Elżbieta Dzikowska: To, co najlepsze, dopiero przede mną
Gdy w czasach PRL wraz z Tonym Halikiem opowiadała w Telewizji Polskiej o swoich podróżach do krajów, w których rósł pieprz i wanilia, miliony Polek marzyły: "Chciałabym choć raz pojechać z mężem w świat, tak jak ona". Dziś Elżbieta Dzikowska ma 76 lat i nie zwalnia tempa. Wciąż podróżuje i właśnie wydała kolejną książkę. Nam zdradziła, skąd czerpie pozytywną energię i jak to się stało, że człowiek, którego z początku uznała za brzydala, zdobył jej serce.
Uśmiech i biżuteria
Najnowsza książka Elżbiety Dzikowskiej "Tam gdzie byłam" to coś pomiędzy autobiografią a przewodnikiem turystycznym ze zdjęciami. Znajdziemy w niej opowieści z wizyt w Meksyku, Ameryce Środkowej i na Karaibach. Ale nie tylko.
Są też wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Międzyrzecu Podlaskim, jest trudny okres szkoły średniej, pobyt w więzieniu, są zmagania młodej dziewczyny z systemem, wreszcie - historia wyjazdu na studia i początków kariery dziennikarki-podróżniczki.
Są i opowieści bardziej intymne, jak choćby ta o czerwonym barszczu z torebki, którym ugościł ją po raz pierwszy Tony Halik. I listy miłosne, które do niej pisał z dalekich podróży. Zawsze padało w nich zdanie: "Cholernie mi się podobasz".
Karolina Siudeja, Styl.pl: Jako mała dziewczynka marzyła pani o podróżowaniu?
Elżbieta Dzikowska: - Proszę pani, w tamtych czasach to nawet marzyć nie można było! Jedyne, czego pragnęłam, to się rozwijać. Nie wiedziałam jednak, w jakim kierunku to pójdzie. Ale zawsze byłam ciekawa świata i myślałam pozytywnie.
- Kiedy przez pobyt w więzieniu nie przyjęto mnie na studia, to jako dziecko jeszcze - szesnastoletnia dziewczyna - pojechałam do Warszawy stanąć przed komisją odwoławczą i przekonałam ich, aby dopuścili mnie do kolejnego terminu egzaminów wstępnych. Tak się dostałam na sinologię.
- Najpierw była więc, po czwartym roku studiów, podróż do Chin, a po kilku latach, gdy zaczęłam pracę jako dziennikarka w "Kontynentach", powierzono mi dział Ameryki Łacińskiej. Wszystkiego musiałam nauczyć się sama. Dziś hiszpański to mój drugi język, w którym myślę i mówię.
Polacy za dużo narzekają, a ja promuje optymizm i uśmiech. Bo uśmiech to najkrótsza droga do serca.
Miała pani sto osiemdziesiąt dolarów w kieszeni, kiedy pierwszy raz wyjechała za ocean na wiele tygodni. Wstydziła się pani tego, że pochodzi z biednego, komunistycznego kraju zza żelaznej kurtyny?
- Nigdy nie miałam kompleksów na tle mojej polskości. Miałam różne kompleksy, jak chociażby ten, że brak mi było urody, że czasem nie miałam się w co ubrać, że nie miałam pieniędzy. Ale nie wstydziłam się pochodzenia.
Z tą urodą to lekko pani przesadza. W Ameryce Południowej zgrabna niebieskooka blondynka miała chyba spore powodzenie...
- Powiedziałam to po to, aby pani zaprzeczyła (śmiech). A tak poważnie to nie przywiązywałam nigdy do tego dużej wagi. Zawsze staram się być najpierw człowiekiem, a potem kobietą. Gdy byłam młodsza, zawsze jednak porównywałam się do mojej mamy, która była piękną kobietą, a ja czułam się brzydka, bo byłam podobna do ojca.
- Ale mawiają, że dla kobiety do dobra wróżba, jeśli ma ojcowskie rysy, i tak też się chyba stało w moim przypadku. Nie mogę narzekać na moje życie. Różnie się w nim układało, ale zawsze sobie powtarzałam, że trzeba przeżyć złe, żeby docenić dobre.
Jest pani optymistką.
- O tak! Polacy za dużo narzekają, a ja promuję optymizm i uśmiech. Bo uśmiech to najkrótsza droga do serca. Ghandi powiedział, że uśmiechając się dajesz tak wiele, a nie tracisz nic. I to jest prawda.
- W Azji Południowo-Wschodniej, gdzie jest naprawdę bardzo biednie, ludzie są uśmiechnięci, serdeczni i życzliwi, częstują się słodyczami, zapraszają do domów... Nawet w Iranie, w którym byłam niedawno, a który to nasze media tak demonizują i przedstawiają jako okropny kraj, ludzie są bardziej uśmiechnięci niż tutaj.
Mnie pani kojarzy się właśnie z uśmiechem i dużą biżuterią.
- To moje ulubione ozdoby. Biżuterii chciałabym też poświęcić kolejną książkę. Album fotograficzny "Biżuteria świata". Mam już materiały na kolejne: "Fryzury świata" oraz "Świat, który odchodzi", o ginących plemionach, które co prawda wciąż zachowują jeszcze swoją tożsamość, ale w miarę jak dochodzą do nich drogi, internet, kable, telewizja i komórki - ich tożsamość zanika. Z jednej strony jest to zrozumiałe, każdy chce żyć lepiej, a dowiaduje się o tych możliwościach z mediów, z drugiej - niestety, świat wiele na tym traci.
Groch i kapusta
Obiad w domu Elżbiety Dzikowskiej rozpoczyna przystawka nawiązująca do tytułu jej programu podróżniczego poświęconego Polsce - "Groch i kapusta". Aromatyczny gęsty jednogarnkowiec z dużą ilością kminku. Podany na przywiezionych z Maroka naczyniach i jedwabnym obrusie z Indii nie pozostawia złudzeń - będziemy rozmawiać o smakach całego świata.
Lubi pani gotować?
- Sama nie gotuję zbyt wiele. Życie w podróży temu nie sprzyjało. Mój pierwszy mąż świetnie gotował, a drugi sprawił, że mi gotowano.
- Mam jednak wyobraźnię kulinarną, nawet jeśli sama nie gotuję, to zawsze się do garnków wtrącam. Uwielbiam przyprawiać. Wierzę, że to właśnie przyprawy, bardziej niż składniki dania, świadczą o jego smaku. A jeśli są w nim imbir i czosnek - moje ulubione przyprawy - to nie może ono smakować źle.
Ma pani jakąś ulubioną kuchnię?
- Łączę smaki z różnych stron świata. Zaraz podam leczo, ale urozmaicone, bo z grzybami shitake. Są bardzo zdrowe. Sama uwielbiam zieleninę. Mój mąż jej nie znosił. Mówił, że to dobre dla królików. Jego ulubionym daniem była natomiast kaszka maszka - rosołek na kaszy mannie z odrobiną masła, który jadał często na śniadanie.
- Staram się jadać zdrowo i niskotłuszczowo. Uwielbiam ryby i chude mięsa. Nawet ten kotlet, który tu dziś pani widzi, niby mielony, jednak bez bułki tartej. I warzywa. Dużo warzyw. Ciężkie ziemniaki i makarony rzadko goszczą na moim stole. No i bardzo często posiłek wieńczy czerwone wino, które uwielbiam.
To temu zawdzięcza pani dobre zdrowie?
- Zawsze o siebie dbałam. Teraz nie jestem już tak sprawna jak kiedyś, na wyjazdach - bywało - miewałam ze sobą przenośne rozkładane krzesełko, by w razie potrzeby móc na nim usiąść, to z powodu kręgosłupa, ale ostatnio znowu mogę wędrować po kilka godzin dziennie.
Mówiono, że on był pieprzem, a ja wanilią, ale ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że ja byłam pieprzem i wanilią i on był pieprzem i wanilią. Oboje byliśmy słodko-pikantni.
W trakcie podróży nauczyła się pani pokonywać swoje słabości.
- Tak. Bo dla nas nie było przeszkód. Tony miał wszczepiany rozrusznik serca i pięć dni potem pojechaliśmy do Włoch pływać naszą żaglówką, która czekała przycumowana w Genui.
- Ja całe życie zmagałam się z bezsennością. Nawet szamani mi nie pomogli, ale przynajmniej, dzięki poszukiwaniu lekarstwa na moje dolegliwości, miałam okazję zrobić film i napisać książkę "Czarownicy". Grunt to nie poddawać się. Nie marudzić.
- Do niedawna miałam zaćmę - zrobiłam właśnie operację i znów świetnie widzę. Właśnie wróciłam z Wenecji, gdzie było na co patrzeć. Od 20 lat tam jeżdżę, na biennale sztuki. Muszę być na bieżąco ze sztuką światową, by móc ocenić polską. A nasza, poza tą w pawilonie narodowym, wypadła w Wenecji świetnie - Żmijewski, Althamer, Bałka...
Czuje się pani podróżniczką czy krytykiem sztuki?
- Mój zawód wyuczony to nie tylko sinolog, ale także historyk sztuki i z pewnością z tym środowiskiem mam dziś więcej wspólnego niż z podróżnikami. Ale bez podróży nie miałabym szans poznać większości artystów i dzieł, o których pisałam. Jako pierwsza w Polsce omawiałam twórczość artystów z Meksyku, Kuby czy Argentyny. Z wieloma nawiązałam przyjaźnie, które trwają nawet do dziś.
- Podróże dają mi szansę obcowania ze sztuką na świecie. To jedna z największych motywacji do poznawania nowych miejsc.
Jak rozpoczęła się niezwykła historia miłości Elżbiety Dzikowskiej i Tony'ego Halika - czytaj na następnej stronie.
Tony rzucał się w błoto na kolanach, wchodził na drzewa, kładł się na piasku, żeby tylko zrobić dobre zdjęcia. Chciał mi zaimponować.
Pieprz i wanilia
Kruche ciasteczka przyprawione pieprzem i wanilią, które przyniosłam na spotkanie z Elżbietą Dzikowską, doskonale komponują się z kandyzowanym imbirem i aromatyczną herbatą Roiboos - zwaną przez gospodynię "afrykanką". Siedzimy w salonie, gdzie ściany szczelnie utkane są pamiątkami z podróży i obrazami - w tym portretami jej i jej męża, które specjalnie dla nich namalował zaprzyjaźniony artysta Edward Dwurnik. W tej scenerii nie mogę nie zapytać o małżeństwo z Tonym Halikiem.
Kto z was był pieprzem, a kto wanilią?
- Mówiono, że on był pieprzem, a ja wanilią, ale ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że ja byłam pieprzem i wanilią i on był pieprzem i wanilią. Oboje byliśmy słodko-pikantni. Nie wyglądam chyba pani na taką słodką panienkę?
Wręcz przeciwnie. Sądzę, że jest pani silną kobietą.
- Ja też tak sądzę. A podobno mężczyźni boją się silnych kobiet. Dlatego tylko tacy je docenią, którzy nie boją się układów partnerskich. Tony właśnie taki był.
W swojej książce opisała pani, jak Tony Halik starał się o jej względy popisując się odwagą i umiejętnościami operatorskimi.
- Och tak! On rzucał się w błoto na kolanach, wchodził na drzewa, kładł się na piasku, żeby tylko zrobić dobre zdjęcia. Nie było dla niego przeszkody, kiedy na czymś mu zależało. Poza tym chciał mi zaimponować. A ja - co mogłam zrobić - podziwiałam i doceniałam. I były tego rezultaty. Zdobył mnie. W związku trzeba się wspierać, każdy lubi być chwalony.
A czym pani imponowała mężowi?
- Mam nadzieję, że urodą, jaka by nie była, i charakterem (śmiech). Oraz pracowitością. Bo mi się zawsze chciało pracować i działać, tak jak jemu. To była nasza cecha wspólna.
Skoro znów jesteśmy przy temacie urody - pani znak rozpoznawczy to krótkie włosy. Dlaczego zdecydowała się pani obciąć włosy?
- To było już ze czterdzieści lat temu. Nie pamiętam nawet dokładnie kiedy. Wiem tylko, że chciałam coś zmienić wówczas w moim życiu, a najprostszym sposobem było obcięcie włosów. Moja fryzjerka upierała się, że nie zrobi tego, że nie zetnie mi długich włosów, ale ja stanowczo powiedziałam, by sięgnęła po nożyczki, bo właśnie tego chcę. To była wewnętrzna potrzeba. Szybko okazało się, że krótkie włosy są łatwe w obsłudze, zwłaszcza w podróży. A potem stały się moim znakiem firmowym.
Tony Halik nie zdobył pani urodą. Ponoć gdy zobaczyła go pani po raz pierwszy nie spodobał się pani!
- Pierwszy raz widziałam go w telewizji. Pomyślałam sobie "Ależ on brzydki!". I na żywo istotnie nie był urodziwy, ale był za to bardzo interesujący i miał seksapil. Nie myślałam wówczas o tym - miałam z nim jedynie zrobić wywiad. Skończyło się jednak na tym, że przeżyliśmy razem 23 lata.
Bywały w waszym życiu wyjazdy wyłącznie dla przyjemności, bez kamery albo aparatu?
- Nie. Tak nigdy nie było. Zawsze jechaliśmy po to, żeby coś zobaczyć i zrobić materiał nie tyko dla siebie, ale dla swoich widzów.
Spędzaliście wakacje osobno?
- Zdarzało się. Uwielbiam chodzić po górach, Tony nie mógł tego robić, ze względu na serce. Ja z kolei całe życie borykam się z chorobą morską, więc gdy on pływał łódką po burzliwych akwenach, ja realizowałam swoje plany, np. zajmowałam się organizacją wystaw.
A jakie pasje poza podróżami was łączyły?
- Oboje lubiliśmy muzykę, lubiliśmy śpiewać. Zwłaszcza piosenki Bułata Okudżawy. Jeżdżąc z Tonym samochodem potrafiłam prześpiewać całą drogę. Do dziś znam też teksty mnóstwa piosenek po hiszpańsku.
- Gdy Tony witał mnie na lotnisku w Meksyku, zawsze towarzyszyli mu mariachis - meksykańscy grajkowie - ale nie prawdziwi tylko nagrani na kasetę magnetofonową. W tle na moje powitanie leciała piosenka, której słowa brzmiały: "Czy z pieniędzmi, czy bez pieniędzy, zawsze robię to, co chcę, bo jestem królem". I tak było. On zawsze robił to, co chciał.
Rywalizowaliście ze sobą? Zdarzało wam się kłócić np. o scenariusz lub sposób realizacji programu?
- Myśmy się uzupełniali. On tylko nie lubił, jak ja robiłam zdjęcia, kiedy pracowaliśmy nad filmem, bo uważał, że dwóch rzeczy jednocześnie nie da się zrobić dobrze. Razem wymyślaliśmy scenariusze naszych programów, a jeśli ja na coś wpadłam sama, to on mi zwykle ulegał. Gdy podróżowaliśmy, interesowaliśmy się też nieco innymi rzeczami. Jego ciekawili ludzie i zwierzęta, to co żyje i się rusza. Mnie bardzo fascynowały zabytki - architektura, rzeźba, sztuka.
- Tony był perfekcjonistą, świetnym operatorem i sporo się od niego nauczyłam. Ja nie konkurowałam z nim w operatorce, on nie wtrącał się w mój scenariusz ani montaż. A potem razem to prezentowaliśmy.
Program Pieprz i wanilia powstawał w trudnych czasach PRL. Czy nigdy nie mieliście problemów z cenzurą? Czy nikt nie postukał się w głowę mówiąc, że pokazywanie egzotycznych krajów Polakom, którym PRL odebrała niemalże całkowicie szansę na podróżowanie, to zły pomysł? Że może w głowach im się od tych waszych podroży poprzewraca?
- Na szczęście nie. Wszyscy się cieszyli, że jeździliśmy po świecie za własne pieniądze, by nagrywać materiały filmowe. Wiedzieli, że robimy to dla nich, a nawet - zamiast nich. Byliśmy oczami, nogami i plecami Polaków - bo bagaży mieliśmy zawsze mnóstwo. Nie było przecież cyfrowych kamer ani aparatów, wszystkie taśmy trzeba było nieść ze sobą. Wszystko po to, by przywieźć odrobinę świata do Polski. Czuliśmy, że to nasz obowiązek.
- Nigdy nie liczyliśmy dni ani godzin spędzonych w podróży. Nie liczyliśmy zdobytych krajów ani kilometrów. Po prostu cały czas byliśmy w podróży.
Są jeszcze miejsca, do których chciała by pani pojechać?
- Wiele jest takich miejsc. Na szczęście! Bo ja wierzę, że to, co najlepsze dopiero przede mną. Jest kilka państw w Afryce, jest Grenlandia, którą ominęłam, jest Polinezja, na której jak dotąd zwiedziłam tylko kilka wysp, głównie dlatego, że tam nie bardzo jest co robić, można tylko leżeć na plaży odłogiem. Nie byłam np. w Danii i w Albanii, a przecież te kraje są tak blisko, więc pewnie tam kiedyś pojadę. Jest tyle do zobaczenia!
Rozmawiała: Karolina Siudeja