierci Zosi mówił: jaki ja byłem głupi, że pozwoliłem jej palić. Ten tętniak aorty był bowiem niewątpliwie jakimś skutkiem tego, że paliła. Gdybym ją wtedy poprosił, gdy byliśmy młodzi, żeby rzuciła palenie, zrobiłaby to bez żadnego problemu i dzisiaj by jeszcze żyła. On nigdy nie palił, ale ponieważ był tak tolerancyjny, liberalny w poglądach, że jak Zosia paliła, to nie zabraniał jej tego. Po jej śmierci robił sobie takie właśnie wyrzuty. Po latach widział, że akceptowanie wszystkiego, zarówno w wychowaniu Tomka, jak i w stosunkach małżeńskich, w imię wolności drugiej osoby, nie jest niczym dobrym.    

Czy Beksiński bał się śmierci? 

- Nie bał się śmierci w sensie fizycznym, bo racjonalnie do tego podchodził. Jak można się bać czegoś, co jest nieuniknione? Umrzemy i koniec, więc nie ma sensu tego rozważać. Nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Bał się biologicznego procesu umierania, choroby, cierpienia. Mawiał, że jego rodzina jest długowieczna, więc może się długo męczyć zanim umrze. Bał się starości, zniedołężnienia. Z drugiej strony chciał żyć wiecznie. To, czego naprawdę się bał i co najdramatyczniej ukazuje w sztuce, to możliwość, że po tamtej stronie nie ma niczego i ten niepokój, który dostrzegamy w jego sztuce, jest lękiem przed nicością. Tego się bał. Jeśli byłby pewny, że po śmierci spotka się z Zosią i Tomkiem, że to życie w innej postaci będzie trwało dłużej, śmierć byłaby dla niego nadzieją, szansą na kontynuowanie miłości, na kontynuowanie tego dobra, jakim była jego rodzina. Tej pewności nie miał, raczej miał przekonanie, że wszystko się kończy razem z biologiczną śmiercią, a pewne jest tylko to, że wszyscy umrzemy. Reszta to być może tylko rojenia i wyobrażenia ludzi.   

Na koniec naszej rozmowy chciałbym poruszyć temat chyba najtrudniejszy, mianowicie relacje Beksińskiego z synem. 

- Po śmierci Tomka Beksiński poprosił, żebym przyjechał do Warszawy zastanowić się, co z tego, co pozostało po Tomku, zachować, co komu rozdać itd. Wtedy, w mieszkaniu Tomka, Beksiński opowiadał mi rzeczy, których nigdy wcześniej od niego nie słyszałem. To był taki wieczór zwierzeń, rodzaj spowiedzi. Opowiadał mi, że jego ojciec, Stanisław Beksiński, wychowywał go na wyważonego Anglika. Nie można było głośno się śmiać, nie wolno było pokazywać emocji, trzeba było mieć dystans do wszystkiego. Był wychowywany przez swojego ojca w sposób autorytarny, na twardego faceta. Młody Zdzisław, który próbował się usamodzielnić, robił wszystko, co kazał mu ojciec. Kąpiel w zimnej wodzie, sport, ćwiczenia fizyczne, tenis. Musiał robić wszystko, czego tak naprawdę nienawidził. Było mu to narzucane od dzieciństwa, a on się z tym źle czuł. Miał jednocześnie poczucie, że jego ojciec ma bardzo silną osobowość. To była jakaś dramatyczna różnica osobowości. 

- Nadwrażliwe dziecko z jednej strony i niezwykle silny ojciec z drugiej. Silny charakter ojca go przytłaczał, powodował jakieś stłamszenie w Zdzisławie. Matka, wierzyła w niezwykły talent Zdzisława, była przekonana, że zostanie wielkim artystą. Talent prawdopodobnie odziedziczył w męskiej linii. Jego ojciec, a także dziadek, mieli zdolności plastyczne. Po dziadku zostało kilka zaprojektowanych budynków w Sanoku, po ojcu trzy rysunki, trzy portrety, które pokazują świetny warsztat. Jak wiele lat później powie Zdzisław: ojciec rysował dużo lepiej niż ja sam. Wydawało mu się, że jest gorszy. Nosił w sobie jakiś kompleks niższości. Starał się jednak udowodnić, że jest sprawny. Nie było to proste, inni grali lepiej w piłkę czy w tenisa, szybciej biegali itd. Wielokrotnie później powtarzał, że sztuka była dla niego rekompensatą za to swoje "nieudacznictwo". W momencie, kiedy ma zostać ojcem, nie chce powtórzyć błędów swego ojca. Podchodzi do wychowania własnego syna dokładnie odwrotnie. Od dzieciństwa traktuje go jak partnera. Tomkowi wolno wszystko, jedynie nie wolno mu przeszkadzać ojcu w pracy. 

- Tomka można wziąć na niedozwolone filmy do kina, bo traktuje się go jak dorosłego. Z Tomkiem rozmawia o wszystkich sprawach, które wcale nie są potrzebne dla dziecięcego ucha. Gdzieś w materiałach dźwiękowych zapisanych na taśmach, pojawia się taka rozmowa ojca z synem: syn jest już po trzydzieste i zarzuca ojcu, że gdyby dostał od niego w dupę, to wiedziałby, co mu wolno, a czego nie wolno. Tak mnie chowałeś, że ja do dzisiaj nie wiem, gdzie biegnie granica, której nie powinienem przekraczać. Oczywiście później, w dorosłym życiu Tomka, rodzice widzieli już jego niedostosowanie społeczne, jego wściekłość na różne bzdurne trudności, na które napotyka każdy człowiek, a które Tomka doprowadzają do załamania lub szału. Próbują mu tłumaczyć, że takie jest życie i trzeba się do pewnych rzeczy dostosować. Tomek, który już wtedy prawie z niczym sobie nie radził, dla którego prawie każda osoba wydawała się być wrogiem, ograniczającym mu to, co sobie wymyślił, uświadomił sobie, że jest to wina takiego sposobu wychowania przez rodziców w tym wczesnym okresie życia, że to właśnie dało takie rezultaty. Beksiński niepokazujący uczuć. W tej rozmowie ze mną po śmierci Tomka tłumaczył się, że taki pewnie był wobec syna. 

- Był ojcem zaangażowanym w życie swego syna, ale niepotrafiącym przekroczyć pewnej naturalnej bariery, która jest potrzebna w rodzinie. Kontakt fizyczny - wtedy kiedy Tomek był małym dzieckiem - był dla niego czymś niesłychanie trudnym. Brakowało spontanicznych reakcji. Naprawdę go bardzo kochał, ale nieraz robił krok do tyłu, wycofywał się, żeby za bardzo nie odsłonić uczuć, nawet wobec własnego dziecka. Ojciec podobnie wychowywał Zdzisława i on nie uważał się przez to pokrzywdzony. Ten wzorzec, który otrzymał od ojca, takiego dystansu do syna, w jakimś stopniu powtarzał wobec własnego dziecka. Na pewno było mnóstwo reakcji podświadomych, które przecież wszyscy, w większym czy mniejszym stopniu, powtarzamy po swoich rodzicach wobec własnych dzieci i jednocześnie to, co nas najbardziej dotykało w dzieciństwie, pragniemy wyeliminować w stosunku do własnych dzieci. Zdzisław był wychowywany w rygorze, miał wyraźnie wyznaczoną granicę, co chłopcu w danym wieku wolno, a czego nie wolno. Nawet dorosłemu człowiekowi, ojciec siłą autorytetu kazał iść na takie a nie inne studia. Mimo że syn miał inne pragnienia, najczęściej słuchał ojca. Nie uciekał od tego. Wyraźna granica wyznaczona w procesie wychowania, była dla Zdzisława czymś oczywistym. Z drugiej strony, kiedy się już uniezależnił od ojca, pragnął - przynajmniej w teorii (widzimy to w licznych wypowiedziach) - złamać wiele z tych ojcowskich zasad. W stosunku do Tomka wybrał więc całkowicie odwrotną metodę wychowania. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że Tomek ma inną wrażliwość niż on sam i jego metody mogą nie być trafione.   

Czy wie pan, co było w ostatnim liście Tomka do ojca? 

- Trochę, dzięki temu, co zrelacjonował mi Beksiński. Brzmiało to mniej więcej tak: musisz mi na to pozwolić, proszę cię nie ratuj mnie, podjąłem taką decyzję, nie chcę dłużej żyć. Ostatecznie Tomek zrobił to, o co go Zdzisław prosił wcześniej, kiedy pani Zosia była chora. Błagał go, by póki matka żyje, nie próbował się zabić, bo to ją zabije. Po śmierci matki był list do ojca, w którym Tomek oświadczył, że skoro mama nie żyje, to już chyba nie będzie miał nic przeciwko temu, aby mógł odejść wtedy, kiedy będzie chciał. Zdzisław odpowiedział listem. Użył wszystkich argumentów, żeby go powstrzymać, przekonywał go, że jest mu bardzo potrzebny. List pożegnalny stanowi dopełnienie tej rozmowy. Tomek pisze, że ojciec musi się z tym pogodzić, to jest jego decyzja, chciałby żeby go nie ratowano. Potem są sprawy testamentowe, między innymi ta, która wydaje się być jedną z najważniejszych. Tomek życzy sobie, aby wszystkie obrazy, podarowane mu przez ojca, przekazać do Muzeum Historycznego w Sanoku. 

- Powraca wyspa owego mitycznego Sanoka, gdzie tak naprawdę był szczęśliwy. Był to jednak zafałszowany obraz, jaki często mamy myśląc o dzieciństwie. Ale nawet w tej ostatniej woli jest to zapisane, aby te obrazy trafiły właśnie tutaj, do Sanoka, dla sanoczan, do miejsca gdzie czuł się szczęśliwy on i jego matka. Wszystko to spieprzył ojciec decyzją o przeprowadzce do Warszawy. Do tego Sanoka już nie było powrotu, tak jak nie ma powrotu do dzieciństwa. Kiedy się wraca do kolegów z dzieciństwa, jako dorosły już człowiek, to nie są to ci sami ludzie, którym on imponował, którym miał do zaoferowania nowe płyty, z którymi dzielił się tym, co było dla nich ważne w tych młodzieńczych latach. Teraz to są ludzie, którzy mają już własne rodziny, problemy, szukają pracy. Do pewnych rzeczy po prostu nie da się wrócić. Tomkowi się tylko wydawało, że ten mityczny Sanok wciąż istnieje. Jednak wyprowadzka z Sanoka to rzecz, której ojcu nie mógł do końca wybaczyć. 

Wybrane fragmenty rozmowy z Wiesławem Banachem, przyjacielem Zdzisława Beksińskiego, obecnym dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku.      

Całą rozmowę oraz dzienniki Zdzisława Beksińskiego można przeczytać w książce "Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia".                           

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy