Reklama

Igraszki z Kotem

W życiu i w filmie - komediant. Uspokaja się w myjni samochodowej, boi paparazzich, jako ojciec porównuje się do Shreka. Kiedy urodziła mu się córka, Tomasz Kot wybrał się na czteromiesięczny urlop wychowawczy, teraz wciąż gra. Niedługo zobaczymy go w komedii Ciacho i dramacie Erratum. Po zakończeniu Niani nie da nam o sobie zapomnieć.

Jesteś dobrym aktorem?

Tomasz Kot: ... Jerzy Stuhr mówił nam na studiach, że w filmie raczej się występuje niż gra. Staram się dobrze wykonywać zawód, ale ocenianie tego do mnie już nie należy. Mam to szczęście, że praca to coś, co pasjonuje mnie od samego początku, a więc zawodowo uprawiam hobby. Mogę mieć tylko nadzieję, że dobrze mi to wychodzi. Czasem czuję, jakbym coś złego robił, ale tylko wtedy, gdy znowu napiszą o moich podobno wielkich zarobkach. Na co dzień spotykam się z sympatią, pewnie dzięki komediom, w których wystąpiłem.

Reklama

Nie marzysz o dramatycznej roli? Jak w Skazanym na bluesa, o której wciąż mówi się, że była najważniejsza.

Tomasz Kot: Ta rola była i już się nie powtórzy, mogą za to zdarzyć się inne, mniej lub bardziej udane, mniej lub bardziej dramatyczne albo komediowe. Mam też świadomość, że takich filmów jak Skazany... nie powstaje za wiele. Moje rzekome zaszufladkowanie najbardziej przeżywają dziennikarze. "Panie Tomaszu, za dużo tych komedii, co teraz będzie?". Rozumiem, postacie czarnych charakterów są uważane za ważniejsze. Wyrosłem już z tego, że chciałbym zagrać wielką rolę, zrewolucjonizować kino. Angaż w Erratum, gdzie jestem facetem, który przeżywa egzystencjalny kryzys, przyszedł zupełnie niespodziewanie. Tak też działam: nie planując. Ciężko zresztą zaplanować cokolwiek w tym zawodzie. Reżyserzy nie funkcjonują według planów kilkuletnich, tak samo producenci, a tym bardziej aktorzy. Film to nie budowa autostrad. Nie zastanawiam się, co będzie. Dla mnie ta cała kariera trwa dopiero pięć lat.

Może to niezbyt długo, ale na pewno poznałeś już reguły show-biznesu. Myślisz, że otwartość i szczerość pomagają młodemu aktorowi? Gwiazdy z Hollywood na przykład chętnie opowiadają o narkotykach, zdradach, rozwodach. To niezły sposób na promocję.

Tomasz Kot: Ich od zwykłego świata chronią mury rezydencji w Los Angeles. Ja do niedawna wynajmowałem 40-metrową kawalerkę na Mokotowie. Przed moim blokiem czyhali zawodowi podglądacze, jeździli za mną po mieście... Nie chcę swoimi zwierzeniami budzić rozgłosu, kogokolwiek prowokować. Żeby znów coś nie zostało zniekształcone w serwisach plotkarskich.

Co masz na myśli?

Tomasz Kot: Taki przykład. Ktoś mi pokazał na portalu wpis: "We Wrocławiu siedział na ulicy, rozwiane włosy, pomięty garnitur, gadał sam do siebie. No cóż...". Rzeczywiście byłem wtedy we Wrocławiu, obchodziliśmy z żoną pierwszą rocznicę ślubu. Umówiliśmy się w połowie drogi do restauracji, ale nie mogliśmy się znaleźć. Rozmawiałem z nią nie przez telefon, tylko przez słuchawkę na uchu, wiało, więc był problem z komunikacją. Stąd informacja, że gadam sam do siebie. Zrozumiałem wtedy, że za bardzo nie mam wpływu na opinie na własny temat. Pamiętam też, że bzdury o moim ślubie pojawiły się w jednym z tabloidów obok informacji, że rosyjscy rybacy wyłowili z jeziora ufoludka, którego zjedli, bo byli głodni. Wcześniej jeszcze nagrali go na komórkę.

Może jesteś przewrażliwiony?

Tomasz Kot: Nie wiem, może... Zainteresowanie jest przede wszystkim męczące, czasem śmieszne, czasem smutne. Otwierasz gazetę i widzisz siebie, jak trzymasz siatki, obok stoi żona w zaawansowanej ciąży. Podpis pod zdjęciem: "Kot pantoflarzem". Z drugiej strony myślę, że gdyby to żona dźwigała zakupy, podpis brzmiałby: "Cham i tyran". Chyba więc jednak lepiej być już pantoflarzem... Matt Damon twierdzi, że jest największym pantoflarzem w Hollywood, więc i ja mogę nim być. Zmierzam do tego, że zwykłe zakupy kończą się zaszeregowaniem do jednego z dwóch szablonów, na co nie mam wpływu. Dlatego próbuję chronić swoje życie. Chociaż u mnie teraz jest spokojniej. Podglądacze mają nowe ofiary, zaczęła się kolejna edycja Tańca z gwiazdami.

I skończyła Niania.

Tomasz Kot: Dla mnie kilka miesięcy temu, emisja trwa i z tego, co wiem, ma się dobrze. Kiedy serial się skończy, pojawi się coś innego i nikt z tego powodu nie odbierze sobie życia.

"Mam za sobą okres nieustannych balang i zamgloną przeszłość", to Twoje słowa.

Tomasz Kot:... (cisza)

Mamy o tym nie rozmawiać?

Tomasz Kot: Tamten rozdział mam już za sobą, wolę zapomnieć. Jesteśmy w konfliktowej sytuacji, ty chcesz mieć ciekawy materiał, ja nie umiem się zwierzać.

Jesteś nieśmiały?

Tomasz Kot: W kontaktach z kobietami od dziecka. W liceum na przykład przezornie nie zakochiwałem się, bo od razu zakładałem, że nic z tego nie będzie. Kilka razy nawet serce mocniej mi zabiło, jednak nigdy nie starczyło odwagi, żeby podejść, zacząć rozmowę.

W filmie Idealny facet dla mojej dziewczyny oglądaliśmy Twoje gołe pośladki. Duży wyczyn jak na kogoś wstydliwego…

Tomasz Kot: Jak każdy aktor mam przesunięte granice ekshibicjonizmu. To znaczy, że moja praca czasem wymaga pokazania pośladków. Sfera intymnego świata jest gdzie indziej. Kolega prawnik na przykład w swojej korporacji nie musi się rozbierać, ja w mojej pracy - tak. I udawać kogoś żałosnego, głupiego, żenującego. Nauczyłem się kontrolować nieśmiałość. To wstyd 32-latka, który wie, jak się ukryć i pod maską kogoś innego robić rzeczy totalnie sprzeczne. W pewnym sensie jest to niegroźna schizofrenia.

Czy u Ciebie w rodzinie ktoś ma zdolności komediowe? Bo może to się dziedziczy?

Tomasz Kot: Rodzice często żartowali, mieli duży dystans do świata. Mama oprowadzała wycieczki, zabierała mnie do muzeów, więc do dziś mam awersję do zwiedzania czegokolwiek. Tata był nauczycielem WF-u. Poważniej robiło się, gdy dyrektorka wzywała ich w mojej sprawie do szkoły. Byłem niepokorny. W początkowych klasach podstawówki przez radiowęzeł puszczane były pogadanki, że: "szkoła to twój drugi dom" i takie tam bzdety, więc potrafiłem wstać i powiedzieć, że nie będę się uczył, bo w domu akurat się nie uczę. Słyszałem: "Kot, jutro z rodzicami!". Po zakończeniu obrad okrągłego stołu odmówiłem dalszej nauki rosyjskiego i znowu: "Kot, jutro z rodzicami". Jestem najstarszy z trójki rodzeństwa, więc utorowałem im drogę, myśleli: "Aha, tak lepiej nie robić, bo ponosi się ponure konsekwencje". Stale miałem szlaban na wychodzenie z domu i oglądanie telewizji. Najsurowsza kara? Tydzień bez telewizora, a właśnie wtedy cała Polska pasjonowała się Ośmiornicą i inspektorem Catanim. Obejrzałem może jeden odcinek, resztę mi brat opowiedział...

Rozmawiała Natalia Kuc

Przeczytaj drugą część wywiadu

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy