Ewelina Wiercioch: Z głową do góry
Gdy wkłada czerwoną kurtkę z logo z błękitnym krzyżem, ludzie patrzą z szacunkiem, ale i... zdziwieniem. Ewelina Wiercioch jest przewodniczką i ratowniczką Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, pierwszą po 30 latach kobietą, którą przyjęto do elity. Kiedyś wyprawy w góry były pasją, stały się pracą. Ryzykuje życie, ratując cudze. Dlaczego? Bo to ma sens. Wiele lat temu sama miała wypadek w Tatrach. Przestraszyła się, przez jakiś czas nie wspinała. Ale wróciła, bo góry ma się we krwi.
Kogo zobaczę, zastanawiam się, jadąc do Zakopanego. Jestem kompletnym ceprem i mało wiem o górach. Kobieta ratownik TOPR? Spodziewam się żelaznej damy o muskulaturze gladiatora, a na spotkanie przychodzi drobna, uśmiechnięta kobieta. Teraz muszę ją sobie wyobrazić, gdy wsiada do śmigłowca, by ratować ludziom życie.
Twój STYL: Co myśli człowiek, który leci z kawałkiem skały w przepaść?
Ewelina Wiercioch: Nie ma czasu na rozmyślania. Działa się automatycznie. W głowie jest jeden komunikat: trzeba się czegoś złapać, czegokolwiek. Spadłam kilka lat temu z grani Papirusowych Turni w Tatrach Słowackich. Byłam młoda, niedoświadczona. Wspinałam się z koleżanką. Tę skałę wcześniej sprawdziłam, wydawało mi się, że jest stabilna. Mimo to oderwała się razem ze mną. Zatrzymałam się na przełączce, na skraju przepaści, usłyszałam głos koleżanki: "Ewelina, zaraz spadniesz. Musisz się jakoś wyczołgać". Udało się. Nic mnie nie bolało, adrenalina działa znieczulająco. Zadzwoniłyśmy do TOPR-u, ratownicy zawiadomili kolegów po słowackiej stronie. Nigdy nie zapomnę lotu na linie zawieszonej pod śmigłowcem. To było cenne doświadczenie, przydatne w mojej pracy ratownika TOPR-u. Wiem, jak czują się ludzie, którym pomagamy.
Jesteś góralką z Zakopanego. Tatry i wspinaczka były ci pisane?
- Nie każdy góral chodzi po Tatrach. Mój ojciec jest ratownikiem TOPR i kocha góry. Widziałam, jak wkłada w przedpokoju "górskie" ciuchy, bierze ekwipunek. Gdy szedł "prywatnie", na łatwiejsze trasy, często mnie zabierał. Ale kiedy miał dyżur, wybierał się na akcję ratowniczą - zostawałam w domu i nie było żadnej dyskusji. Martwiłam się o niego, czekałam, kiedy wróci, żeby go wypytywać, jak było, co robił. Nie wiem, czemu świat taty fascynował mnie bardziej niż ten mamy. Chciała wychować mnie i młodszą siostrę na grzeczne dziewczynki, ale obie miałyśmy rogate dusze. Nie cierpiałam nosić sukienek, rajstop, dziewczyńskiej garderoby, która krępowała ruchy, przeszkadzała mi we wspinaniu się na drzewa, bieganiu. A potem przyszło liceum ekonomiczne, tata z wykształcenia jest ekonomistą i chciał, żebym miała dobry, pewny zawód. Góry poszły w odstawkę. Interesowały mnie imprezy, chłopcy. Chciałam wyrwać się z domu. Zdałam na ekonomię do Krakowa, po roku dołączyła do mnie młodsza siostra Kasia i zaczęłyśmy razem wynajmować mieszkanie. Świetnie się bawiłyśmy.
Miejskie życie cię nie wciągnęło?
- Szybko okazało się, że jest nie dla mnie. Nie lubię dużych miast. Nie rozumiem mód, które tam obowiązują. Że nagle wszyscy są na tej samej diecie, zachwycają się konkretną książką, słuchają identycznej muzyki, coś jest na topie, trendy. Moim zdaniem życie trzeba upraszczać, a nie komplikować. Nie pasowałam do Krakowa, nawet moje ciało tęskniło za górami: chodziłam zimą bez czapki, w rozpiętej kurtce i znajomi pytali, czy nie jest mi zimno. Dla mnie pojęcie zimna oznaczało coś innego niż dla nich. W Zakopanem nawet w maju może spaść śnieg. Coraz częściej przy okazji wizyt w domu rodzinnym uciekałam w góry. W Tatrach kocham przestrzeń. Jest wszędzie naokoło mnie, nie jej nie ogranicza, nie zaburza, przy dobrej widoczności widać szczyty odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Inaczej się oddycha niż na dole, wśród budynków i samochodów. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam jednak wynieść się z miasta. Ale nie miałam pomysłu, jak to przeprowadzić: wrócę i co dalej? W Zakopanem nie ma miejsc, w których można robić karierę, miasto to wielkie firmy, wysokie zarobki. Wahałam się i wtedy życie podjęło za mnie decyzję.
Bo...
- Zaszłam w ciążę. Wyszłam za mąż, wróciłam do Zakopanego. Byłam bardzo aktywna podczas ciąży. Dopiero wówczas zaczęłam naprawdę poznawać Tatry, oczywiście to były łatwe szlaki, nie chciałam zaszkodzić sobie i dziecku. Poszłam się wspinać już dziesięć dni po porodzie. A gdy Ola miała kilka miesięcy, chodziłyśmy po Tatrach we dwie: ona w turystycznym nosidełku. Nie byłam mamą ściśle trzymającą się harmonogramu dnia: jest 12, to mamy drzemkę, jest 15, jemy obiad. Ola musiała się nauczyć zasypiać tam, gdzie akurat byłyśmy. Często spała na moich plecach albo w schronisku, w którym zostawałam na noc. Korzystałam z życia, a ona razem ze mną. Dużo czasu spędzałyśmy razem, zwłaszcza po rozwodzie z jej tatą.
No ale wtedy musiałaś znaleźć pracę?
- Zostałam asystentką naczelnika TOPR. Pracowałam w centrali w Zakopanem, w administracji. Ratownicy byli moimi kolegami, znaliśmy się, ale nigdy nie sądziłam, że kiedyś dołączę do ich grona. Wtedy nie było wśród ratowników żadnej kobiety, i to od trzech dekad. W czasie wolnym jeździłam na nartach, chodziłam na piesze wycieczki, no i oczywiście się wspinałam. Odnosiłam sukcesy sportowe zarówno we wspinaczce zimowej, jak i w narciarstwie wysokogórskim - skitouringu. Byłam nawet członkiem kadry narodowej w tej dyscyplinie. Wybierałam się także na wycieczki poza szlakami, odkrywałam Tatry z innej strony. Do tego nieszczęsnego wypadku na grani Papirusowych Turni, o który zapytałaś na początku. Wtedy spokorniałam. Zrozumiałam, że można być świetnym, wszystko sprawdzić, stosować się do reguł bezpieczeństwa, a mimo to góry są nieprzewidywalne. Pamiętam przerażenie mojej córki, gdy po powrocie ze szpitala - miałam mocno skręconą nogę i byłam poobijana - przywitała mnie w domu. Strasznie płakała. No i mój tata, kiedy się dowiedział, że miałam wypadek, był w moim mieszkaniu w ciągu kilku minut. "Co z tobą? Co ci jest?", powtarzał tylko. Nigdy nie zapomnę jego miny. We wzroku ojca, który uświadomił sobie, że jego dziecku mogło się coś stać, jest przerażenie nie do opisania. Ten wypadek był jak otrzeźwienie. Zrozumiałam, że muszę być ostrożniejsza. Potem przez rok miałam blokadę psychiczną, bałam się wspinać. Ale mi przeszło. Za bardzo kocham góry, nie mogłabym bez nich żyć.
Ten wypadek uświadomił ci, jak ważna jest rola ratownika? Zapragnęłaś włożyć tę czerwoną kurtkę?
- Nie przyszłoby mi to do głowy. Wypadek uświadomił mi, jak wiele muszę się nauczyć. Zaczęłam się intensywnie szkolić, w góry chodziłam wyłącznie z doświadczonymi osobami, od których sporo się nauczyłam. Rozpoczęłam kurs na przewodnika tatrzańskiego, trudny. W pewnym momencie, kiedy miałam już spore doświadczenie górskie, naczelnik TOPR-u zachęcił mnie, żebym złożyła papiery na staż kandydacki. Pomyślałam: czemu nie?
Do tamtej pory w TOPR-ze służyło dziewięć kobiet. Gdy na swoją pierwszą akcję jechała Krystyna Sałyga-Dąbkowska, Kasprowy Wierch zrobił się czerwony od kurtek, ratownicy chcieli zobaczyć, jak radzi sobie baba. Monika Rogozińska do siódmego miesiąca ciąży ukrywała przed kolegami z TOPR-u brzuch. Po co ci to było?
- Po to, że mogłam, nie ma nigdzie oficjalnego zapisu, że kobieta nie może być ratownikiem TOPR-u. Mam odpowiednie kwalifikacje, czemu miałabym nie spróbować? Lubię wyzwania. Zakopane to miasteczko jak z pocztówki tylko dla turystów. Kobiety nie mają tu łatwego życia. To tradycyjna, konserwatywna społeczność, kobieta ma w niej jasno określoną pozycję. Ma zajmować się domem, dziećmi, przyjmować gości, gotować, ale żeby pchać się w góry i jeszcze do elitarnej formacji, ramię w ramię z mężczyznami? Chciałam udowodnić, że podołam. Było sporo plotek, gadania, głupich uśmiechów, tym bardziej że jedną z dwóch osób wprowadzających mnie do TOPR-u był mój tata, który jest wiceprezesem. Bolało mnie to, bo jak ojciec wprowadza na staż swojego syna, to nikt złego słowa nie powie, a jeśli córkę, robi się problem.
Złożyłaś podanie, w końcu cię przyjęli. Ale do zostania członkiem jeszcze daleka droga?
- Tak. Długa i trudna droga. Trzeba odbyć dwuletni staż kandydacki, podczas którego odpracowuje się na dyżurach 480 godzin społecznie. Dla mnie to było wyjątkowo trudne zadanie. W tamtym czasie byłam asystentką naczelnika na etacie, w każdej wolnej chwili przychodziłam do centrali TOPR-u na dyżury. Miałam wrażenie, że nie wychodzę z pracy. Musiałam odbyć szereg szkoleń: m.in. medyczne, z technik używanych w ratownictwie górskim letnim i zimowym, szkolenie śmigłowcowe. Po każdym zdawałam egzamin, a potem ten najważniejszy, końcowy. Wszystko zdałam i szczęśliwie po dwóch latach złożyłam przysięgę. Zostałam pełnoprawnym ratownikiem TOPR-u, poczułam dumę, ale też ulgę i zmęczenie.
Jak wygląda dzień ratownika?
- Zawodowego ratownika, pracującego w TOPR-ze na pełnym etacie wygląda zupełnie inaczej niż ochotnika. Ja jestem ochotniczką, idę na dyżur wtedy, kiedy mogę. Zdarzyło mi się pracować jako ratownik sezonowy w zimie, wówczas dyżurowałam w ośrodkach narciarskich, na przykład na Kasprowym Wierchu. Szłam na dyżur jak do pracy. Obecnie moja działalność w TOPR-ze jest społeczna. W ciągu jednego roku muszę m.in. wziąć co najmniej dziesięć 12-godzinnych dyżurów, brać udział w szkoleniach. Ratowników można spotkać w siedzibie TOPR-u przy ul. Piłsudskiego w Zakopanem, w dyżurce przy lądowisku śmigłowca, w schroniskach, a w zimie także w większych ośrodkach narciarskich. W górach patroluje się teren, sprawdza, jakie są warunki, żeby móc udzielić informacji wspinaczom, narciarzom czy turystom. W centrali dyżur wygląda nieco inaczej. Trwa całą dobę. To tu spływają informacje o wypadkach i stąd toprowcy wyruszają na wyprawy ratunkowe.
Podobno podczas jednej z pierwszych akcji dostałaś zgłoszenie o lawinie w rejonie, w który wybrał się twój tata...
- Tak, to prawda. Zawsze dzwonię do taty kontrolnie, gdy idzie w góry, i wtedy akurat okazało się, że był świadkiem zejścia lawiny. Porwała dwójkę narciarzy, tata zaczął szukać tych ludzi pod śniegiem zanim my, toprowcy z dyżuru, dotarliśmy na miejsce. Jedna z tych osób zmarła, natomiast drugiej tata uratował życie, odkopując ją spod śniegu. Niestety, nie zawsze wyprawy kończą się happy endem, zdarzają się wypadki śmiertelne. Nie lubię o tym mówić. Ale jesteśmy potrzebni w wielu innych, znacznie mniej dramatycznych okolicznościach.
Na przykład?
- Do poszukiwania osób, które zeszły ze szlaku, do sprowadzenia tych, które utknęły w trudnym terenie lub były nieprzygotowane do wycieczki górskiej, do różnego rodzaju kontuzji, wypadków narciarskich. Na szczęście w Tarach nie dochodzi zbyt często do tragicznych zdarzeń. Znacznie częściej, niestety, spotykamy się z ignorancją turystów.
Moja babcia, kobieta elegancka, szła na Giewont w szpilkach. Podobno holowały ją na dół dwie zakonnice. Taki brak wyobraźni często się zdarza?
- Niestety, coraz częściej. Niektórym turystom się wydaje, że Giewont jest po prostu przedłużeniem Krupówek. I w tym samym stroju, w którym chodzi się do restauracji, można wybrać się na szczyt. Na wysokie szczyty ludzie często wychodzą niemal zza biurka. Przykładem jest już słynna na całą Polskę sytuacja, która w ostatnich latach zdarza się regularnie na Włosienicy, w drodze do Morskiego Oka. Duża grupa turystów zgłasza wypadek, utknięcie na drodze asfaltowej do Morskiego Oka. Obdzwaniają wszystkie służby, które w ich ocenie mają obowiązek po nich przyjechać i transportować na parking, do samochodu. A wszystko dlatego, że nie byli świadomi, że o 17 w grudniu jest już ciemno i bez latarek nie da się zejść. Oczywiście, nie demonizujmy, jest coraz więcej osób dobrze przygotowanych, które wychodzą wyżej w Tatry, zauważyłam też, że szkolenia, na przykład lawinowe lub turystyki zimowej, cieszą się popularnością.
Ale dla ciebie TOPR to nie tylko misja. Spotkałaś tu swojego drugiego męża.
- Tak, Grzesiek też jest ratownikiem. Poznaliśmy się, kiedy pracowałam jeszcze w administracji, i nie przepadaliśmy za sobą. Dość powiedzieć, że Grzegorz był przeciwny przyjęciu mnie na staż kandydacki. Uważał, że mam trudny charakter i jestem zołzą. Gdy już byłam ratowniczką, przekonał się, że jest inaczej - wtedy się zakolegowaliśmy. Oboje kochamy góry, zaczęliśmy się umawiać na wspólne wycieczki, wspinanie, w zimie na skitoury - ja się lepiej wspinam, on świetnie jeździ na nartach. Zaczęliśmy zabierać nasze dzieci, czyli moją Olę i syna Grześka z pierwszego małżeństwa. No i zakochaliśmy się w sobie. Góry łączą ludzi.
Teraz dyżurujecie razem?
- Od pewnego momentu razem wpisujemy się na dyżury, bo lubimy we dwoje spędzać czas. Podczas pierwszego wspólnego dyżuru koledzy żartowali, że trzeba nas uwiecznić w kronice TOPR-u, jeszcze nigdy w historii małżeństwo nie dyżurowało razem. Fajnie jest dzielić pasję z mężem, najlepszym przyjacielem.
Macie już na koncie wspólne wyprawy ratunkowe?
- Mamy, w tym jedną romantyczną. Dwoje Rosjan zgubiło się, schodząc z Kasprowego - nie mieli latarki, zapadł zmrok, zadzwonili po pomoc, bo zabłądzili. Dyżurowaliśmy z Grześkiem w centrali TOPR-u w Zakopanem. We dwoje pojechaliśmy skuterem śnieżnym na Myślenickie Turnie, stamtąd wjechaliśmy kolejką na Kasprowy Wierch, byliśmy w wagoniku zupełnie sami. W dole oświetlone Zakopane, nad nami rozgwieżdżone niebo. Noc była bezchmurna, szkoda, że kolejka jedzie tylko dziesięć minut... Praca ratownika nie zawsze jest trudna i niebezpieczna, bywa... przyjemna.
Łączy was z Grzegorzem nie tylko TOPR, także wspólna firma. Nie za dużo czasu spędzacie razem?
- TAMiTU Tatry jest firmą rodzinną, pracuje ze mną i Grzesiem także moja siostra i tata. Mamy uprawnienia przewodników tatrzańskich, instruktorów wspinaczki i skitouringu. Łączy nas TOPR, firma, pasja. Tak, to dużo, ale wbrew pozorom nie mamy wiele czasu dla siebie. W górach spędzam 5-6 dni w tygodniu, często bez męża. Prywatnie, jako ratownik i jako przewodnik. Tę trzecią funkcję lubię szczególnie, bo nie jest to tylko oprowadzanie ludzi po ładnych miejscach. To dzielenie się swoją pasją, podejściem do gór. Zauważyłam, że Tatry zmieniają ludziom życie, tak jak mnie zmieniły.
To znaczy?
- Góry bywają niemym, ogromnym przyjacielem, przyspieszają podejmowanie trudnych decyzji, zmianę stylu życia. Tak było w przypadku wielu moich klientów. Najbardziej lubię historię Jaśka, który przyjechał do mnie z nadwagą i sporymi ambicjami. Nasza wspólna pierwsza wyprawa zweryfikowała jego plany. Okazało się, że jest za słaby. Pomogłam mu, wzięłam część sprzętu, zdobyliśmy szczyt, o którym marzył Jasiek, ale to był trudny dzień. Jasiek stwierdził, że tak nie można, baba nie będzie za niego nosiła rzeczy. Po powrocie do domu zaczął ćwiczyć, dzisiaj się wspina, zafascynował Tatrami całą rodzinę. Ta i wiele innych historii pokazały mi, jak fajne można mieć motywacje w górach i jak porządkują one nasze myśli i życie.
- Teraz realizuję projekt "Kobiety na szczytach". Chcę prowadzić w góry jak najwięcej kobiet. Bo chodzenie po Tatrach to osiąganie nie tylko ich szczytów, ale też, mam wrażenie, własnych. Jeśli pokonasz lęk wysokości, przestrzeni, własne ograniczenia i wejdziesz na przykład na Rysy - to co, nie poradzisz sobie z trudnym szefem, rozwodem, problemami w szkole syna czy córki, spłatą kredytu? Schodzisz z gór z przekonaniem, że dasz radę. Wszędzie. Życzę tego wszystkim kobietom. Jest taka żelazna zasada, której z uporem trzymam się od kilku lat: jeśli nie zrobisz kroku, nie przekonasz się, że możesz.
Brzmi tak, jakbyś miała pracę marzeń. Przygody, ciekawi ludzie, krajobrazy...
- Znajomi często mówią nam, że nie mamy pracy, tylko ciągle jesteśmy na wakacjach! Jest i druga strona medalu, bywamy zmęczeni fizycznie i psychicznie. Zdarzają się różne sytuacje, nie zawsze zależne od nas. W zeszłym roku działaliśmy z Grzesiem w rejonie Rysów. Każde z nas było ze swoimi klientami. Rozdzieliliśmy się. Podczas zejścia nad moją głową przeleciał śmigłowiec, byłam przerażona, w górze był tylko mój mąż z turystami i jeszcze jedna osoba. Nie mogłam się do Grzesia dodzwonić, był poza zasięgiem. To nie po niego lecieli ratownicy. Młody chłopak, który nas mijał na szlaku, spadł spod Niżnich Rysów.
Jak odreagowujesz takie sytuacje?
- Wracam do domu, biorę kąpiel, wkładam sukienkę i robię sobie makijaż. Uwielbiam być kobietą, dbać o siebie, a przecież w górze mam często połamane paznokcie, jestem brudna, schodzę do Zakopanego i odbijam to sobie z nawiązką. Lubię modę, myślę nawet o kursie wizażu. Czasem idziemy z Grześkiem na fajną kolację w Zakopanem lub wyjeżdżamy do Krakowa. Coraz częściej sama gotuję. Zaczęłam od makaronów, sosów, nie mam wiele czasu, więc włoska, prosta kuchnia mi odpowiada. Ostatnio zaprosiliśmy rodzinę na obiad. Chciałam się popisać i wymyśliłam, że zrobię klopsiki z mięsa indyka. Nie byłam świadoma, że nie najlepiej nadaje się ono do tego celu. Zamiast maleńkich kuleczek jak w Ikei wyszły mi kotlety, tylko okrągłe. To nie było moje popisowe danie, ale wszystkim smakowało. Dlatego gotowanie coraz bardziej mnie kręci.
Pozwolisz Oli się wspinać, a kiedyś może wstąpić do TOPR?
- Ola już wspina się w górach, bardzo to lubi. Góry ma się we krwi. A do TOPR-u nie wstąpi, to jej nie interesuje. Jest artystką. A jak będzie... W końcu ja też w wieku 14 lat nie widziałam w sobie ratownika. Jeśli to jest przeznaczenie Oli, będę z niej dumna jak moi rodzice ze mnie.
Rozmawiała JAGNA KACZANOWSKA
TWÓJ STYL 3/2018
Zobacz także: