Emily Mortimer: To wciąż szokująca i odważna lektura
Jedyną dobrą rzeczą jaka przychodzi z wiekiem jest doświadczenie, które zdobywasz - mówi Emily Mortimer, scenarzystka i reżyserka miniserialu "Pogoń za miłością", który polscy widzowie będą mogli zobaczyć 28 maja na kanale BBC First. Aktorka jednocześnie jest odtwórczynią roli "Narowistej", a łączenie tych funkcji wspomina: "Nie polecam tego nikomu, to nic przyjemnego".
W jaki sposób narodziła się "Pogoń za miłością"?
Emily Mortimer: Moja agentka ma obsesję na punkcie tej książki i wszystkiego, co ma związek z Nancy Mitford. Zdobyła prawa do ekranizacji i jakieś dwa lub trzy lata temu zapytała mnie, czy podjęłabym się jej adaptacji. Uwielbiałam tę powieść jako nastolatka, interesowałam się też Jessicą Mitford i jej opowiadaniami, ale zasadniczo cały fenomen Mitford fascynował mnie już od najmłodszych lat. Kiedy więc moja agentka zaproponowała mi tę adaptację, nie wahałam się ani chwili. Przeczytałam książkę ponownie i jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym pomyśle.
- W dzisiejszych czasach ta powieść jest równie ekscytująca jak kiedyś, wciąż wydaje się dość szokująca i radykalna. Jest to naprawdę odważna i wyzwalająca lektura, co zaskakuje tym bardziej, że została napisana w 1945 roku. Skupia się oczywiście na miłości i romansach, ale nie brak jej też pewnej pikanterii.
- Uznałam, że to naprawdę świetna książka i że jest na nią miejsce w dzisiejszych czasach. To nie tylko zakurzona powieść z lat 40-tych, ale coś niezwykle aktualnego. Napisałam odcinek pilotażowy, a potem BBC zdecydowało o zamówieniu dwóch kolejnych. Kiedy napisałam już drugi scenariusz, wybrałam się do Los Angeles z Charlesem Collierem i Matthew Readem, aby złożyć ofertę wszystkim tamtejszym nadawcom.
Opowiedz nam więcej o "Pogoni za miłością" oraz wątkach jakie poruszane są w tym miniserialu.
- Mamy tu do czynienia z relacją dwóch dziewczyn. Jedna z nich poświęciła się tytułowej pogoni za miłością - uznała, że życie trzeba przeżyć na pełnym gazie, ruszyć śmiało przed siebie, odnaleźć miłość i przygodę. Druga z nich jest osobą o wiele bardziej ostrożną i rozsądną. Wychodzi z założenia, że do życia należy podchodzić z rozwagą i przyjmuje raczej postawę obserwatora.
- Czy lepiej jest kochać i stracić, czy też w ogóle nie kochać? To wciąż jest aktualne pytanie! Żyć w sposób zachłanny czy zachowawczy? W tamtych czasach, aby kobieta mogła żyć pełnią, mogła to osiągnąć poprzez miłość i seks. To, kogo postanowiłaś poślubić lub z jakim mężczyzną postanowiłaś przeżyć swoje życie, definiowało cię jako kobietę i być może w pewnym stopniu nadal tak jest.
- Film stawia więc pytanie, o co tak naprawdę chodzi w życiu. Wyruszamy wraz z tymi dwiema dziewczynami na poszukiwanie przygody, zmagamy się z tym problemem i zadajemy sobie pytanie, czy jesteśmy raczej Lindą czy też Fanny.
Opowiesz nam jak przebiegała praca nad scenariuszem?
- Wyzwaniem przy adaptacji tej książki było zachowanie w wersji filmowej tych samych emocji i energii, jakie udzielają się nam gdy czytamy powieść. Powieść jest nowatorska i dość niekonwencjonalna, niepokorna i wyzwolona. Nie chciałam utracić tego waloru, więc z całych sił starałam się oddać wiernie jej charakter. Nie chcę by pokrył ją kurz dziejów.
- Tak się składa, że oglądacie historię rozgrywającą się w latach 1929-1946, ale równie dobrze mogłaby ona dziać się współcześnie. To opowieść o ludziach, życiu, miłości i nie chodzi w niej o przeszłość. Chodzi o teraźniejszość.
Jak wspominasz swoją pracę reżyserską?
- Jedyną dobrą rzeczą jaka przychodzi z wiekiem jest doświadczenie, które zdobywasz! Przebywając na planach filmowych u niesamowitych reżyserów, takich jak Martin Scorsese, pod okiem najwybitniejszych postaci kina, z pewnością zdobyłam bogate doświadczenie obserwując, jak to się robi.
- Mam w Nowym Jorku sąsiada. Nazywa się Tim Van Patten i jest cenionym reżyserem telewizyjnym w Ameryce. Kiedy po raz pierwszy powiedziałam mu o tym projekcie, oraz że BBC i Amazon chcą się podjąć jego realizacji, Tim stwierdził, że to ja powinnam wyreżyserować "Pogoń za miłością" i kazał mi ich wręcz o to poprosić. Zasugerowała to również Lily, więc pomyślałam, że może warto spróbować!
- Kiedy teraz patrzę na to z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że od początku mówiłam o tym przedsięwzięciu jak reżyser. Przygotowałam moodboardy i wiedziałam czego chcę pod względem obrazu, dźwięku i nastroju. Kreowałam pewien świat. I wcale nie wydawało mi się to tak obce, jak sądziłam dawniej wyobrażając sobie taką pracę. Powinnam więc podziękować Lily James i Timowi Van Pattenowi!
W serialu grasz również "Narowistą". Jak to było łączyć grę aktorską z rolą reżysera?
- Nie polecam tego nikomu, to nic przyjemnego! Dużo większą frajdę sprawia mi kierowanie innymi aktorami. Odkąd stanęłam po drugiej stronie kamery, odkryłam w sobie jeszcze większą miłość do aktorów. Jestem im ogromnie wdzięczna i zachwycona pracą, jaką wykonują i wrażliwością, jaką potrafią się wykazać. Kocham wszystkich aktorów oprócz siebie!
Co było dla ciebie wyzwaniem w pracy reżyserskiej?
- Jako aktorka zajmuję się przede wszystkim złością na samą siebie. Wtedy jest dużo czasu, żeby siedzieć i rozmyślać. A jako reżyser po prostu tego czasu nie mam.
"Pogoń za miłością" była jedną z pierwszych wysokobudżetowych produkcji telewizyjnych, do których zdjęcia rozpoczęły się po pierwszym lockdownie. Jakie to uczucie kręcić serial w warunkach ograniczeń covidowych?
- Miało to swoje plusy i minusy. Niewątpliwie było to dość integrujące doświadczenie. Na początku czuło się pewną ekscytację przebywając z tak dużą liczbą ludzi po tych wszystkich niekończących się miesiącach izolacji. Przez pierwsze dni było mi wręcz dziwnie znajdować się w tym samym pomieszczeniu z innymi ludźmi, ale towarzyszyło temu wspaniałe uczucie powrotu do pracy i możliwości skupienia się na czymś innym niż pandemia.
- Czułam się naprawdę szczęśliwa, że mam pracę. Jest coś szczególnego w fakcie, że ta historia rozgrywa się w okresie międzywojennym, kiedy odczuwało się kruchość życia a wszyscy żyli tak, jakby jutra miało nie być. Nasze pokolenie nie miało okazji doświadczyć życia w tak intensywny sposób. Mam więc nadzieję, że przyniesie im to otuchę. Film porusza wiele bolesnych tematów, ale emanuje z niego energia.
Ty sama jesteś raczej Lindą czy Fanny?
- Nie mam pojęcia! Ktoś z obsługi powiedział podczas zdjęć, że powinniśmy zrobić sobie kapelusze Lindy i Fanny! Myślę, że mam w sobie coś z jednej i drugiej. Wydaje mi się, że kiedyś bardziej byłam Lindą, ale niekoniecznie byłam z tego zadowolona. Na łożu śmierci chyba nie będę żałować tamtych doświadczeń, mimo że wówczas było to dla mnie dość bolesne. A teraz staję się bardziej Fanny i czuję się z tego powodu trochę bardziej szczęśliwa!
Co sądzisz o pierwotnym materiale źródłowym?
- Wciąż jest to dość szokująca i odważna lektura. W sposobie pisania Nancy Mitford panuje uderzająca szczerość, a jednocześnie brak pretensjonalności. Wciąż można odnieść wrażenie, że ona miała trochę punkrockową duszę. Każdemu, kto ma taką duszę, spodoba się ta książka.
Jaki rezultat chciałabyś osiągnąć dzięki tej produkcji?
- Jest taki film Sofii Coppoli "Maria Antonina", który posłużył mi za inspirację, ponieważ stanowi niezwykłą wizualną ucztę. Czuje się w nim świeżość, nie mamy poczucia, że obejrzeliśmy dramat kostiumowy. Pod koniec "Marii Antoniny" mamy wrażenie, że oglądaliśmy film o młodej dziewczynie, która zostaje królową Francji i nie wie, jak sobie z tym poradzić. Chciałam mieć nie tylko te piękne kostiumy, ale jednocześnie poczucie, że historia nie traci na aktualności.
- Podobnie było z "Małymi kobietkami", które zostały zrealizowane w tak znakomity sposób, że zupełnie nie czujemy się jakbyśmy oglądali film o dziewczynach sprzed tylu lat. To właśnie był mój motyw przewodni: mieć pewność, że będzie to coś ekscytującego i świeżego. Starałam się unikać schematów i pułapek.
Zobacz także: