Reklama

Igraszki z Kotem - część II

Chłopak z Legnicy długo nie wierzył, że może zostać aktorem. Bo zawsze miał trochę pod górkę, bo nikt nie dmuchał mu w skrzydła. Odwagi dodał mu Mel Gibson. W Braveheart przed decydującą bitwą krzyczy do swoich żołnierzy: "Umierając, będziecie żałować, że nie wykorzystaliście szansy". Tomkiem Kotem ta scena wstrząsnęła tak bardzo, że pomyślał: "Dobra, pakuję plecak i w Polskę". Z marszu dostał się do szkoły aktorskiej w Krakowie.

Byłeś niepokorny i jednocześnie spędziłeś pół roku w... seminarium duchownym. To chyba też objaw schizofrenii, o której mówiłeś?

Tomasz Kot: Wszystko przez Tomka Wilmowskiego. Byłem nafaszerowany jego historiami, marzyłem, żeby jak najszybciej wyjechać z domu. Najpierw wybrałem Wrocław, bo tam było liceum plastyczne, a ja całą podstawówkę rysowałem, chodziłem na zajęcia z plastyki, ceramiki, wygrywałem jakieś konkursy. Marzyłem, by zostać artystą przez duże A. Ojciec się jednak nie zgodził, żebym tak wcześnie zaczął samodzielne życie, więc trochę przekornie zdecydowałem się na niższe seminarium, bo było w tym samym mieście, ale miało internat. Po cichu liczyłem, że zostanę misjonarzem, wyjadę w dorzecze Amazonki, będę poznawał inne światy. Wytrzymałem pół roku. Nawet rygor nie był problemem, po prostu się rozmyśliłem. Miałem wtedy już piętnaście lat. Przeniosłem się do liceum o profilu humanistycznym, tam spotkałem polonistę, profesora Dziurzyńskiego, teatromana.

Reklama

Dostrzegł w Tobie aktora?

Tomasz Kot: Nie, ale pokazał, czym jest teatr. Ludzie zbierają się, deklamują nieswoje teksty, wszystko, co widzisz, jest umownością, ale w ramach tej umowności są momenty, które dotykają cię do żywego. Kiedy dzisiaj myślę o profesorze, uświadamiam sobie, jak mało spotykamy ludzi z pasją i jakie to ważne, by nie przegapić takiego spotkania. Dzięki niemu zapisałem się do młodzieżowego kółka teatralnego. Jako obserwator. Nie miałem odwagi, żeby grać. Odważyłem się po pół roku i to był mój największy haj. Jeździliśmy nysą po Polsce, nikt nie zastanawiał się nad dykcją. Ludzie dla żartów brali ode mnie autografy, śmiejąc się, mówili: "Może kiedyś będziesz znany". Tak bardzo się zaangażowałem w teatr, że oblałem maturę. Nie zdałem ustnej historii. Nie miałem czasu na naukę, miesiąc nie byłem w szkole, bo dostąpiłem zaszczytu wystąpienia z zawodowymi aktorami. Pierwszą umowę w teatrze podpisywał za mnie ojciec, bo ja byłem nieletni. Rodziców okłamywałem, że nad wszystkim panuję. Szybko upomniało się o mnie wojsko. Dyrektor teatru w naszej Legnicy Jacek Głomb zlitował się i dał mi etat. Grałem halabardnika, lokaja, poprawiłem maturę.

Już wtedy wiedziałeś, że chcesz pójść do szkoły aktorskiej?

Tomasz Kot: Zastanawiałem się nad tym coraz poważniej, choć rodzice pukali się w czoło, a ja miałem kompleks małego miasta. W Krakowie byłem tylko raz na wycieczce, w Warszawie też kiedyś tam, w Łodzi wcale. Do tego dochodzi fakt, że nikt mi w żagle nie dmuchał i raczej miałem pod górkę. Ojciec śmiał się, że będzie miał aktora na utrzymaniu. Z perspektywy nastolatka wyobrażenie sobie siebie jako aktora grającego w filmach było abstrakcją. Odwagi dodał mi Mel Gibson. W Braveheart przed decydującą bitwą krzyczał: "Umierając, będziecie żałować, że nie wykorzystaliście szansy". Wstrząsnęła mną ta scena. Pomyślałem: "Dobra, pakuję plecak i w Polskę". Pierwszy egzamin miałem w Krakowie.

Zdałeś z marszu.

Tomasz Kot: Musiałem, żeby uciec przed wojskiem. Ale w dniu egzaminu z powodu nieznajomości topografii i przez to, że akurat przyjechał papież i pół miasta było zablokowane, nie mogłem trafić do szkoły. Zapomniałem też przygotować wiersz współczesny. Na korytarzu, przed wejściem na egzamin, przypomniało mi się coś takiego: "Mamo, mamo, coś ci dam. Serce, serce, które mam". Wygłosiłem to przed komisją. Wczuwałem się, przeciągałem samogłoski, żenada. Nie wiem, czemu mnie przepuścili. Potem w uzasadnieniu przeczytałem: duża wyobraźnia.

Na studiach poznałeś swoją przyszłą żonę.

Tomasz Kot: Byłem na ostatnim roku. Szedłem z kolegą ulicą Szewską w Krakowie i zobaczyłem idące z naprzeciwka dziewczyny. Jedna była moją koleżanką. Druga, Agnieszka, była

koleżanką kolegi. Zapoznaliśmy się więc.

Ożeniłeś się trzy lata temu, jako 29-latek. Wielu mężczyzn w tym wieku ma problem z deklaracjami.

Tomasz Kot: W takim razie jest to ich problem, nie znam się na deklaracjach innych mężczyzn, uczę się tego, żeby mówić i odpowiadać za siebie. Ja takich rozterek nie miałem. Dla mnie życie ma swoje etapy. Jednym z nich jest małżeństwo. Obrączka jest spoko, fajna rzecz. Po kilku zakrętach poukładałem swoje życiowe klocki i jest to dosyć jasny i klarowny świat. Nie mam neurotycznej natury, nie roztrząsam, nie analizuję, nie staram się nadawać dodatkowych znaczeń. Po prostu było nam dobrze, więc ślub stał się kolejnym krokiem. Małżeństwo daje poczucie, że

wiem, dokąd wracam.

Ponoć gdy urodziła się Twoja córka, wybrałeś się na urlop wychowawczy?

Tomasz Kot: Rzeczywiście, cztery miesiące po narodzinach Blanki spędziłem w domu. Przez większość czasu mieliśmy przerwę w Niani, a innymi produkcjami się nie interesowałem, bo pomagałem żonie. Dorastałem do życiowej roli.

Co było najtrudniejsze?

Tomasz Kot: Najlepiej oddaje to trzecia część Shreka. Kiedy dzieci już śpią, on patrzy na Fionę i mówi: "To co teraz robimy?". Po chwili oboje chrapią. Więc u nas było jak w Shreku. Po czterech miesiącach wróciłem na plan Niani, pierwsze zdjęcia odbywały się w Paryżu. Miałem wolny dzień, więc go przespałem w hotelu. Kolejnego zacząłem tęsknić. Charakteryzatorka powiedziała mi wtedy, że tak będzie już zawsze.

A w relacji z żoną coś się zmieniło?

Tomasz Kot: Gdyby nic się nie zmieniło, znaczyłoby to, że nie zauważyliśmy powiększenia się rodziny. Rzadziej myślę o Agnieszce: "tak, tak, to ta kobieta!", choć nadal jest to prawda.

Co chciałbyś przekazać córce?

Tomasz Kot: Że w życiu nie ma wyborów ostatecznych, są momenty, które wydają nam się końcem świata, ale rok później już beztrosko biegamy po łące. O tym, że zostanę ojcem, dowiedziałem się na planie Testosteronu. Nie wiedziałem wtedy, czy film okaże się sukcesem, czy klapą. Zacząłem zastanawiać się, czyim dzieckiem będzie moja córka lub syn. Komediowego głupka czy wielkiego aktora? Czy w związku z tym będzie mieć łatwiej, czy pod górkę? Ojcostwo wymusza na mnie większą odpowiedzialność za siebie. Za to, jaki jestem. Chcę żyć tak, żeby Blanka nie musiała zwierzać się w gazetach z tego, czego nie może mi darować.

Na przykład pracoholizmu?

Tomasz Kot: Uważam, żeby w niego nie popaść. Nie jest tak źle. Pilnuję, by w ciągu dnia znaleźć momenty, kiedy się uspokajam. To są chwile, gdy na przykład uciekam z planu albo teatru i oddaję samochód do myjni. Staję z boku, przyglądam się wirującym szczotkom i wyłączam myślenie. Resetuję się. Jeżdżę mini cooperem. Poważnie. To idealne auto do miasta i naprawdę się w nim mieszczę. Moje życie to bardziej komedia niż dramat.

Rozmawiała Natalia Kuc

Przeczytaj pierwszą część wywiadu

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy