Grzegorz Damięcki: Grzechy dojrzałości
Z pychą rozprawił się dawno, bo znany ojciec nauczył go, że szacunku nie zdobywa się dzięki nazwisku, tylko temu, co samemu się osiągnęło. Zazdrości się nie wypiera, o nieumiarkowaniu mówi bez skrępowania, do potknięć i słabości przyznaje się otwarcie. Bo szczerość wobec siebie uważa za miarę dojrzałości. "Staram się nie być łajdakiem, ale... święty nie jestem - wyznaje Grzegorz Damięcki. - O każdym z siedmiu grzechów mógłbym co nieco powiedzieć".
Przeczytaj fragment wywiadu z Grzegorzem Damięckim, który znajdziesz w czerwcowym numerze magazynu Twój STYL:
Czuł się pan kiedyś lepszy od innych? Uległ pan pokusie pychy?
Grzegorz Damięcki: W domu dostałem szczepionkę na pychę. Miałem sześć lat. Pojechaliśmy całą rodziną na wakacje w Bory Tucholskie. Domki kempingowe, obok stadion i starszy pan, który specjalnym walcem codziennie starannie wyrównywał tor do biegania z czerwonej kruszonej cegły. Nie przejmując się tym, robiłem na tej bieżni wiraże rowerem Wigry 2. Któregoś dnia ten staruszek mnie przyłapał i zaczął krzyczeć, że tu rowerem jeździć nie wolno. Odpowiedziałem: "Ja mogę, bo jestem Damięcki!". Zamurowało go. Dumny z siebie zrelacjonowałem tę historię ojcu i... pierwszy raz dostałem lanie. Na goły tyłek! Ale tak porządnie. "Żebyś już nigdy w ten sposób o sobie nie myślał!" - krzyczał. Bolesna lekcja, którą dobrze zapamiętałem: nazwisko nie daje mi prawa do czucia się lepszym.
Mama też oduczała pychy?
- Ale inaczej. Uczyła odpowiedzialności, punktualności, dotrzymywania słowa. Tłumaczyła, że to wyraz szacunku dla innych, a szacunek z pychą nie idzie w parze. Tyle że wcale niełatwo było mi się tego nauczyć, bo po ojcu mam skłonność do beztroski. Ale matka w nauce dyscypliny była konsekwentna. Dbała też o mój rozwój intelektualny. Dzięki rodzinie w Stanach zaprenumerowała dziecięcy "National Geographic". Ewenement! Co miesiąc przychodził pocztą do naszego szarego bloku. Czytaliśmy go wspólnie. Całe podwórko go wertowało. W piątki organizowała w naszym mieszkaniu "fajfokloki". Snobistyczne "herbatki", na które przychodziła intelektualna i artystyczna śmietanka: profesorowie Aleksander Bardini i Tadeusz Kotarbiński, Wojciech Młynarski, Dudek Dziewoński, Piotrek Fronczewski i młody, ale już świetnie się zapowiadający Marek Kondrat. Słuchało się u nas płyty Boba Dylana, którą ktoś przysłał zza oceanu, oglądało się teatr telewizji. Wpadało się też "na nowinki". Kiedyś w domu pojawiło się urządzenie do fondue ze Szwajcarii. Nikt nie wiedział, co to takiego, ale wszyscy chcieli spróbować. Każdy powód był dobry, by raz w tygodniu spotkać się u Damięckich na "fajfokloku". To dawało mi poczucie, że jestem z kolorowego domu.