Cate Blanchett: Moje związki?
Ciągle mam ochotę prowokować, eksperymentować, szukać czegoś nowego. Chyba mam tak po ojcu - mówi Cate Blanchett w rozmowie z "Twoim STYLEM". I prowokuje tak jak w Carol, filmie o erotycznej relacji dwóch kobiet, który zdobył aż sześć nominacji do Oscara!
Szczerze, spodziewała się pani Oscara za rolę w filmie Carol?
Cate Blanchett: - Doświadczenie podpowiada, że lepiej się nie nastawiać. Kiedy zagrałam królową w Elizabeth, uwierzyłam w rankingi i przegrałam z Gwyneth Paltrow. Do nominacji za rolę Katharine Hepburn w Aviatorze podeszłam więc z rezerwą i... dostałam pierwszego Oscara. Gdy zaś Woody Allen zaproponował mi udział w filmie Blue Jasmine, na planie już po kilku scenach skwitował, że jestem beznadziejna i okropnie gram. Byłam wiec przerażona i do głowy by mi nie przyszło, że znów będzie Oscar. Wydawało mi się, że to raczej koniec kariery. A kiedy już wyczytano moje nazwisko na gali, pomyślałam: "Boże, co lepszego może mnie jeszcze spotkać?".
Chociażby rola w Carol. Reżyser Todd Haynes zrobił film o relacji uczuciowej między dwiema kobietami. Nie miałam jednak wrażenia, że to kino "z nurtu homoseksualnego".
- W powieści Patricii Highsmith Cena soli, na podstawie której powstał scenariusz, spodobało mi się właśnie to, że jest niejednoznaczna, tajemnicza i wykracza daleko poza schematy genderowe. Wiele więc tutaj sugestii, dyskrecji, mówienia nie wprost. Dlatego to takie ciekawe do zagrania. Carol jest dojrzałą, dystyngowaną, zamożną kobietą, która rozwodzi się z mężem. Kiedy w sklepie z zabawkami, gdzie szuka prezentu dla dzieci, poznaje młodziutką sprzedawczynię Teresę (w tej roli Rooney Mara - red.), widać, że różni je wszystko. Wiek, pozycja społeczna, status materialny, doświadczenia. A jednak delikatność i naiwność Teresy intrygują Carol. I to w sposób, który ją samą zaskakuje i obezwładnia. Kiedy mąż grozi Carol, że odbierze dzieci, ta zaczyna traktować Teresę nie tylko jako obiekt erotyczny, ale także jako cel matczynej miłości. To film o miłości niemożliwej, prawie jak z Romea i Julii. Bez happy endu, ale z zarysowaniem wszystkich faz uczucia. Obserwowany z perspektywy Teresy, zafascynowanej, ale i przerażonej sytuacją. Jest w tym ekscytacja i lęk, poczucie przekraczania tabu, posmak wolności, ale także cierpienie i ból.
Czuje się pani rzeczniczką kobiet kochających inaczej?
- Dobrze, że nie spytała pani wprost, czy jestem biseksualna i czy miałam związki z kobietami. Takie pytanie zadano mi dziś podczas poprzedniego wywiadu. (uśmiech) Otóż po raz kolejny oświadczam, że owszem, miałam i utrzymuję nadal wiele związków z kobietami, ale są to relacje przyjacielskie, rodzinne, zawodowe. Nie seksualne, czym może rozczaruję niektórych. Wielu ludziom wydaje się, że skoro gram lesbijkę, to nią jestem. Ale na tym właśnie polega praca aktora: musi zagrać każdego, używając intuicji, wyobraźni, zmysłu obserwacji, pomysłowości. I zrobić to wiarygodnie.
Pani ma w karierze role skrajnie różne. Geoffrey Rush, wspaniały aktor i pani przyjaciel, powiedział, że jest pani osobą pełną sprzeczności. Z jednej strony poukładana, pragmatyczna, trzeźwo stąpająca po ziemi. Z drugiej ma pani w sobie mocno niespokojnego ducha. To prawda?
- Coś w tym pewnie jest, skoro Geoffrey tak mówi. Nie wiem, do czego byłabym zdolna, gdyby nie aktorstwo. Ten zawód kanalizuje moją nieustającą potrzebę - a nawet głód - mierzenia się z czymś, co mnie przekracza. Ciągle mam ochotę próbować, eksperymentować, szukać czegoś nowego, prowokować... Nie wiem, może to po ojcu. Kiedy poznał mamę, był marynarzem. Zawsze gdzieś go gnało. Nawet kiedy porzucił służbę na morzu i został agentem ubezpieczeniowym. Ja też miałam taki okres w życiu, gdy zdecydowałam się po maturze spędzić rok na podróżach. Nie miałam dużo pieniędzy, nocowałam w schroniskach dla bezdomnych, w klasztorach. Kiedyś trafiłam do Egiptu. Skończyły się pieniądze, więc zostałam statystką na planie jakiegoś idiotycznego filmu. Powiedziałam sobie wtedy, że na pewno nie zostanę aktorką. Wróciłam do Sydney i zdałam na ekonomię.
I dlaczego nie została pani ekonomistką?
- Wszystko przez wielogodzinne wykłady o hodowli bydła w Europie w XIX wieku. Miałam dość. Zapisałam się do kółka teatralnego na uniwersytecie i dopiero wtedy odkryłam że to jest to. Tak więc Geoffrey Rush ma rację - bywam szalona, ryzykuję. No bo np. dlaczego kobieta nie może zagrać faceta?
Mówi pani o filmie o Bobie Dylanie? To chyba największa metamorfoza w pani karierze.
- Przyjęłam propozycję, ale dopiero po czasie uświadomiłam sobie, że reżyserowi chodzi o portret wyniszczonego prochami i wychudzonego Dylana z 1966 roku. Rola zagrana przez kobietę pomoże widzowi lepiej odczuć odmienność Dylana i jego wyobcowanie. Ze względu na moich małych synów nie mogłam eksperymentować z prochami czy lekami, ale mocno schudłam i dużo rozmawiałam z lekarzami, psychiatrami. Resztę musiałam zbudować w wyobraźni. Dużym wyzwaniem była też rola królowej Elżbiety. Mając 38 lat, zgodziłam się zagrać kobietę 52-letnią. Dla aktorek to rola marzenie, postać niemal hamletyczna. Uwikłana w wojnę, romans bez przyszłości, ze skomplikowaną seksualnością... Nie mogło mnie paraliżować to, że nie jestem Brytyjką, ani to, jak wiele wspaniałych aktorek przede mną kreowało tę postać. Musiałam zgolić brwi, dać się postarzyć. Ale ja lubię role, które mnie przerastają, zmuszają do pokonywania siebie. I to jest dla mnie ważniejsze niż wszystkie Oscary razem wzięte.
Mimo sukcesów w filmie jednak na trzy lata zamknęła się pani w teatrze. Dlaczego?
- Kiedy w 2008 roku razem z mężem podpisaliśmy trzyletni kontrakt na prowadzenie teatru w Sydney, przyjaciele pukali się w czoło. To faktycznie było w momencie, gdy wypłynęłam na szerokie wody fabryki snów. A ja powiedziałam Hollywood "do widzenia" i wyjechałam do Australii. Wszyscy mówili, że kiedy wrócę po czterdziestce, nikt nie zadzwoni. A ja po prostu chciałam być lepszą aktorką. Grać wielkie role w sztukach Czechowa, Williamsa, Dostojewskiego. I kiedy teatralny kontrakt się skończył, zadzwonił sam Woody Allen.
Prowadziła pani teatr z mężem. Praca z bliską osobą to więcej plusów czy minusów?
- Poślubiłam jeszcze większego dziwaka niż ja sama. Żartuję. Andrew jest świetnym facetem i partnerem. Kiedy go poznałam na kolacji u znajomych, wydał się zarozumiały i arogancki. W dodatku nie jest i nie był tak zwanym ciachem. Jednak gdy któregoś wieczoru po prostu podszedł i mnie pocałował, to był wstrząs! Zobaczyłam zupełnie innego mężczyznę. Dość szybko się pobraliśmy. Andrew rozumie moje potrzeby i specyfikę zawodu. Sam też jest z branży, pisze świetne scenariusze. Dlatego nie ma pretensji, że na tygodnie znikam z domu. Zawsze mnie wspiera, kiedy mam wątpliwości. Łączy nas też to, że kiedy już jesteśmy w domu, uwielbiamy coś w nim zmieniać, unowocześniać. Chyba oboje mamy ADHD. Nie potrafimy usiąść na kanapie i gapić się w telewizor. Bierzemy samochód i jeździmy w poszukiwaniu nowych zasłon, firanek, tapet. Wymieniamy meble, które nam się znudziły, albo oświetlenie na jeszcze bardziej energooszczędne. Bo oboje mamy "hopla" na punkcie ekologii.
Nie kusi pani, żeby jednak porzucić Australię i zamieszkać w Hollywood?
- Nie. Dzieci mają w Sydney szkołę, przyjaciół. Tu mieszka moja siostra, scenografka teatralna, i brat, który jest programistą komputerowym, nasi przyjaciele. Poza tym kiedy dzwoni agent z propozycją nudnego scenariusza, zawsze mogę powiedzieć, że właśnie kangur przebiega przez mój ogródek, a w ogóle to słabo słychać i musimy kończyć.
Rozmawiała Mariola Wiktor
Twój STYL 3/2016