„Dwa budynki plus magazyny. A zbiór cały czas się rozrasta”. Imponująca kolekcja w Villi la Fleur
Mówi, że to jak nałóg, jak choroba. Bo przecież, kiedy zwykły człowiek dekoruje dom, kupuje pięć, dziesięć obrazów i stwierdza „dość”. Tymczasem kolekcjoner będzie kupował dalej, nawet gdy skończy się miejsce na ścianach, gdy wypełni się dom, mieszkanie, a rodzina z niepokojem będzie patrzeć i myśleć, dokąd to wszystko zaprowadzi. Marka Roeflera zaprowadziło do zgromadzenia imponującego zbioru dzieł École de Paris, remontu dwóch zrujnowanych budynków i otwarcia Villi la Fleur – jednego z najciekawszych muzeów prywatnych w Polsce.
Dzwonek telefonu.
- Poczeka pani? To zajmie dwie minuty.
Pewnie, że poczekam. Wyłapuję pojedyncze słowa z rozmowy. Głównie liczby, czasem potwierdzające "ok".
- Jestem.
- I jak? Kupił pan?
- Kupiłem.
- Myślałam, że kiedy wygrywa się aukcje, to emocje buzują, a pan taki spokojny.
- Wie pani, to nie była duża kwota. A poza tym, po tylu latach, po tysiącach licytacji, człowiek jest zahartowany.
Centrum świata
Skok wstecz, skok w dal. Trzy pierwsze dekady XX wieku, Paryż. Miasto jak własny stereotyp: awangarda, emancypacja, manifestacje, intelektualne dyskusje w kawiarniach. Rozmowy o komunizmie, politycznych napięciach, wojnie, tej która minęła i tej, która najpewniej nadejdzie. O tym, że Europa zaczyna wrzeć, a miasto nad Sekwaną jest punktem, w którym temperatura rośnie najszybciej.
Wydarzają się rzeczy ważne, których daty do dziś są dobrze znane, 1910 - powódź stulecia zalewa piwnice Luwru. 1914, 1918 - początek i koniec Wielkiej Wojny, zwycięstwo w której fetowane jest wielką paradą na Polach Elizejskich. 1924 - letnie Igrzyska Olimpijskie, 1925 - Międzynarodowa Wystawa Sztuki Dekoracyjnej i Wzornictwa, ta, na której Polska prezentuje swój legendarny pawilon w stylu art déco. 1931 - Paryż notuje rekordową liczbę mieszkańców, blisko 2,9 miliona ludzi. Każdy chce mieszkać w centrum świata.
Wydarzają się rzeczy ważne, których daty dziś znane są mniej. W 24 grudnia 1905 roku - do miasta przyjeżdża Jules Pascin, bułgarski malarz i grafik. Na dworcu Montparnasse czekają na niego koledzy-artyści.
Zobacz również: Bloki jak gwiazdy, jak bramy słońca. Jak za żelazną kurtyną budowaliśmy nowoczesność
Wigilia Bożego Narodzenia sprzyja tworzeniu symboli. Przyjazd Pascina do Paryża po latach zostanie więc uznany za symboliczny początek "École de Paris", "Szkoły Paryskiej", które to pojęcie Wikipedia definiuje jako określenie "nowych zjawisk w paryskim środowisku artystycznym, zaistniałych w związku z napływem cudzoziemców". Definicja może nieco sztywna, ale w samym fenomenie nie ma już nic sztywnego.
W ślad za bułgarskim artystą zjeżdżali inni. Ci, których nazwiska znają wszyscy: Tamara Łempicka, Marc Chagall, Amedeo Modigliani, Diego Rivera, Mela Muter, Mojżesz Kisling, i ci, których nazwiska kojarzą nieco bardziej zainteresowani sztuką: Henryk Epstein, Henryk Hayden, Roman Kramsztyk, Maurycy Mędrzycki, Eugeniusz Zak, małżonkowie: Alicja Halicka i Ludwik Markus. Zjeżdżają ich dziesiątki, ziem Polskich, a potem niepodległej już Polski, z Rosji, Hiszpanii, Włoch, Bułgarii, każdego zakątka Europy. Jadą ze stertą kufrów albo jedną walizką, z rodzinnego dworku albo z wioski, z mieszczańskiej kamienicy albo ze sztetla. Te same siły ich ciągną.
- Chęć nauki, marzenia o karierze, pragnienie zobaczenia dziedzictwa zgromadzonego w Luwrze, ale też tego, które sprowadzane jest do Paryża w konsekwencji francuskiego imperializmu. Pragnienie obcowania ze sztuką płynąca z otwierającej się właśnie na świat Azji. Nadzieja na zarobek, bo w Paryżu obrazy i rzeźby kupowali nie tylko arystokraci, ale też lekarze, prawnicy, bogaci przedsiębiorcy, kupowali je Amerykanie, głodni dziedzictwa starego kontynentu. Potrzeba wyrwania się z prowicji, z często zaściankowego środowiska - wylicza Magda Puchalska, historyczka sztuki, pracują w Muzeum Villa la Fleur. - I przede wszystkim: ambicja, by tworzyć tam, gdzie pracują najwięksi artyści współczesności, gdzie rodzą się nowe kierunki: kubizm, dadaizm, surrealizm. Pragnienie bycia częścią kosmopolitycznego centrum świata.
W centrum świata mają swoje miejsce - to położona na południowym zachodzie miasta dzielnica Montparnasse, która przejęła po Montmartrze miano "artystycznej". Mają swój adres - 2 Passage de Dantzing, gdzie stoi budynek zwany "La Ruche" - "Ul", zaprojektowany przez Gustave’a Eiffla z myślą o wystawie światowej w 1900 roku, a potem rozebrany, przeniesiony w inną część miasta i zaadaptowany na cele mieszkalne z inicjatywy rzeźbiarza, Alfreda Bouchera. "Trumna" tak mówi się na mieszkanie w Ulu, ciasne, pozbawione wody i ogrzewania. Tym ciaśniejsze, że z oszczędności często wynajmuje się je w kilka osób.
Zobacz również: "Można żyć bez powietrza". Lilka z Kossaków, poetka miłości, specjalistka od "różowej magii"
W wolnych od pracy chwilach, stłoczeni artyści kreślą listy do kolegów w kraju: "Przyjeżdżaj! Koniecznie przyjeżdżaj, nic się nie martw, 5 franków w kieszeni wystarczy. Pomożemy ci!". Bo przecież nie jest tak źle.
Boucher za zaległe czynsze nie wyrzuca. Może ciasnota, ale dnie i tak spędza się w pracowniach, a wieczory w Café du Dôme albo Café de la Rotonde. Możesz tworzyć jak chcesz. Łempicka maluje portrety w stylu déco, Kissling i Hayden awangardowe pejzaże, Muter sceny o dużej wrażliwości społecznej, Zak kreuje spokojne, lekko oniryczne światy, Markus eksperymentuje z kubizmem.
A może coś się sprzeda? Zdarzają się spektakularne finansowe sukcesy, jak ten Łempickiej, czy Kislinga, któremu w pewnym momencie wiedzie się tak dobrze, że sponsoruje Modiglianiemiu farby i blejtramy. A jeśli finansowo będzie bardzo źle, zawsze można naszkicować coś w kawiarni w zamian za kieliszek wina. Ważne, żeby być tutaj, w centrum świata.
Końcem tego świata jest wojna. Łempicka wyjeżdża do Stanów, gdzie wiedzie jej się nieźle, do końca życia będzie "baronową z pędzlem". Do Stanów wyjeżdża też Kissling, zza oceanu tęskni do Francji, w której zostawił rodzinę. Szczęściarze, można powiedzieć o tej dwójce, kiedy pomyśli się o losach innych artystów. Epstein ginie, prawdopodobnie w drodze do Auschwitz, Halicka i Markus tułają się po państwie Vichy, aż wreszcie on umiera w Cassette, Mędrzycki przeżywa wojnę, ale walcząc w ruchu oporu traci syna, jego rodzina się rozpada, nie może poradzić sobie ze stratą.
Rozpraszają się ludzie, rozpraszają ich dzieła. Tych ostatnich do dziś można szukać na aukcjach. Niektórzy, poświęcają poszukiwaniom życie.
Co na ściany?
Skok w przód, skok w dal. Przełom lat 80. i 90. XX wieku, Polska. Jedne branże upadają, inne się rodzą, na różnych przedsięwzięciach się ludzie dorabiają. Co zarobią, inwestują albo wydają na potrzeby i przyjemności. Gdzieś na styku tych trzech obszarów rozkwita rynek dzieł sztuki. Powstają prywatne kolekcje, a impulsy do ich tworzenia bywają nietypowe.
- Na początku lat 90. wybudowałem duży dom w Aninie, a wraz z końcem budowy pojawiło się pytanie: co na ściany? Zacząłem więc kupować obrazy: Kossak, Zygmuntowicz, sceny z polowań, klasyczne malarstwo XIX i początku XX wieku - wspomina Marek Roefler. - To był mój pierwszy bliższy kontakt ze sztuką.
Impuls do kolekcjonowania może nietypowy, ale i sylwetka kolekcjonera niezwyczajna: fizyk z wykształcenia, założyciel firmy Dantex, w latach 80. zajmującej się produkcją i eksportem odzieży, dziś działającej w branży deweloperskiej. W wywiadach (poniższe informacje pochodzą z rozmowy Remigiusza Grzeli dla "Zwierciadła" i filmu dokumentalnego "Kolekcjoner" w reżyserii Czesława Czaplińskiego) Marek Roefler opowieść o swojej rodzinie zaczyna od wojny, która obraca w gruzy, należące do babci kamienice. Mówi o swoich rodzicach - lekarzach, o wyjazdach do Zakopanego na narty, sportowym wychowaniu. Wspomina wakacje w Anglii - ma 16 lat, odkrywa wszechobecny kolor, muzykę, ruch hippiesowski. W liceum idzie mu średnio, ale na studiach, na fizyce, już bardzo dobrze. Uniwersytet kojarzy mu się z wolnością, daje też swobodę zarobkowania, wyjazdów do pracy za granicę. Korzysta, w jedne wakacje zarabia więcej niż jego mama przez dwa lata na lekarskim etacie. Poważnie podchodzi do pieniędzy. Nic dziwnego - jego ojciec umiera wcześnie, Roefler szybko staje się już głową rodziny. Z kolegą zakłada firmę odzieżową. Startują we dwójkę, szybko rozrastają się do przedsiębiorstwa z tysiącami podwykonawców, milionami sztuk wysyłanych na eksport. Zaczyna inwestować pieniądze w nieruchomości. I w obrazy.
Po pierwszych zakupach, domy aukcyjne przysyłają mu katalogi. Nie tylko ze sztuką XIX wieczną, ale i późniejszą, awangardą pierwszych dekad XX wieku. Z tą inspiracją zbiega się inna - w latach 90. Wojciech Fibak, były tenisista, pionier prywatnego kolekcjonerstwa w Polsce, pokazuje w kraju swoje wspaniałe zbiory École de Paris. Pokazuje, że poprzez obrazy można budować własną pozycję i wizerunek.
- Najpierw spodobały mi się prace Szkoły Paryskiej, a potem zacząłem czytać o samych artystach i przepadłem. Zafascynowały mnie ich biografie, wkład jaki polska diaspora wniosła w rozwój światowej awangardy - mówi dziś Marek Roefler. - Ekscytującym jest, że emigranci z całego świata żyli w bohemie, inspirowali się wzajemnie, kreowali nowe prądy. Wyjazd do Paryża był dla nich przepustka dla światowej sławy, tworzenia sztuki nie o zasięgu lokalnym, ale globalnym.
W latach 90. na polskich aukcjach prac École de Paris, mimo rosnącego zainteresowania, jest niewiele, trzeba sprowadzać je z Francji. Roefler nad Sekwaną bywa często, jeździ tam w interesach. Odwiedza Hôtel Drouot, raj dla kolekcjonerów, w którym odbywa się 16 aukcji dziennie. Prace Szkoły Paryskiej można tam kupić względnie tanio, nawet dwa razy taniej niż w Polsce. Właściwie nie da się stracić. Roefler przywozi do Polski dzieło za dziełem.
"Kolekcjonerstwo to jest rodzaj psychicznej choroby. Zaczynasz zbierać i martwić się, żeby coś ci nie umknęło" - mówi dokumencie Czaplińskiego. "[Kolekcjoner] jest człowiekiem uzależnionym od chęci posiadania przedmiotów i budowania z nich zbioru" - tłumaczy w wywiadzie dla Zwierciadła. - To jest choroba. Ktoś, kto dekoruje sobie dom kupuje pięć, dziesięć obrazów i na tym poprzestaje. Tymczasem kolekcjoner będzie kupował dalej i dalej, nawet gdy już skończy mu się przestrzeń do ekspozycji tych zakupów - mówi w rozmowie ze mną. - Ja trzymałem prace w biurze, firmie, magazynie, domu, mieszkaniu. Wszędzie. A rodzina patrzyła i martwiła się, dokąd nas to wszystko zaprowadzi.
Dom dla obrazów
Zdjęcie na Google Maps jak błąd w systemie. Gdyby wpisać w wyszukiwarkę adres "Szpitalna 14/16 Konstancin-Jeziorna", pojawią się fotografie dwóch willi, jednej większej, w historyzującym stylu, drugiej nieco mniejszej, secesyjnej, zbliżonej charakterem do szwajcarskiej, uzdrowiskowej architektury, obydwie zadbane, jasny tynk, białe detale, wokół wypielęgnowany ogród. I między nimi jedno zdjęcie, jak z innego porządku: okna wybite, odpadający tynk, osuwająca się z dachu blacha, odsłonięte cegły i belki, plamy wilgoci, rdza. Obydwie fotografie dzieli kilkanaście lat i ogrom pracy włożony w remont.
Historia budynków przy Szpitalnej to opowieść typowa dla wielu obiektów w Konstancinie. Postawione w pierwszej dekadzie XX wieku przed Tomasza Granke, aptekarza. W tym historyzującym mieszkała jego rodzina, w secesyjnym, działała apteka i pokoje na wynajem dla kuracjuszy. Po wojnie w budynkach zamieszkali lokatorzy z kwaterunku, którzy po 89. roku, w wyniku reprywatyzacji, musieli opuścić lokale. Domy latami stały puste. W teorii, bo w praktyce korzystali z nich squattersi.
- Ruina. Nie ma innego słowa na określenie stanu, w jakim były te budynki, gdy kupił je pan Marek. Jedyne, co zachowało się z pierwotnego wyposażenia to zamurowany piec i niewielki fragment posadzki. Reszta przegniła, zbutwiała, została wywieziona. W jednym z pomieszczeń rosło drzewo. Walające się tam śmieci można było liczyć w tonach: skład butelek ze starego społemowskiego sklepu, gruz, odpadki - wylicza Magda Puchalska.
Decyzja o zakupie nieruchomości w stanie śmierci technicznej możne dziwić. Jednak, jak tłumaczy Marek Roefler, przemawiało za nią co najmniej kilka argumentów. - Po pierwsze mieszkam w Konstancinie, to mój dom, zależało mi na obiekcie, który będzie ulokowany po sąsiedzku. Po drugie, te wille, wzniesione w pierwszych latach XX wieku, są niejako równolatkami obrazów, które miały być w nich eksponowane - tłumaczy. - I po trzecie, chyba najważniejsze. To nie miało być zwykłe muzeum, tylko dom dla obrazów. Miejsce wypełnione meblami, akcesoriami z epoki, w którym te prace mogłyby sobie "mieszkać". Oświetlone, oprawione w nowe ramy, eksponowane w starannie odnowionych wnętrzach, zyskać drugie życie.
Remont pierwszej willi, tej która dawniej pełniła funkcje mieszkalne, zakończył się w 2009 roku, w 2010 zgromadzone w niej zbiory udostępniono publiczności. Na fasadzie umieszczono nazwę "Villa la Fleur" - brzmieniową grę z nazwiskiem kolekcjonera. Rozpoczęty później remont drugiego z budynków, przez pracowników muzeum roboczo nazywany "willą Granke" trwał do 2021 roku. Choć wille są dwie, razem tworzą jedną instytucję o nazwie Muzeum Villa la Fleur.
Za renowację willi Marek Roefler otrzymał w 2022 roku Medal SARP "w uznaniu jego zasług dla rozwoju Architektury Polskiej".
Jakie wrażenie robią nagrodzone obiekty? Kiedy wchodzi się do wnętrza, ma się wrażenie, że to obrazy są tutaj gospodarzami, witają, zapraszają do środka, prowadzą poprzez kolejne pomieszczenia, układają w logiczną, wielowątkową opowieść. Najpierw, na parterze willi Granke, XIX wiek: Pankiewicz i Ślewiśki, spojrzenie wstecz, zaznaczenie punktu, z którego wyruszano na estetyczne poszukiwania. Dalej, prace artystek, bo przecież czas Szkoły Paryskiej to okres emancypacji, tak obyczajowej, jak i artystycznej. Na piętrze Hayden, jego monumentalni "Les joueurs d'échecs" - "Grający w szachy", scena z Café de la Rotonde, w przedstawieniu której krzyżują się nurty i epoki, dalej Zak z jego onirycznym spokojem, a potem Mela Muter, ze swoją społeczną wrażliwością. Pomiędzy nimi, meble z epoki, za oknem widok na park rzeźby i drugi z budynków, w którym na parterze ekspresjoniści, a na górze m.in. prace Tamary Łempickiej. Choć pracownicy willi mówią, ze zwiedzenie całości zajmuje około trzech godzin, długi spacer nie nuży. Ma się wrażenie przebywania nie w instytucji, a w półprywatnej przestrzeni, w które toczy się wewnętrzne życie.
Przepraszam państwa, będę licytował
Na pytanie: "ile dzieł w tej chwili znajduje się w kolekcji" pracownicy willi odpowiadają: dwa budynki plus magazyny. A zbiór cały czas się rozrasta. - Każdego dnia na świecie odbywa się kilkaset aukcji, z czego kilkanaście ma w ofercie dzieła art moderne. Nie we wszystkich biorę udział, ale wszystkie śledzę. Nie zawsze też kupuję, stawiam sobie cenowe limity - mówi Marek Roefler. - Chociaż nie zawsze się ich trzymam. Czasem zdarza się coś wybitnego, perełka i zaciekły przeciwnik po drugiej stronie, wtedy walczę.
Pracownicy willi podpuszczają, żebym zapytała, w jakich okolicznościach Marek Roefler licytuje, podpowiadają, że na urodzinach bliskich, na wigilii firmowej, na proteście. - Jedna z wielu sytuacji: stoję na scenie, odbieram nagrodę SARP i nagle telefon, dzwonią z aukcji w Wiedniu. Przepraszam wszystkich, licytuję - opowiada. - Nie kupiłem, ale śmiechu było sporo.
Tym razem dzwoniono z Wiednia, ale dzieła Ecole de Paris "wypływają" w najróżniejszych miejscach. Większość kupuje się we Francji i Izraelu, część w Stanach Zjednoczonych, ale zdarzają się też obrazy, licytowane w Hong Kongu, Japonii, Szwecji, Kanadzie, Australii. - Obiekty przyjeżdżają do nas nie tylko z różnych miejsc, ale też w różnym stanie - opowiada Magda Puchalska. - Są takie, po których widać, że były darzone miłością, poddawane lepszej lub gorszej konserwacji. Są jednak i takie, których stan jest fatalny: farba odpryskująca od płótna, drewno obłamujące się z ramy, zaciemnione, pokryte pożółkłym werniksem, nietrzymające się podłoża. Dopiero po konserwacji widać, jak wyglądają naprawdę. To są niezwykłe momenty.
Bywa zabawnie, bywa ekscytująco, ale kolekcjonowanie to poważna praca - Marek Roefler przyznaje, że zajmuje ona "gros jego zawodowego czasu". To też poważne pieniądze - jak można przeczytać na stronie domu aukcyjnego Desa Unicum "Obecnie prace największych twórców Szkoły Paryskiej oraz malarzy osiadłych na stałe w Paryżu święcą rynkowe triumfy i należą do najdroższych prac na polskim rynku sztuki" I podają cenowe rekordy: za pracę Mojżesza Kislinga - 2,4 mln zł, Meli Muter - 1,8 mln zł, Tadeusza Makowskiego - blisko 4,6 mln zł.
"Też mamy w domu Kislinga"
Dawni lokatorzy willi, ci którzy opuścili ją po 89 roku, czasem odwiedzają to miejsce. Spacerują, wskazują, pod którą ścianą stały ich łóżka, gdzie mieli swoje stoły, biurka, fotele. I mówią, że są dumni z tego, jak dziś wygląda ich dawny dom.
Czasem przychodzą do willi konstancińscy kuracjusze, studenci uniwersytetów trzeciego wieku, uczniowie podstawówek, bywa że ktoś przyjedzie z Gdańska, Wrocławia, Zakopanego, że pofatyguje się z Francji, Londynu, Stanów Zjednoczonych. Bo lepszej prywatnej kolekcji École de Paris w Polsce nie znajdziesz, a i w skali Europy jest ona jedną z bardziej interesujących. Jedni przychodzą z ciekawości, inni są amatorami sztuki, jeszcze inni badaczami lub kolekcjonerami. "Też mamy w domu Kislinga" - mówią. "Ten obraz Meli Muter wisiał na ścianie w moim rodzinnym domu" - piszą w wysyłanych do muzeum listach.
A przecież tego wszystkiego mogłoby nie być, przecież zbiorami można by się było cieszyć w samotności. Choć w Polsce rośnie moda na kolekcjonerstwo, udostępnianie zbiorów publiczności w specjalnie powołanej do tego instytucji wciąż nie jest powszechną praktyką. Zbiory, owszem, wypożycza się na wystawy, oddaje w depozyty muzeom, czasem dekoruje się nimi siedziby firm czy uczelni. Zdarzają się spektakularne donacje, jak ta Teresy i Andrzeja Starmachów dla krakowskich instytucji kultury. Jednak tworzenie miejsca, będącego wizytówką kolekcji, to wciąż rzadkość. A przecież mało jest chyba bardziej nobilitujących inicjatyw niż dbałość o dziedzictwo i upowszechnianie sztuki.
- Każda pasja, która staje się publiczna w pewnym momencie przeradza się w misję. Artyści Szkoły Paryskiej, przez lata byli w Polsce bardzo słabo reprezentowani. Najpierw emigracja, potem wojna, komunizm, żelazna kurtyna, to wszystko sprawiło, że zasoby ich prac w państwowych muzeach są bardzo ograniczone. A mnie zależy na ich promowaniu, opowiadaniu historii o tym niezwykłym, kosmopolitycznym fenomenie - mówi Marek Roefler. - Fakt, że to działa przynosi ogromną satysfakcję. Nobilitującym jest, że ludzie bardziej kojarzą mnie z bycia kolekcjonerem, publikacji i wywiadów o sztuce niż z biznesowej działalności. "Podziwiam pana kolekcję" - miło usłyszeć takie słowa.
Ma też nadzieję, że być może za jego przykładem pójdą inni. Ci, którzy dziś wolą cieszyć się swoimi zbiorami w gronie najbliższych. - Wzorem niech będą Stany, gdzie tam większość muzeów powstała na bazie prywatnych kolekcji, gromadzonych przez potomków uciekinierów za wielką wodę - mówi.
I może właśnie na tym - nie tylko na gromadzeniu, ale też na mądrej, społecznie odpowiedzialnej opiece nad zbiorami, polega sztuka kolekcjonowania.