Reklama

Eryk Lubos: Czuły drwal

W szafie ma dwa garnitury, na ręku tani zegarek. Jeździ starym autem i mieszka w kawalerce na Pradze. Eryk Lubos do życia nie potrzebuje wiele. Popracować na planie, pójść z córką na ślizgawkę, narąbać drewna, zjeść z ukochaną zupę. Źle się czuje na czerwonym dywanie i w rozmowach o niczym.Taki aktor!

Gdyby miał przedstawić się w kilku słowach, pewnie brzmiałoby to tak: nazywam się Eryk Lubos, rocznik ’74, metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, rudy, spec od czarnych charakterów, który nie zwykł grać byle czego. A pomyśleć, że jak ojciec miał być inżynierem. Ale poszedł z dziewczyną do Teatru Współczesnego we Wrocławiu i zobaczył "Ja, Feuerbach" w wykonaniu Zdzisława Kuźniara. Nie mógł oderwać oczu. "Może gdybyśmy pojechali dzień wcześniej na "Szalone nożyczki", dziś byłbym murarzem lub cieślą. A tak zapragnąłem być aktorem" - żartuje.

Reklama

Wrocławską szkołę teatralną skończył w 1998 roku, ale już dwa lata wcześniej miał sceniczny debiut. Upomniało się też o niego kino. Do dziś zagrał w ponad czterdziestu filmach, m.in. w "Służbach specjalnych", "Drogówce", "Róż"y, "Domu złym", "Pod Mocnym Aniołem", "Dziewczynie z szafy", "Pitbullu". Mówi się o nim, że kradnie światło, bo nawet gdy ma małą rólkę, przyciąga uwagę. Reżyserzy się w nim "zakochują". A może dzieje się tak, bo Lubos pracuje na sto procent. Reżyser Jan Jakub Kolski twierdzi, że dla roli zrobi więcej niż inni. Nie tylko przytyje czy schudnie, ale skoczy na głowę do stawu, w którym jest pół metra mułu na dnie. Sam Lubos nie zastanawia się, jakie są granice zatracenia się w postaci, i czasem płaci za to drogo. Gdy grał Rogożyna w "Idiocie" w teatrze Soho, tak "wszedł" w rolę, że przypłacił to rozstaniem z kobietą.

Nazywany "aktorem Smarzowskiego", wystąpił w większości jego filmów. Najczęściej w mrocznych rolach: ubeków, płatnych zabójców. Choć Smarzowski dostrzega w Lubosie również amanta. "Gdybym robił komedie romantyczne, na pewno bym Eryka obsadził" - zapewnia. Aktor nie ma żalu, że filmowcy widzą w nim typa spod ciemnej gwiazdy. Ale cieszy się, że w "Sztuce kochania" Marii Sadowskiej zagrał Jurka - największą miłość Michaliny Wisłockiej. "Sprawdzam się w rolach kochanków, bo moje serce chce spalić się z miłości" - mówi Lubos tajemniczo.

Kiedy umawialiśmy się na wywiad, nie potrafiłeś wskazać knajpy, w której możemy się spotkać. Kokieteria czy naprawdę nie bywasz?

Eryk Lubos: - Nie znam knajp. Co ja bym robił w knajpie? Strata czasu. Jak nie pracuję, nie mam innych zajęć, najchętniej siedzę w domu, czytam książki, oglądam filmy. Czasem pójdę na siłownię poboksować. W domu mogę sobie ugotować to, co lubię: kaszę z boczkiem lub kiełbasą, stek usmażę. Jestem prosty chłopak ze Śląska. Wychowałem się na wsi, w Reptach, niedaleko Tarnowskich Gór. Tam życie jest prostsze.

Co to dla ciebie znaczy?

- Od małego wiem, że mleko bierze się nie ze sklepu, tylko od krowy. A jak babcia chciała ugotować rosół, szła do kurnika, zarzynała kurę, odzierała ją z pierza i było po sprawie. Dziwi mnie, że teraz robi się aferę, bo karpia na wigilię trzeba ukatrupić. Mieszkając na wsi, rozumiałem, że zwierzęta są dla ludzi, że na tym polega łańcuch pokarmowy. Lubiłem podpatrywać dziadka Maksa - rzeźnika, kiedy szedł na świniobicie. Kojarzyło mi się z obrządkiem, rytuałem. Dziadek najpierw ostrzył noże, potem zabierał mnie na czyjeś podwórko, choć nas, dzieci, przeganiano. Tam w świątecznej atmosferze zarzynał wieprzka, dzielił mięso, rozpalał w wędzarni i po chwili roznosił się piękny zapach drewna, jałowca i wędzonych kiełbas. Robił najlepsze kiełbasy, jakie w życiu jadłem.

Życie na wsi to też fizyczna, ciężka praca. Nigdy się nie buntowałeś?

- Miałem kilka lat, kiedy się nauczyłem, że robota sama się nie zrobi. Moja babcia miała sporo ziemi, więc od wiosny do zimy byłem w polu. Na szczęście pozbyła się zwierząt, bo przy krowach i świniach to nawet zimą nie ma odpoczynku. Babcia zostawiła tylko barany, które musiałem wyprowadzać na łąkę. Wracałem ze szkoły, rzucałem teczkę, zjadłem coś i do pracy. Rozumiałem, że każdy musi zarobić na swoje utrzymanie. Na fanaberie też. Kiedy zapragnąłem mieć perkusję, pracowałem na budowie. Jako pomocnik murarza skuwałem tynki, czasem murarz pozwolił kłaść nowe. Malowałem taras u babci, naprawiałem płot - zawsze coś za to wpadło. U piekarza w Piekarach nosiłem worki z mąką, myłem kocioł po cieście na chleb. Miałem 14 lat.

Ojciec nie mógł kupić ci perkusji?

- On nauczył mnie, że na wszystko trzeba zarobić samemu. Ojciec miał normalną robotę w Gliwicach. Jest inżynierem, dobrze wykształconym projektantem kotłów. Na studiach był na roku z Jerzym Buzkiem, kumplami byli też w wojsku. Pan Buzek zadzwonił do niego, gdy dostałem Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego, i zażartował, że zabrałem wyróżnienie jego córce.

Ojciec inżynier pewnie nie był zachwycony, że chcesz zostać aktorem?

- Długo nie wiedział. Myślał, że studiuję na politechnice. Zdałem tam zresztą, ale przez rok olewałem naukę, już wiedziałem, że pójdę do szkoły teatralnej. "Rób, jak chcesz. To twoje życie. Żebyś nie żałował" - powiedział tata, gdy to wyszło na jaw. Potem, gdy zaczął przychodzić na moje spektakle, przyznał z aprobatą: "Coś tam umiesz". Myślę, że jest ze mnie nawet dumny, że jakoś udaje mi się w zawodzie, choć wprost tego nie mówi. Ale czy ojciec musi być ze mnie dumny? Przede wszystkim ma się mnie nie wstydzić. I chyba tak jest.

"Tato mnie nauczył" - o czym mógłbyś tak powiedzieć?

- Powtarzał, żeby być dobrej myśli i właśnie nie robić wstydu. Nauczył mnie też słuchać jazzu i doceniać filmy z Charliem Chaplinem. Pamiętam, jak w niedziele oglądaliśmy razem W starym kinie. Ale najbardziej wdzięczny mu jestem za to, że zrobił ze mnie faceta, co się pracy nie boi. Dzięki niemu wiem, jak narąbać drewna, zrzucić trzy tony węgla na jeden raz, dach wysmołować, zrobić zaprawę do budowy domu.

Ojciec autorytet?

- Tak. Często powtarzał: "Zawsze jest poprawa i na naszym podwórku zaświeci słońce", co znaczyło, żeby się nie załamywać, tylko patrzeć na jasną stronę życia. Zupełnie inaczej niż mama. Ona wciąż się czymś martwiła. Uważała, że będzie źle, choć nic na to nie wskazywało. Mama jest niespełnioną artystką. Chciała zostać fotografikiem, ale musiała te marzenia porzucić i zająć się rodziną, domem, trójką dzieci. W wolnych chwilach robiła zdjęcia, są ich całe albumy, prowadziła nawet zajęcia z fotografii w domu kultury w Tarnowskich Górach.

Powiedziałeś, że jesteś ze Śląska. W jakiś sposób cię to określa?

- Mam polski paszport, jak większość ludzi w tamtych stronach. Niemiecki zresztą też. Niektórzy zarzucają mi, że jestem "ukrytą opcją niemiecką", ale nie znają historii. Losy Śląska są pogmatwane. Moja babcia jest Niemką. Jednak po powstaniu śląskim granice przesunięto tak, że okazało się, że mieszka w Polsce. Z kolei dziadek Lubos, który jest Polakiem, urodził się po niemieckiej stronie. Kiedy wybuchła wojna, walczył w kampanii wrześniowej w wojsku polskim, przez co miał sporo kłopotów. Tak naprawdę babcię i dziadka dzieliła ulica. Oboje mówili po polsku, ale w sytuacjach, kiedy chcieli, żebyśmy nie rozumieli, przechodzili na niemiecki. (śmiech) W tych Reptach urodziła się mama, potem zbudowali tam z ojcem dom.

To co cię przygnało na warszawską Pragę, gdzie dziś mieszkasz?

- Wylądowałem tu z powodu kobiety. Mieszkała na Pradze, a ja właśnie dostałem propozycję od Grzegorza Jarzyny. Chciał, żebym grał w jego teatrze. "Bierzesz?", zapytał. Wziąłem. Potem Jarzyna nie mógł na mnie znaleźć pomysłu i mnie zwolnił. Ale dzięki niemu jestem tutaj. I tak wrosłem w tę dzielnicę. Mieszkam w chyba najbardziej rozlatującej się kamienicy w Polsce. Z pokoju mam widok na podwórko studnię, a z łazienki na drugą kamienicę. Ciemno, paździerz, wystrój niezmieniony od lat 70. Bywa depresyjnie w tych 25 metrach kwadratowych. Ale mam sentyment do Pragi-Północ. To chyba jedyne miejsce, gdzie człowiek z robotniczego Śląska dobrze czuje się w Warszawie. Ja się nie nadaję do mieszkania na wygodnym, strzeżonym osiedlu, które odcina od rzeczywistości. To nie mój świat.

Czegoś tu nie rozumiem. Jesteś jednym z najczęściej obsadzanych aktorów i chcesz powiedzieć, że zarobiłeś tylko na kawalerkę na Pradze?

- Aż tak źle nie jest. To miejsce taktyczne, wypadowe do pracy, którą daje mi Warszawa. Na szczęście mam dom z bali nad jeziorem. Działkę kupiłem przez przypadek. Chciałem pomóc kumplowi i dorzuciłem się do ziemi. Po pięciu latach spytał: "Robimy coś? Bo działka leży odłogiem". Podzieliliśmy ją na pół. Znalazłem cieślę, który w cztery tygodnie postawił dom z wielkim na całą ścianę oknem z widokiem na jezioro. Pomagałem przy budowie. Nosiłem belki, stawiałem więźby. Na dole jest jedna izba z wolno stojącą wanną - to łazienka, na górze druga, która jest sypialnią. Mam tam też piec taki jak u mojego dziadka w Piekarach. Pamiętam z dzieciństwa, że dziadek lubił się przy nim grzać. Przyjeżdżam, rozpalam w piecu, w szybkowarze robię jedzenie, idę na spacer, odwiedzam sąsiadów. Mógłbym tam żyć - cisza, spokój. Niedawno byłem tam z dziećmi. Z rozrzewnieniem patrzyłem, jak 6-letnia Tosia oprowadza 18-letniego Franka i pokazuje mu ulubione miejsca. Aż się rozpłakałem.

A kobiety? Też tam bywają?

- Generalnie jestem szczery jak dziecko i to czasami obraca się przeciwko mnie, ale nie umiem inaczej. Teraz przyszedł dobry czas, jestem szczęśliwy w związku. Mam nadzieję, że będzie to trwało wiecznie, bo moja ukochana jest kompletna. Ma umysł, duszę i biodra. Kobieta może być niesamowicie piękna, ale w środku pusta, i wtedy taki układ nie działa. Może mieć też tylko umysł, ale dla mnie równie ważne są dusza, dobre emocje oraz pełne czułości porozumienie. Pełnia. Jeśli tego nie ma, to na dłuższą metę układ się nie sprawdzi. No i wspólne poranki są dla mnie ważne.

A jak wyglądają twoje poranki?

- Kręcę się już po domu, patrzę na nią śpiącą, nie przeszkadzam. Sen to najbardziej intymna czynność człowieka. Nie seks, tylko sen. Mam pewność, że miłość to jedyny stan, do którego należy dążyć. Bez niej zajmujemy się agresywnymi ambicjami: karierą, posiadaniem. Wypełniamy pustkę. A gdy przychodzi miłość, czujemy spokój. Bo to uczucie niczego nie wymaga, do niczego nie zmusza, daje nam wolność, poczucie bezpieczeństwa i siłę. Dla tego uczucia można zrobić najwięcej. Jak zapisane w "mądrej księdze", miłość jest tak samo silna jak śmierć.

Eryku, czy ty chcesz się podobać?

- Dlaczego o to pytasz?

Bo na co dzień nie wyglądasz tak, jakbyś przywiązywał do tego wagę. Nie chcesz podobać się kobietom?

- Stylizacje dobre są w filmie, na życie jestem po prostu sobą.

A jaką masz najdroższą rzecz w szafie?

- Buty kowbojki. Wkładam je na specjalne okazje. Ale nie powiem, ile kosztowały.

A jakim autem jeździsz?

- Jeździłem starym golfem czwórką do czasu, kiedy o mało nie doszło do wypadku z powodu awarii, a jechałem z dwójką dzieci. Z dnia na dzień kupiłem SUV-a, też ma parę lat, ale jest niezawodny. Nie muszę mieć najnowszego modelu. Generalnie życie na pokaz, gra pozorów i pogoń za wieczną młodością to nie dla mnie.

To akurat niepopularne stwierdzenie. Chyba wszyscy chcemy być piękni i młodzi.

- A mnie irytują faceci, którzy przychodzą na moją siłownię w starannie dobranych fryzurach, z żelem we włosach i brodą wystylizowaną u barbera. Niedawno zawieźli mnie do wypasionego salonu fryzjerskiego na Saskiej Kępie. Produkcja chciała, żebym jakoś wyglądał. Wszedłem i złapałem się za głowę. O dziesiątej rano na sześć foteli pięć było zajętych przez facetów. Co się dzieje? Zamiast iść do roboty, oni u fryzjera siedzą?

Ty nie chodzisz do fryzjera?

- Strzygą mnie na planie. Najbardziej chciałbym być już łysy.

Ale jednak dbasz o siebie, ćwiczysz boks - to teraz modne.

- A gdzie! Ćwiczę, żeby się przewentylować, a nie po to, by dobrze prezentować się w garniturze i napisać książkę o tym, jak być zdrowym i szczęśliwym po czterdziestce. Zacząłem boksować jeszcze w szkole teatralnej. Chyba na trzecim roku zauważyłem, że zaczyna mi odbijać, że już uważam się "za artystę". Pomyślałem, że boks powinien przywrócić mi właściwy wymiar rzeczy. Zawsze chciałem go trenować, ale matka nie pozwalała, więc na studiach wróciłem do tego pomysłu, a Gwardia Wrocław z Leszkiem Strasburgerem i Zdzisławem Gosiewskim mnie przygarnęła. Dziś to procentuje. W najbliższą sobotę gram w teatrze Syrena Frankensteina. Spektakl jest wyczerpujący, dużo w nim fizyczności. Kondycja pomaga.

Nie bierzesz udziału w wyścigu na modny wygląd, na popularność, na auta. Tak się zastanawiam, jak ty w ogóle funkcjonujesz w tym zawodzie?

- Na swoich prawach. Jak ktoś chce mnie wziąć, bierze, jak nie - nie rozpaczam. Nie narzekam na brak roboty. Teraz gram ciekawą rolę w serialu "Belle Epoque", wszedł też na ekrany film "Sztuka kochania". Gram Jurka, miłość życia Michaliny Wisłockiej, którą kapitalnie zagrała Magda Boczarska. Zdjęcia były m.in. w Lubniewicach, w miejscu, gdzie się spotkali. Ich energia do teraz tam jest i fruwa.

Nie powiedziałeś jeszcze, że nie przyjmujesz wszystkich ról jak leci. Skąd wiesz, w czym nie warto grać?

- Jeśli myślisz o aktorstwie w dłuższej perspektywie, musisz się szanować. Czytam scenariusz i zazwyczaj wiem, czy to brać. Jak jest bardzo słaby, odmawiam, nawet gdy gaża jest kusząca, no, chyba że nie mam na życie, a tak bywało. Chwilowe wielkie pieniądze w perspektywie mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Bądź wierny sobie - to moje życiowe motto.

Aktorstwo to dobry zawód dla kogoś, kto ma zasady?

- Trochę dziwkarski, jak śpiewał Kazik. Jesteśmy dziwkami na telefon. Pamiętam, jak przed laty pracowałem w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Grałem dużo, ale kasy z tego nie było, a miałem już kobietę i dziecko. W wakacje musiałem wyjeżdżać do Holandii. Stałem przy taśmie na nocnej zmianie za siedem euro na godzinę. Pieniędzy starczało potem do lutego. Pamiętam, jak kiedyś w robocie podszedł do mnie facet w białej koszuli. Akurat miałem przerwę i robiłem pompki, żeby nie zasnąć. Zaczęliśmy gadać. "Co robisz w Polsce? - zapytał. - Jestem aktorem. - Aktorem? Ale porno? - dopytywał. - Nie! Jestem aktorem w teatrze państwowym, na etacie" - wyjaśniłem. Okazało się, że facet był szefem fabryki, ale że w nocy nie mógł spać, przychodził popatrzeć, co się dzieje w firmie, pogadać z ludźmi. Zabrał mnie na kawę do biura. "Gdybyś był w Holandii na etacie w państwowym teatrze i grałbyś w filmie, miałbyś willę na Ibizie" - nie mógł wyjść ze zdumienia.

I co? Nigdy nie pomyślałeś: wyjeżdżam do Holandii? Albo do Niemiec, skoro masz obywatelstwo.

- Jestem stąd. Jestem Słowianinem. Mam niemiecki paszport, niektórzy mówią, że germański wygląd, ale duszę mam romantyczną. Myślę po polsku, tu mam większe szanse zawodowe. W życiu pieniądze nie są najważniejsze.

A jak przestaną ci proponować dobre role?

- Nie mam żadnego innego fachu. Jakby nagle zabrakło dla mnie propozycji, zawsze jest robota na budowach lub przy taśmie. A ojciec ostrzegał, żebym wybrał porządny zawód, a nie taki, co to raz jest chleb, a raz go nie ma.

I nie ma w tobie napięcia, że coś musisz?

- Pewnie trochę jest, ale się nie daję. Za czym mam gonić? Często mówię "basta", wbijam siekierę w próg domu, bo tam się toczy prawdziwe życie. Albo jadę w góry. To takie miejsce, gdzie człowiek spotyka siebie. Jako dzieciak na Śląsku szedłem w góry co tydzień. Dziś jak jest okazja, pakuję plecak i ruszam. Byłem na Ras Daszan, to najwyższy szczyt Etiopii i czwarta góra Afryki. Teraz mam w planach Spitsbergen, a latem przejadę na motorze Bałkany i Karpaty - to moje marzenie. Franka też już ciągnie w góry. Ostatnio byliśmy razem w Kirgizji. W zacnym gronie ekipy Piotra Hercoga. Chcieliśmy zdobyć Pik Lenina na pograniczu Kirgizji i Tadżykistanu. Ma ponad siedem tysięcy metrów. Nie udało się, ale nawet Denis Urubko, rosyjski zdobywca Korony Himalajów, też wtedy nie wszedł z powodu fatalnych warunków atmosferycznych. Syn wszedł na 6200. Ja złapałem kontuzję, zerwałem sobie więzadło w kolanie i zostałem na 5100.

Nie bałeś się o niego?

- Był pod opieką fachowców. Poza tym ma być przecież mężczyzną.

A męski to dla ciebie jaki? Co byś na przykład zrobił, gdyby facet zajechał ci drogę na skrzyżowaniu?

- Zdarza mi się użyć niecenzuralnych słów, ale bez krzyku, a jak dalej furczy, wtedy czasem puszczają mi nerwy: "Chłopie, dałeś d..., a udajesz, że nic się nie stało? Żadnego przepraszam?". Kiedyś facet jechał terenowym wozem stylizowanym na wojskowy, naklejki z całego świata, pełny lans. A ja micrą. Nagle zajechał mi drogę tak, że musiałem hamować z piskiem, a za mną kolejne samochody. Zawróciłem, dogoniłem go na czerwonych światłach, zobaczyłem grubasa ubranego w moro. "Ty udajesz żołnierza? Jakim prawem?", zapytałem. Wkurzyłem się na serio, bo gdyby trafił na gorszego kierowcę, skończyłoby się tragicznie. "Tak się nie robi", zakończyłem. Wyszedł, pokajał się.

Zastanawiam się, jaką cenę płacisz za to, że żyjesz na własnych prawach, że jesteś outsiderem?

- Taką na przykład, że nie uczestniczę w tzw. życiu towarzyskim, mało wiem, co się tam dzieje, przez co nie kleją mi się rozmowy na bankietach po premierach. Także dywagacje na temat tego, jacy jesteśmy zajebiści, mnie nie interesują. Mnie ciekawi normalne życie. Popracować na planie, w teatrze, pójść z dzieckiem na ślizgawkę, narąbać drewna, ugotować zupę, popatrzeć, jak ukochana macha do mnie na powitanie, gdy wracam do domu nad jeziorem. To mi wystarczy do szczęścia.

Beata Biały

Twój Styl 3/2017

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy